drewniana rzezba

drewniana rzezba

piątek, 29 grudnia 2017

Podobno w ostatnie dni roku...

...należy robić jego podsumowanie.
Ale nie wiem po co. Już dawno przestałam  robić jakiekolwiek noworoczne
postanowienia, bo nie przypominam sobie, bym kiedyś  któreś postanowienie
zrealizowała.
Nawet sobie nie wyobrażacie  ileż to razy sama sobie obiecywałam  jak bardzo
zmienię swój tryb życia, ileż  to kilogramów zgubię, ile nowych rzeczy się nauczę!
W pewnej chwili oprzytomniałam i przestałam się łudzić - jestem jaka jestem a
jeśli to komuś nie pasuje to nie musi się przecież za mną zadawać,  jest dookoła
tyle innych, ciekawszych  ode mnie osób płci żeńskiej.
Nie mniej ten rok zapewne zapadnie mi w pamięci, bo podjęliśmy ważną dla
nas decyzję przenosząc się do Niemiec, dopóki jeszcze jest to możliwe, bo
na szczęście funkcjonuje jeszcze przepis o swobodzie przemieszczania się i
mieszkania w dowolnym kraju Unii Europejskiej, o ile jest się mieszkańcem
kraju należącego do UE, a nas JESZCZE  z niej nie wysiudali.
Nie ukrywam, że wielu znajomych z trudem powstrzymywało się przed
zrobieniem gestu wskazującego na zły stan naszych  umysłów.
Nie da się również ukryć, że w podjęciu tej decyzji pomogła nam dobra zmiana.
Była tak dobra, że aż trudno było z nadmiaru dobra to wszystko unieść. Co jest
w pełni  zgodne z przysłowiem, że co za dużo to niezdrowo.
A propos zdrowie- nie było najgorzej, w końcu reoperacja przepukliny mego męża
"poszła jak po maśle", tyle tylko że z okazji przeprowadzki wzrósł mi przekrój
mięśni.
 Przecież ktoś te pudła musiał pakować i w słupki ustawiać, a tym kimś byłam ja.
I tu ma rację bytu następne przysłowie-"małżeństwo jest instytucją ze zbyt małą
ilością pracowników".
Prawie nie koralikowałam w tym roku - zdołałam tylko wykończyć pozaczynane
robótki, ale było tego co kot napłakał. Miałam nawet zamiar zlikwidować cały
"koralikowy majdan", ale zrobiło mi się żal.
Wczoraj nawet rozrysowałam jeden projekt i pewnie  wkrótce zacznę coś dłubać.
Mam problem z językiem - jakoś mi marnie to idzie. Ale znam  kogoś, kto od 20
lat mieszka w  tym  kraju i jeszcze nie  nauczył się niemieckiego- mało tego,
nawet nie usiłuje się nauczyć.
Bo bez trudu można tu leczyć się u polskiego lekarza, zęby plombować
u polskiego dentysty i u polskiej fryzjerki się strzyc.
Sklepy samoobsługowe więc można być niemową, płaci się kartą i przy kasie
wystarczy na powitanie "hallo" i  "tschuss" (czius) na pożegnanie i wszystko
gra.
Jak gdzie dojechać można zapytać wujka Google w swoim własnym języku i
będzie to odpowiedz całkiem precyzyjna - wypróbowałam. Do tego warto
"postudiować" plan miasta, w którym znajdzie  się również plan metra.
Wiem kochani - to mało ambitne, ale ja raczej już pomału schodzę ze sceny
zwanej życiem i nie mam zamiaru się wysilać - wszak jestem jaka jestem.
Zaczęłam czytać książkę Wohllebena  "Duchowe życie  zwierząt". Podoba mi
się bo pisana jest  z pewnym dystansem, bez ckliwości ale nie tylko z pozycji
"szkiełka i oka" naukowca. Z półki już zerka na mnie druga książka tegoż
autora "Sekretne życie drzew".
 W nocy z niedzieli na poniedziałek przybędzie nam wszystkim kolejna
cyferka  w życiorysie i jest to ta druga sprawiedliwość istnienia.
Pierwsza z nich to fakt, że nikt z nas nie uniknie odejścia w nicość a druga,
że każdemu co rok przybywa lat.
Jesteśmy tu przez chwilę, nawet gdy w niezłym zdrowiu dożyjemy 100 lat.


