drewniana rzezba

drewniana rzezba

piątek, 23 listopada 2018

****;)

Jakby kto był ciekaw, to tak od wczoraj wygląda moja prawa ręka.

Jestem wściekła, bo mam rozgrzebaną robótkę na drutach.
Pisze się też ciężko, a w ogóle mam się oszczędzać.
No więc chyba pójdę spać.
Jak wrócę to będę;)))))

środa, 21 listopada 2018

Bezglutenowy obiad....

......czyli "gulasz półmięsny"
gulasz z mięsa indyka




Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nie mieliśmy swego własnego mieszkania
jadaliśmy obiady w różnych restauracjach.
I pewnego dnia, w restauracji "Budapeszt"znalazłam w karcie dań takie cudo:
"Gulasz Półmięsny".
Gdy podeszła do nas kelnerka zapytałam, co to znaczy  gulasz półmięsny, co
jest tą tajemniczą połową owego gulaszu?
Pani kelnerka wyraźnie zbaraniała, mówiąc, że nie rozumie o co mi idzie.
Więc cierpliwie  wytłumaczyłam, że interesuje mnie co to jest owe "półmięso,"
skoro w karcie jak byk stoi , że gulasz jest półmięsny.
Pani się strasznie zdenerwowała, ale odpowiedzi na to pytanie nie dostałam.
I od tej pory ilekroć robię gulasz nazywam go  gulaszem półmięsnym i oboje
z mężem wybuchamy śmiechem.
A ten gulasz "półmięsny" powstał z:
 40 dag filetu z indyka pokrojonego na kawałki,
 50 dag brukselki,
  4 pokrojone drobno cebule-szalotki,
   1 duży ząbek  czosnku, pozbawiony  kiełka i drobno posiekany
4 marchewki karotki- pokrojone w niezbyt cienkie talarki,
500ml bulionu drobiowego (bulionetka drobiowa)
pół łyżki klarowanego masła,
olej kokosowy, może być bezzapachowy
Przyprawy :
chińska przyprawa "5 smaków", pieprz ziołowy, suszony koperek,
1 duży liść laurowy.

W płaskim rondlu podsmażamy cebulkę i czosnek i wrzucamy kostki
mięsa. Gdy już wszystkie stracą swą różowość ze wszystkich stron,
wsypujemy przyprawy, dodajemy brukselkę i marchewkę i zalewamy
wszystko gorącym bulionem. Nakrywamy garnek pokrywką, zmniejszamy
grzanie tak by się to pomału pichciło i gotujemy w tym czasie ryż lub kluski.
Co kto lubi, mogą też być kartofelki.
Jeżeli gotujecie ryż, to przypominam, że pojemnośc naszego żołądka to
taka ilość suchego ryżu, która się  zmieści w naszej garści. Czyli wkładamy
otwartą dłoń do pojemnika z ryżem, zaciskamy i tyle ile nam w niej zostanie
to nasza porcja obiadowa.
Jeżeli waszym zdaniem sosu będzie zbyt mało, można dolać gorącej wody-
wszystkie duszące się mięsa podlewamy tylko gorącą wodą- od  zimnej
po prostu mięso twardnieje.
Jeśli ktoś bystry to zauważył, że nie dałam soli- nigdy nie solę mięsa dopóki
się nie udusi.
Ponieważ była tu użyta bulionetka to uważajcie z tą solą, żeby nie przesolić.
Mój gulasz dusił się raptem 30 minut, ryż gotował się 15 minut, w tzw.
międzyczasie.
Najwięcej czasu zajęła mi.....brukselka, którą trzeba obrać z wierzchnich
listków.
W sumie od chwili obierania brukselki do wrzucenia talerzy do zmywarki
minęła godzina i 15 minut. No i mam jeszcze na jutro obiad.

I rewelacja - po raz pierwszy mój drogi mąż zjadł brukselkę i stwierdził,
że obiad mu smakował. Ależ mi się ten chłop tu zmienił!!!
Brukselka po niemiecku to  Rosenkohl, czyli różana kapusta.
Kalafior to Blumenkohl, czyli kwiatowa  kapusta.
Ależ romantycy z tych Niemców;)))

poniedziałek, 19 listopada 2018

Oczy .....

