drewniana rzezba

drewniana rzezba

środa, 28 grudnia 2016

Nudne, ale kto chce.......

 ....niech czyta- na własne  ryzyko.
Dawno, dawno temu    bywałam dwa razy w roku w Zakopanem.
Dwa tygodnie latem i dwa tygodnie zimą.
I wcale nie byłam z tego powodu szczęśliwa, bo latem mój ślubny
usiłował zrobić ze mnie taterniczkę a zimą- narciarkę.
Zanim  biedak pojął, że chodzenie w góry z potrzaskaną łąkotką
to kiepski pomysł minęło trochę czasu a ja zaliczyłam jeden atak
pęcherzyka  żółciowego  3 m od szczytu Świnicy, opuchliznę
kolana do niespotykanego przez lekarza rozmiaru oraz wysoką
gorączkę ze zmęczenia po wycieczce na Granaty.
W końcu do mego męża dotarło, że z całą pewnością nie  będzie
ze mnie kumpelka do łażenia po górach od czwartej rano do nocy
i moja rola ograniczyła się do statusu żony oczekującej powrotu
męża z gór- albo w schronisku, albo gdzieś po drodze.
Nie oznacza to, że nigdzie nie  chodziłam- odwiedzałam wszystkie
tatrzańskie doliny a nawet zaliczyłam Kominy Tylkowe i
przechodziłam ścieżką nad Reglami z jednej  doliny do drugiej.
 Jak na osobę z potrzaskaną  łąkotką to całkiem niezle.
Na jednym z pierwszych wyjazdów zimowych mój wszystko
wiedzący mąż uznał, że narty zjazdowe to jest to, co moja
potrzaskana łąkotka z pewnością łyknie bez odrazy.
 Nie łyknęła - już drugiego dnia nauki umożliwiła mi upadek na
kant nart i pęknięcie kości krzyżowej z przemieszczeniem tej ostatniej.
Nie zacytuję tego, co powiedział o tym lekarz, bo na blogu staram
się nie używać słów niecenzuralnych, ale kilka miesięcy leżałam na
półce drewnianej wyjętej z szafy i dostawałam pensję z zakładu
pracy za 3 miesiące nieobecności.
Po tym wszystkim   nadal wyjeżdżaliśmy dwa razy w roku
do Zakopanego, ale zimą ja przebywałam głównie na Gubałówce
leżakując na dwóch kocach i okryta trzecim, lub na tarasie pensjonatu,
 w którym mieszkaliśmy.
Czasem ze znajomymi dziewczynami dreptałyśmy niespiesznie małą
grupką do którejś z reglowych dolinek.
Najchętniej do Strążyskiej, gdzie była w schronisku pyszna herbata i
prześmieszny kot, który wyglądał jak wielka, czarna puchata kula.
Zawsze jezdziliśmy z różnymi naszymi znajomymi, więc się nie
nudziłam ani chwili.
Panowie albo wydeptywali latem  wyższe partie  gór albo zimą gdzieś
szusowali na nartach, a my miałyśmy inne, mniej skomplikowane
rozrywki.
Główna ulica Zakopanego, Krupówki, była wtedy jakby przedłużeniem
warszawskiej ulicy Marszałkowskiej. Zawsze się tu kogoś znajomego
i ogólnie znanego, spotkało.
Poza tym był to swego rodzaju wybieg dla modeli-była to spontaniczna
rewia mody sportowej. To tu spacerowali z najnowszymi modelami
nart i gogli faceci, którzy chyba ani razu nie zjechali na swych
ekskluzywnych, importowanych Rossignolach i nie widzieli nigdy
stoku z bliska, a już z pewnością nie zaliczyli wywrotki.
Ci mniej wysportowani kroczyli dumnie obuci w tzw. "buty na po
nartach", na lewym ramieniu dzwigając narty a w prawej ręce związane
sznurowadłami buty zjazdowe. A ci, co szusowali na oślej łączce
na "Wierszykach" lub pod Reglami, nosili narty wraz z przypiętymi
do nich butami.
A "wariaci", co na okrągło szlifowali stok od Kasprowego aż do
Kuznic, wynajmowali kwatery w Kuznicach i na Krupówkach raczej
nie bywali. Nie mieli po co, wystarczał bar z piwem na Bystrem.
To na Krupówkach testowały dziewczyny wytrzymałość komisowych,
drogich niesamowicie botków na obcasach, by czym prędzej kupić mniej
wytworne, ale praktyczniejsze "filcaki" na gumowej podeszwie.
Oczekując powrotu mężów lądowałyśmy  nałogowo "U Pani Zosi"
w jadalni przy ulicy Zamoyskiego, nad najpyszniejszym pod
zakopiańskim słońcem barszczem czerwonym z fasolą zwaną  Jasiem.
Byłyśmy wręcz uzależnione od tego barszczyku. Dziś to bym pewnie
zastanawiała się nad tym, z czego ów barszczyk powstawał, że tak
nam smakował.
Osobliwą rozrywką był zawsze dla mnie zakopiański targ, wówczas
usytuowany niedaleko dolnej stacji  kolejki na Gubałówkę.
Przeniesienie go potem na Kamieniec i zmuszenie ludzi by na targ
schodzili 3 piętra w dół po koślawych schodach było wielkim
nietaktem.Targ odwiedzałam z reguły przed wyjazdem- wszak trzeba
było kupić  oscypki (te prawdziwe), czasem skarpety wełniane  lub
jakieś ozdóbki skórzane  ewentualnie  drewniane.
Nie wypieram się - lubiłam Zakopane razem z tymi zapyziałymi
Krupówkami, wiecznie zapchanymi, czarnymi od dymu kawiarniami,
małymi prywatnymi sklepikami wielkości kiosku  "Ruchu" pełnymi
"suwenirów" w tragicznych kolorkach.
I trochę mi smutno, że dzisiejsze Zakopane niewiele ma wspólnego,
poza nazwą, z tym sprzed wielu lat.
Wyłożenie Krupówek kostką Bauma nie dodało im uroku, zrobiło się
w Zakopanem straszliwie ciasno, wszystkie parcele zabudowane,
wszędzie są "okna w okna".
Patrząc na tę beznadziejną szarość za oknem wspominam prawdziwe
zakopiańskie zimy, gdy w dzień bywało tylko -20 stopni,a my
wędrowaliśmy Doliną Chochołowską na Ornak lub Doliną Kościeliską
przez Przysłop Miętusi do Doliny Małej  Łąki .
Najbardziej utkwiła mi w pamięci zimowa wycieczka na Halę Kopienicką.
Nigdy tam nie byliśmy  latem.
Był naprawdę silny mróz, słońce szalało na błękitnym niebie, śniegu było
mnóstwo a my szliśmy w dość głębokim śniegu, który migotał iście
kryształowym blaskiem, jakby kto rozsypał kryształowe kulki.
Po przejściu Hali, gdy weszliśmy na ziemny fragment szlaku, gdzie był
śnieg wytopiony, siedzieliśmy z godzinę.
Chłonęłam kolory- fiolet odległego lasu, ciemno  i jasno niebieski
śnieg pod lasem, zieleń bliższych świerków i błękit śniegowych małych
dołków w śniegu.
Tęskno mi czasem do takich kolorowych zim, ale, jak mawiają bracia
Czesi -" to se ne wrati".

W wiele lat pózniej wyhaftowałam obrazek wg witrażu Tiffany'ego
Jego zima jest jednak  bardziej kolorowa niż moje wspomnienie
z Hali Kopienickiej.