Życzę Wszystkim, by ten skok w Nowy Rok
był wielce udany, radosny, bawcie się do
utraty tchu!
Każdemu z Was  życzę w tym Nowym Roku
wszelkiej pomyślności, radości, zdrowia, 
spokoju i spełnienia marzeń. 
Tych szalonych także!!!





zdjęcie "Pixabay".


wtorek, 26 grudnia 2017

Koncert

Wczoraj, o godzinie 16,00 w Sali Muzyki Kameralnej Filharmonii Berlińskiej
odbył się kolejny koncert Berliner Mozart-Kinderchor, do którego należy nasz
 starszy Krasnal.
A oto budynek Filharmonii Berlińskiej, oddany do użytku w 1963 roku.
 





 A poniżej Sala Muzyki Kameralnej, w której chór wczoraj koncertował

Ta Sala Muzyki Kameralnej została oddana do użytku w 1987 roku.

Najmłodsi chórzyści to grupa wiekowa od 5 do 9 lat.
Koncert był naprawdę piękny. Widok tych najmłodszych, jest rozbrajający.
Te maluchy najczęściej śpiewają  całym ciałem , do rytmu śpiewanego utworu
niektórzy jeszcze ruszają głową, inni rączkami  a zdarza się też "tańcząca" do
rytmu nóżka.
Jestem pełna podziwu dla Kierowniczki tego Chóru, która prowadzi go już ponad
dwadzieścia lat. Dwa lata temu byliśmy na występie tego chóru właśnie z okazji
jego dwudziestolecia.
A tym razem był to "zwykły" doroczny koncert  Bożonarodzeniowy.
Na takim koncercie występują razem trzy grupy wiekowe tegoż chóru, -"maluchy",
młodzież i młodzi, ale już "dorośli".
Oprócz chóru występowała też Orkiestra Kameralna. Część występów była razem
z orkiestrą, część utworów chór śpiewał a capella.
Koncert był tym razem wzbogacony o bardzo, bardzo długi występ flecistki.
Solistka wykonała brawurowo co najmniej sześć utworów  na flet i orkiestrę.
Jej występ ogromnie się wszystkim podobał, publiczność była zachwycona.
Na zakończenie chór odśpiewał jedną z kolęd a jej refren cała sala razem z chórem.
Bardzo mi się ten koncert podobał.
Jedyny mankament- ale tak jest w całym Berlinie- to znalezienie miejsca do
zaparkowania samochodu.
Ale po takim pięknym muzycznym przeżyciu przedreptanie około kilometra do
samochodu nie było wielkim problemem.
I tak przy okazji - w mieście obowiązuje ograniczenie szybkości do 50 km
na godzinę, miejscami do 30. I wystarczy ją przekroczyć o 5 km by zabulić
mandat.

niedziela, 24 grudnia 2017

Trzecia wigilia w Berlinie.....