.....zwierciadłem zdrowia.
Miałam kiedyś szczęście poznać pewnego niezwykłego lekarza. Był znajomym
brata mojej matki.
Tym niezwykłym lekarzem był pan Wacław Korabiewicz. Gdy  go spotkałam
był człowiekiem już po siedemdziesiątce - wysoki, o miłej twarzy, bystrym
spojrzeniu. Był nie tylko lekarzem ale i podróżnikiem, poetą, pisarzem,
kolekcjonerem eksponatów etnograficznych.
W latach 1931 - 1939  był lekarzem okrętowym na Darze Pomorza.
Z moim wujkiem zaprzyjaźnił się  w Ghanie, gdzie w latach 1959-1961 pan
Korabiewicz pracował w placówce epidemiologicznej, a mój wujek w polskiej
placówce dyplomatycznej.  Obaj panowie okres II wojny światowej spędzili
w Anglii - tam ich rzuciły wojenne losy. Po wojnie wujek wrócił do Polski,
a pan Korabiewicz podróżował po Afryce, Indiach, Brazylii, Bliskim Wschodzie.
Od zawsze interesowały go różne  naturalne metody leczenia i w czasie swych
podróży śledził uważnie działania miejscowych uzdrawiaczy, ich podejście
do pacjentów, stosowane leki, metody diagnozowania.
Słuchałam jego opowieści zafascynowana a pan doktor opowiadając bardzo
intensywnie wpatrywał się w moje oczy.
Miałam wtedy około 30 lat, podobno  byłam całkiem niezłą "laseczką" i dość
niefrasobliwie pomyślałam, że  "wpadłam dziadkowi  w oko".
W pewnej chwili doktor przerwał swą opowieść i podszedł do mnie mówiąc-
"młoda damo, nie podoba mi się pani lewe oko, muszę je obejrzeć z bliska".
Podszedł do mnie, ujął mnie za podbródek i przez chwilę w milczeniu patrzył
w to moje lewe oko.
 Po 3 minutach powiedział do mego wujka:
"twoja siostrzenica  ma kłopoty z tarczycą, trzeba ją wysłać do endokrynologa".
Ależ ja jestem pod opieką endokrynologa- powiedziałam- a sześć lat wcześniej
miałam usunięty jeden płat tarczycy. Na dowód  pokazałam bliznę, której
żaden chirurg plastyczny nie chciał mi usunąć.
Pan doktor przesunął mi palcami po bliźnie i powiedział  - niech pani ją polubi,
nosi naszyjniki, a tej blizny nie powinno się usuwać, to bliznowiec i ruszony
może zrakowacieć.
Edwardzie -zwrócił się do mego wujka - zadbaj o naszyjnik dla siostrzenicy.
Mojemu wujkowi, który 10 lat przebywał w Ghanie i nic o mojej chorobie nie
wiedział, oczy zrobiły się niczym  spodki od filiżanek.
No właśnie, -kontynuował doktor-ale ja widzę, że to wcale nie koniec pani
kłopotów, to dopiero  początek-  odpowiedział doktor. Ja to widzę w pani lewym
oku. To nie bujdy ani czary, to po prostu irydologia.
I opowiedział nam  krótką historię irydologii - podobno wszystko zaczęło się
na Węgrzech, gdy pewna oswojona sowa złamała jedną nogę.
Opiekujący  się nią chłopiec zauważył wówczas, że w jednym oku sowy, zaraz
po złamaniu nogi, pokazała się wyraźna ciemna smuga w kształcie miotełki.
Chłopaka  bardzo to zastanowiło  i zaczął to oko obserwować.
Smuga po pewnym czasie zaczęła zmieniać swój kształt, miotełka przybrała
teraz kształt wrzeciona. Gdy noga sowy całkowicie się zrosła na tęczówce oka
sowy została tylko cienka, czarna kreska.
Od tej pory chłopak z wielką uwagą obserwował oczy innych zwierząt i doszedł
do wniosku, że wszystkie zmiany jakie zachodzą w organizmie odbijają się
zawsze specjalnym rysunkiem lub barwą na tęczówce oka. Po skończeniu
szkoły chłopak ukończył medycynę i w swojej medycznej praktyce rozpoczął
diagnozowanie chorób na podstawie wyglądu tęczówki.
Napisał nawet pierwszy podręcznik diagnozowania zmian w tęczówce oka.
Oczywiście jest to wielkie skrócenie tematu, a diagnozowanie na podstawie
wyglądu tęczówki wcale nie jest łatwe i wymaga naprawdę dużego
doświadczenia.
Życie pokazało, że pan doktor miał rację, tamta operacja to było "preludium",
od lat choruję na chorobę Hashimoto, czyli autoimmunologiczne zapalenie
tarczycy. Choroba jest nieuleczalna, ale nie  prowadzi do śmierci.
A ja, naiwna, myślałam, że wpadłam  panu doktorowi w oko;))))
Naszyjnika  od wujka nie dostałam. A teraz potrafię  go zrobić sama.
Obaj panowie  już nie żyją, wujek zmarł  w 1991 roku, pan Korabiewicz
w 1994r.
Wujek w chwili śmierci miał zaledwie 68 lat, pan doktor - 91.
Urna z prochami pana Korabiewicza spoczęła na dnie Bałtyku.