......a jednocześnie pierwsza w nowych warunkach.
Od rana dziś było 10 stopni ciepła, tyle tylko, że wiał silny wiatr, ale nie
padało. Pierwszej gwiazdy nie widzieliśmy (teoretycznie powinna to być Vega),
ale niebo było dość szczelnie zakryte chmurami.
Około 17,30 przydreptały po nas Krasnale wraz z drugą  babcią i razem
powędrowaliśmy do nich na wigilię.
Wysłanie chłopców po nas było koniecznością, bo trzeba było się ich choć na pół
godziny pozbyć z domu, żeby prezenty  trafiły pod choinkę.
Celowo wlekliśmy się noga za nogą, by dać więcej czasu na ułożenie prezentów,
 a Krasnale zachowywały się jak psiaki- biegły do przodu, a potem również
biegiem wracały do nas. I zamiast tych 450 metrów  dzielących nasze domy
z pewnością zaliczyły niemal kilometr.
Starszy Krasnal co prawda mówi, że nie wierzy w Świętego Mikołaja, ale chyba
nie chce  młodszego pozbawiać złudzeń i z nim o tym nie dyskutuje.
Zaraz po wejściu do mieszkania Krasnale zgodnie pobiegły do salonu i młodszy
z ulga stwierdził, że -"był Mikołaj, są prezenty".
Ale lekko nie było, wpierw musieli usiąść z nami do stołu i zjeść nieco. Potem
obaj kłusem pozbierali talerze i usadzili nas na  sofie na wprost choinki.
Miło mi się zrobiło, bo na choince wiszą  wszystkie mojej  roboty bombki
zdobione techniką decoupage haftowane zawieszki i haftowane na  kanwie
plastikowej  Mikołaje. A choinka śliczna, gęściutka i bardzo, bardzo równa.
Tym razem młodszy z pełną powagą brał każdy prezent i odczytywał imię adresata,
podawał paczuszką starszemu, a ten podawał dalej.
Młodszy (sześciolatek) we wrześniu poszedł do szkoły i był ogromnie dumny, że
potrafi już odczytać etykietki.
Gdy już wszystkie prezenty  zostały rozdane Krasnale zarządziły otwieranie
prezentów.
Osobiście jestem cała w skowronkach, bo dostałam Petera Wohllebena "Duchowe
życie  zwierząt" oraz  "Sekretne życie drzew" oraz cztery tomy Eleny Ferrante -
"Genialna przyjaciółka", "Historia nowego nazwiska", "Historia ucieczki" i
"Historia zaginionej dziewczynki".
Starszy  Krasnal też dostał "Sekretne życie drzew", więc córka się cieszy, że będę
mogła z nim porozmawiać gdy już tę książkę przeczytamy- ja po polsku, on
po niemiecku.
Mój ślubny też zadowolony, bo dostał w prezencie  roczną prenumeratę
tygodnika "Polityka" na Kindle oraz ostatnie  papierowe numery Polityki i
Newsweeka i bardzo fajny szlafrok.
Nie było w tym roku pod  choinką orgii zabawek i prezentów jak poprzednio, no
bo jednak było bardzo dużo wydatków w związku z naszą przeprowadzką.
 A jutro jedziemy na świąteczny koncert do Filharmonii Berlińskiej, gdzie Krasnal
będzie śpiewał ze swym chórem.
A propos śpiewania - Krasnal gra na pianinie kolędę "Przybieżeli do Betlejem
pasterze" i na dodatek śpiewa ją bezbłędnie po polsku.
Trochę to śmieszne, bo on rozumie wszystko, ale nie chce po polsku mówić.
Z ciekawostek kulinarnych - córcia zadbała bym miała do pochrupania coś
słodkiego-bezglutenowego i upiekła nieprzyzwoicie smaczne  ciasteczka- bezy
z mielonymi migdałami i prażonym orzechem laskowym do ozdoby.
Kolejne ciasteczka były z 85% czekoladą a oprócz białka było też żółtko z  cukrem.


Odnalazłam zdjęcia tych  robionych przeze mnie  bombek. Zdobione są
tylko od wewnątrz.

niedziela, 17 grudnia 2017

Ostatni tydzień....

.... więc czas by odłożyć blog na  bok i zająć się świętami.



Życzę Wszystkim , bez wyjątku,
wesołych i kolorowych Świąt
oraz spełnienia życzeń tych
najskrytszych, pomyślanych  
w wigilijną noc.
Niech się spełnią!!!





Czas zacząć....

....przygotowania do świąt.
Dziś Krasnale wraz z rodzicami przynieśli nam taką oto choinkę:
 W ekspresowym tempie została umieszczona w specjalnym stojaku
z wodą, nastepnie Krasnale ubrali ją we własnoręcznie zrobione
ozdoby. Ja tylko dodałam koralikowy łańcuch i nagość czubka okryłam
kokardkami.
Planowałam co prawda znacznie mniejszą choinkę, no ale dzieci miały na ten
temat zupełnie inne zdanie.
Nie zostaje mi nic innego jak przejrzeć świateczne przepisy dla tych co to
"niewiadomo co jedzą i po co żyją".
Tak pewna życzliwa osoba skomentowała fakt, że niektórzy muszą być na diecie.
Niewątpliwe jest ona doskonale przystosowana do obecnej rzeczywistości.
Miłej niedzieli Wszystkim;)