niedziela, 18 listopada 2018

A jednak.....

.......skleroza!
Zapomniałam o 10 rocznicy mego wstąpienia w szeregi bloggerów.
Cztery dni temu stuknęła cichutko dziesiąta rocznica mojego blogowania.
Z przysłowiową "duszą na ramieniu" rozpoczęłam prowadzenie bloga,
który dziś jest nieco "w odstawce", ale co jakiś czas wrzucam tam pewne
opowiadania. To  pierwszy  blog .
W pewnym momencie ciut mi odbiło i założyłam ten - w założeniu miał
być blogiem "robótkowym", ale jak zwykle życie zweryfikowało moje
plany - nie  potrafiłam prowadzić dwóch blogów jednocześnie, po prostu
nie  starczało mi na to czasu.
Poza tym wydaje mi się, że w dobie ciągłego pośpiechu czytelnikom
łatwiej jest zaglądać na jeden blog.
Poznałam kilka osób z rzeczywistości wirtualnej  osobiście i zawsze
byłam zdumiona i zachwycona, że moje wyobrazenie o danej osobie
całkowicie pokrywało się z wrażeniami o niej wyniesionymi ze sfery
wirtualnej.
Od roku mieszkam poza Polską i blog  stał się właściwie jedyną nicią
łączącą mnie z rodzinnym krajem.
Nie tęsknię za miastem rodzinnym, brak mi tylko pewnej maleńkiej
kawiarenki z przylatującymi do stolików sikorkami, otoczonej
zielenią - to tam spotykałam się z dwiema ulubionym blogerkami,
które nadal są mi ogromnie bliskie, choć są tak daleko stąd.
Na szczęście zawsze można zatelefonować lub napisać maila.
Dziesięć lat blogowania to dużo - na tyle dużo, że już kilka razy
miałam zamknąć blog, bo nic a nic ciekawego się u mnie nie dzieje,
dzień podobny do dnia, tydzień do tygodnia a ja się po prostu starzeję.
A starość jest nudna i trudna i zupełnie nieciekawa dla innych.
I tym "optymistycznym" akcentem zakończę ten post.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Jesienią je się.....

....orzechowe ciasto.
Jestem łakomczuch, uwielbiam orzechy, laskowe zwłaszcza.
Gorzej, bo migdały też uwielbiam.
Ale dziś w pierwszą miskę wsypałam:
5 łyżek mąki ryżowej                
3 łyżki mąki kartoflanej
10 łyżek mielonych orzechów laskowych
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
8 sztuk pokrojonych drobno suszonych moreli
1/2 łyżeczki mielonego kardamonu
dużą szczyptę mielonych goździków
 Ci "normalni" zamiast tych dwóch rodzajów mąki mogą
użyć 8 łyżek mąki pszennej 

Do drugiej miski wsypałam:
80g nierafinowanego cukru trzcinowego
100g miękkiego masła  i....
.....po zmiksowaniu cukru z masłem na puszystą masę
dodałam kolejno dwa całe  duże jajka, miksując tę masę po
każdym dodaniu jajka.
 Do miski "z mokrym" dorzuciłam zawartość miski "z suchym"
i bardzo dokładnie  całość wymieszałam i umieściłam w foremce
silikonowej o skromnych wymiarach 20 x 12 cm.
Pieczemy w 180 stopniach, grzanie góra-dół, ok.25-30 minut, do tzw.
"suchego patyczka" .

Zacznijcie degustację nim jeszcze całkiem wystygnie i wtedy zapewne
pomyślicie jak ja:  czemu to tak szybko znika? chyba trzeba więcej tego
upiec! Nawet nie zdążyłam tego sfotografować!
Pojutrze przetestuję wersję z mielonymi migdałami.
Już śnię o tym migdałowcu!

Nie ma lekko - teraz trochę wiedzy:
orzechy  laskowe i migdały, poza walorami smakowymi są bardzo korzystne
dla  naszego zdrowia- zawierają wit.E, czyli witaminę młodości, mają sporo
błonnika, co sprzyja zachowaniu zdrowia jelit i tym samym całego organizmu.
I orzechy laskowe i migdały zawierają sporo witamin z grupy wit.B, ponadto
wapń i fosfór, obniżają poziom cholesterolu LDL i są włączane przez lekarzy
do diety zapobiegającej chorobom układu sercowo-naczyniowego.
Ponadto systematyczne jedzenie kilku migdałów dziennie zapobiega napadom
głodu i ułatwia utrzymanie diety odchudzającej.

W związku z tym czuję się całkowicie rozgrzeszona gdy zajadam się orzechami
laskowymi w bardzo gorzkiej czekoladzie- toż to samo zdrowie!!!!
Bo czekolada, ta o wysokiej zawartości kakao czyli powyżej 80%, chroni nasze
zdrowie. Zwłaszcza osób po 50 roku życia.
Zjadanie 1-2 tabliczek tej czekolady tygodniowo zapobiega rozwojowi demencji,
zmniejsza  ryzyko choroby Alzheimera , chroni przed udarem mózgu, obniża
poziom złego cholesterolu i powoduje, że zmniejsza się nam o 15% poziom
spożywanych kalorii.
Ale pamiętajcie- dotyczy to tylko tej czekolady o wysokiej zawartości kakao.
No i najważniejsze- czekolada działa niczym Prozac - wprawia nas w dobry
nastrój.


niedziela, 11 listopada 2018

Twardoch, Szczepan....

....modny autor, rocznik 1979.

Będąc w Słubicach zakupiłam książkę tegoż autora pt."Królestwo", która jest
kontynuacją poprzedniej powieści pt "Król", ale jej nie czytałam.
A zakupiłam głównie dlatego, że akcja powieści ma miejsce w Warszawie, podczas
II wojny światowej.
Tak się składa, że moi dziadkowie i moi rodzice byli w tym czasie w Warszawie,
aż do momentu upadku Powstania Warszawskiego, bo w 1929 roku przyjechali tu
ze Lwowa i wyszli  z Warszawy jako jedna z ostatnich grup wysiedlanych przez
Niemców mieszkańców stolicy.
Mieszkali na Mokotowie, przy ul.Narbutta i w tym to budynku w 1941 roku
Niemcy ulokowali sztab swego wojska.
Takie sąsiedztwo miało jedną dobrą stronę - była to jedyna kamienica która nie
została zbombardowana podczas nalotów bombowych w okresie Powstania
i która nie została wypalona podczas systematycznego niszczenia budynków
miotaczami ognia  w październiku 1944 roku.
I w tym domu, w którym na parterze był ulokowany niemiecki sztab wojskowy
moja babunia przechowywała swoją bratową, Żydówkę.
Brat  babuni był dyrektorem szpitala w Nowym Sączu i jeden z życzliwych
Niemców, chyba w podzięce za  wielce udaną operację, poradził by pan dyrektor
gdzieś ukrył swą żonę bo Niemcy chcą utworzyć getto i "pani dyrektorowa"
zapewne by tam trafiła.
Był rok 1940 gdy zawitała do mieszkania babuni. I od tego dnia, aż do chwili
wysiedlenia  w październiku 1944 roku ani razu nie wyszła z mieszkania.
Przez posterunki na Okęciu wyszła z Warszawy trzymając pod rękę mego
dziadka, który rozmawiał po niemiecku z prowadzącym grupę Niemcem.
I z tym Niemcem jakoś zboczyli z trasy i zamiast w Pruszkowie na stacji,
gdzie mieli oczekiwać na wywiezienie do Niemiec, znaleźli się w Milanówku.
Co prawda na posterunku odłączono od grupy wszystkich młodych mężczyzn,
 w tym mojego ojca i siostrzeńca babuni, ale babunia, jej bratowa i dziadek
"zadekowali się" w Milanówku , u jakiegoś piekarza.
W zamian za mieszkanie pracowali w piekarni.
Od czwartego roku życia słuchałam opowieści o Warszawie lat 1939 - 1945.
O tym, że okupacja, z chwilą kapitulacji Warszawy była do przeżycia, że ludzie
pracowali, kochali się, żenili, rodziły się dzieci . I to mnie zawsze dziwiło.
Wiem, to był ogląd miasta oczami ludności aryjskiej, osób wykształconych,
dobrze sytuowanych, mieszkających daleko od getta.
Warszawa roku 1939 była największym w Europie skupiskiem ludności
żydowskiej  - w liczącej 1.300.000 mieszkańców  stolicy 1/3 ludności była
pochodzenia żydowskiego i od  chwili kapitulacji Warszawy ta część  jej
mieszkańców zaczęła być w pierwszej kolejności  prześladowana.
W 1940 roku w dzielnicy zamieszkiwanej głównie przez tę część ludności
utworzono getto, w którym  do roku 1942 zmarło z głodu i chorób 100 tys.
osób.
Dla okupanta jakoś za wolno umierali i zapadła decyzja likwidacji getta.
Początkowo wywożono jego mieszkańców rzekomo do obozów  pracy, ale
szybko okazało się, że to były obozy zagłady.
W gettcie  było jeszcze około 40 tys. ludzi, słabych, chorych, zagłodzonych, ale
chcących umrzeć z honorem,  pociągając za sobą do grobu swych oprawców.
19 kwietnia 1943 roku, gdy do getta wjechali Niemcy by zgładzić tych pozostałych
przy życiu mieszkańców,  napotkali zbrojny opór.
Walki zbrojne trwały zaledwie kilka dni, zdolnych do walki było 1000-1500 osób.
W połowie maja 1943 r getto zostało zrównane z ziemią- pozostały 4 kilometry
kwadratowe gruzów.
I wtedy, gdy płonęło getto, sztab w budynku, w którym mieszkali moi dziadkowie
spędził lokatorów do holu, posadzili wszystkich przy suto zastawionych stołach,
włączyli płytę z ariami z "Wesołej Wdówki" i radośnie  świętowali. A na podwórko
kamienicy, która była w linii prostej ok.8 km od getta wiatr rzucał zwęglone kartki
papieru i niósł piekącą woń spalenizny.
Ale Hitlerowi nie tylko Żydzi przeszkadzali - Polacy wykształceni, wybitni
i  znani również , czego niezbitym dowodem jest cmentarz w Palmirach, gdzie
pozbawiono życia 1700 wybitnych Polaków.
Z opowieści babuni wynikało, że  Niemcy właściwie sami nie  bardzo odróżniali
nacje poszczególnych mieszkańców, jeżeli ci "nosili się po europejsku", mówili
po polsku. I niestety prawdą jest, że wielu Polaków nie tylko nie pomagało
ludności żydowskiej ale wręcz wydawało ich Niemcom. Wielokrotnie bez
jakichkolwiek korzyści i tego absolutnie nie mogłam pojąć moim dziecięcym
rozumkiem.
Miało być o książce, a więc - przeczytajcie ją bo choć ja nie byłam zachwycona
stylem narracji i może nieco rozczarowana, że autorowi coś się pomyliło i
napisał, że któraś z pań nie miała rajstop (no bo wtedy jeszcze ich nie było,
o czym  pan z rocznika 1979 powinien wiedzieć), jest to książka o ludzkim
cierpieniu i złu,  które  człowiek drugiemu człowiekowi tak chętnie czyni.
Bez chwili zastanowienia, jakby wydychał powietrze z płuc.



czwartek, 8 listopada 2018

Po co robisz te zdjęcia....

......przecież będą rozmazane!
Pouczył mnie mój mąż, gdy wyciągnęłam smartka i zaczęłam fotografować
fragmenty drogi ze Słubic.
Bo udało się nam dziś pojechać do Słubic, głównie po to by oddać swe skalpy
w ręce Marii, która jest: ładna, zgrabna, świetnie strzyże. No ma dziewczyna
po prostu talent. Najdłuższe pasemka moich włosów mają aż 4 cm długości.
Poza tym miałam w planie jeszcze nieco zakupów i właściwie wszystko udało
mi  się kupić.
Nie da się ukryć, że większość to przeróżne mąki bezglutenowe, które w Berlinie
są jak dla mnie dość drogie, no bo przecież żyjemy z polskich emerytur.
Przejazd był " w porządku", a mniej więcej ze 30 km przed Odrą była bardzo
malownicza mgła, o której uprzedzał nawet świetlny  napis.
Nawiedziłam dziś sklep Inter Marche- byłam w  tej sieciówce po raz pierwszy
w życiu i ku swemu zdziwieniu obkupiłam się tzw. "do wypęku."
Zakupiłam  sobie również w "Galerii"  (nazwa Galeria jest w tym przypadku
zwyczajnym nadużyciem) ciepłą piżamkę, o taką:
I dostałam na nią 30% rabat, płacąc z tej okazji zaledwie 104 zł
A droga powrotna wglądała tak:
Światełko w jednym z kilku tuneli przed  Berlinem
                     Oooo, ale sporo samochodów wyjeżdża z Berlina!
W sumie cała eskapada  zajęła nam niecałe 5 godzin.





niedziela, 4 listopada 2018

Nie samym pieczeniem ciastek....

...tu żyję.
 Czasami czytam poważne książki - po prostu już nie stać mnie  na trwonienie
czasu na jakieś kryminałki, romansidła itp.
Ciągle dokucza mi myśl, że  czas ucieka a jeszcze tylu  rzeczy nie poznałam,
nie zobaczyłam,  nie przeczytałam, nie nauczyłam się  i zapewne taki stan
pozostanie w mej świadomości do końca mych dni.
Czytam, z dużymi przerwami, Normana Daviesa "Europę". Informacji jest tu
zebranych multum, książka ma format tragiczny i waży kilka kilogramów.
Bardzo niewygodna do czytania, choć niewątpliwie pięknie się prezentuje
na bibliotecznej półce.
Nie mogę  jej  wziąć ot tak, w rękę, muszę to robić oburącz. Nie mogę jej również
czytać w pozycji leżącej, bo jej nie utrzymam. Jednym słowem masakra, mozół
wręcz niebywały mam z jej czytaniem.
Ale czytam. I przy okazji poczytałam o Bramie Brandenburskiej w Berlinie.
Tu akurat Brama Brandenburska z noworoczną choinką - bardzo to zdjęcie
 lubię bo sama je robiłam,  a poza tym  Brama w towarzystwie choinki
milej  wygląda.
Historię Brama Brandenburska ma długą.
Powstała w 1791 roku i była jedną z osiemnastu bram muru otaczającego stary
Berlin. I tylko ona jedna dotrwała do dziś.
Jej dorycka kolumnada została zaprojektowana  na wzór ateńskich Propylejów.
Projektantem był architekt Carl Gotthard Langhans , pochodzący z Kamiennej
Góry, dolnośląskiego miasta, które obecnie wchodzi w skład aglomeracji
wałbrzyskiej.
Brama Brandenburska ma wysokość 26 metrów, jej szerokość to 65,5 metrów.
Wsparta jest na dwóch rzędach 12 kolumn (styl dorycki), które tworzą pięć
przejazdów.
Na szczycie jest olbrzymia rzeźba z brązu przedstawiająca kwadrygę, którą
powozi  Bogini Zwycięstwa.
Brama Brandenburska była i jest nadal niemym świadkiem wydarzeń  które
miały miejsce w Berlinie.
W 1806 roku do Berlina wkroczył Napoleon Bonaparte. Kwadryga oczarowała
cesarza niepomiernie .
Po wygranej bitwie pod Jeną  Kwadryga została zabrana do Paryża. Powróciła
na swe miejsce dopiero po klęsce Napoleona.
W 1933 roku była świadkiem pochodu świętujących sukces zwycięstwa
powstania partii Narodowo-Socjalistycznej.
To na jej szczycie ruin jeden z żołnierzy Armii Czerwonej formacji Żukowa
zatknął radziecki sztandar, na znak zwycięstwa.
W latach 1966 - 1989  Brama Brandenburska stała na ziemi niczyjej, otoczona
Murem Berlińskim. Podobno wówczas władze NRD kazały obrócić kwadrygę
przodem w kierunku wschodnim.
Po roku 1989 stała się symbolem zjednoczenia  Niemiec. I mam nadzieję, że teraz
konie kwadrygi i Bogini Zwycięstwa patrzą z powrotem na zachód.

A teraz  nagroda dla cierpliwych - krótki  filmik z tegorocznego Festiwalu
Światła w Berlinie - oto Brama Brandenburska w roli głównej:



Miłego nowego tygodnia dla Was.

sobota, 3 listopada 2018

Zgłupłam ?....

.... a może  się uzależniłam?





                                          
To są kolejne bezglutenowe ciasteczka owsiane, które nazywam ciastkami
z dwóch misek.
Miska pierwsza- wsypujemy do niej:
3/4    szklanki  mielonych orzechów - u mnie laskowych,
1/2    szklanki mąki  ryżowej,
1/2    szklanki wiórków kokosowych
1       szklankę płatków owsianych,
1    łyżeczkę proszku do pieczenia  (u mnie bezglutenowy),
garść suszonej żurawiny  - u mnie są pokrojone suszone morele.
I wszystko bardzo starannie mieszamy.

Miska druga :
rozgniatamy w niej na paćkę 1 duży banan, dodajemy 2 kopiaste łyżki oleju
kokosowego, który rozpuszczamy, dodajemy 3 łyżki stołowe syropu klonowego,
lub  trzy łyżki płynnego miodu.

Do miski pierwszej z suchymi, wymieszanymi składnikami, dodajemy zawartość
miski drugiej. Powstałą "nową zawartość" bardzo starannie  mieszamy, ja to
zrobiłam uniwersalnym przyrządem, czyli własną ręką.

Na kratce kładziemy papier do pieczenia, a na nim formujemy łyżką ciastka. Moje
mają średnicę od 6 do 8 cm i wyszło ich  12 sztuk.
Pieczemy w piekarniku nagrzanym do 160 stopni, 20 minut.
Po wyłączeniu piekarnika wyjmujemy  kratkę z ciastkami, dajemy im całkowicie
ostygnąć, a potem się zajadamy.
Ciasteczka są bardzo kruche, z wierzchu chrupkie, miękkie w środku.
Smacznego!!!

P.S.
Wpadłam na chwilę do kuchni - na jutro zostały tylko CZTERY ciastka;(