sobota, 16 grudnia 2017

Coraz bliżej święta

Wiem, że o tym wiecie, ale musiałam jakoś zacząć.
Co tam  kaszel i zadyszka, problem prezentów nadal nierozwiązany.
Więc dziś, o 10 rano ruszyłyśmy z córką w City- każda z nas zaopatrzona
w tzw. "anużki" czyli siatki, które  da się przechować w damskiej, przepełnionej
do imentu torebce. Anużka- bo a nuż się przyda?
Teraz trzeba  chodzić na zakupy z własną siatą, bo za każdą reklamówkę
trzeba płacić, za torbę papierową także.
Oczywiście samochód został przed domem, bo nikt przy zdrowych zmysłach
nie jedzie do centrum samochodem. Kurczę, zupełnie jak w Warszawie!
Nasze ulubione centrum handlowe jest tuż nad  jedną ze stacji metra.
Zostawiłyśmy swe kurtki w przechowalni i pomaszerowałyśmy dziarsko by
się rozejrzeć za prezentami. Towaru jak  "jasny gwint" i jedno jasne - dobry
towar od badziewia różni się ceną. Na jednym piętrze znajdują się zarówno i te
gorszej jakości jak i te b.dobrej jakości towary.
W każdym razie podaż wszystkiego  niesamowita - półki i stojaki uginają się
od wszelakiego  "dobra", czekającego niecierpliwie by ktoś coś kupił.
Jeśli ktoś z  Was myśli, że ten nadmiar towaru ułatwia zakupy to się grubo myli.
Zaczęłyśmy od wyszukania portfela- męskiego. No ale jeśli ma się do przejrzenia
z dziesięć stoisk szczelnie wypełnionych przeróżnymi portfelami- sprawa przestaje
być prosta. Bo: portfel miał być jak najbardziej płaski, z przegródkami na 10 lub
więcej kart,wygodnym miejscem na dowód osobisty, miejscem na zdjęcia
ukochanych członków najbliższej rodziny, przegródkami na banknoty i zapinaną
na suwak portmonetką na bilon. Mniej więcej po trzech kwadransach miałyśmy
w garści portfel dla mego zięcia. Potem córka obejrzała swój, co zaowocowało
poszukiwaniem portfela dla niej-tym razem wystarczyło tylko 20 minut, bo
wybór był znacznie mniejszy, głównie  w zakresie kolorów.
Spojrzałyśmy na siebie i popędziłyśmy do barku kawowego - zakupy jednak męczą,
należało się wzmocnić.
Potem bez powodzenia szukałyśmy talerzyków deserowych, ale były tylko jako
części  kompletów obiadowych. "Solo" bywają w okresie poza świątecznym;)
I niech mi ktoś powie, że sklepy typu "galeria handlowa" to zły wynalazek. Blisko
trzy godziny krążyłyśmy po kilometrach sklepów różnych branż, nie odwiedziwszy
nawet połowy z nich.
Potem przeszłyśmy piechotką jeden przystanek  trasy metra, zahaczywszy o
 kolejne dwie galerie i wylądowałyśmy w sklepie, z którego żadnej z nas zupełnie
nie spieszyło się do wyjścia, chociaż tym razem musiałyśmy chodzić w kurtkach
i było nam cholernie gorąco.
 Był to sklep z wszelakim dobrem do craftu- chodziłam po nim jak zaczadziała i
tylko ten straszliwy gorąc poganiał mnie do przodu.
Wyobrazcie sobie sklep, w którym pod jednym dachem macie zgromadzone
wszystko  to co jest potrzebne do niemal wszyściutkich prac hobbystycznych,
łącznie z...malowaniem porcelany, patchworkowym szyciem, dziewiarstwem
ręcznym,  dekupażem, malowaniem, rysowaniem, robieniem origami, a wszystko
to uwzględniało hobbystów od wieku przedszkolnego do lat 100.
Jedno jest pewne- ja tam jeszcze wrócę!!!!
W tymże sklepie ścignął  nas telefonicznie  mój mąż, zaniepokojony moją tak
długą  wyprawą.
Do domu dotarłyśmy o 15,30. Z tym, że sama podróż metrem i dojście do niego
z domu to kwestia może aż 15 minut.
Tyle tylko, że nadal nie mamy wszystkich prezentów.
A jutro- jutro  jest handlowa  niedziela. Więc  może znów się  wypuścimy
na zakupy???
Tylko czy mężowie nas puszczą???

piątek, 15 grudnia 2017

Tak jakby o.....

.....niczym, czyli o cebuli.
Jak wygląda cebula- każdy wie, jak pachnie i jak smakuje też zapewne sprawa
nikomu obca nie jest.
Zatelefonowałam dziś do koleżanki i gdy tylko zaczęłam mówić zakaszlałam
się okrutnie. Szczekałam i szczekałam, ona cierpliwie czekała aż złapię oddech
i gdy wreszcie zamilkłam powiedziała: "wyślij swojego do sklepu po cebulę,
niech kupi co najmniej 2 kilogramy. Na noc obstaw łóżko stolikami, krzesłami a
na   talerzach poukładaj połówki przekrojonych cebul, miąższem do góry. Rano
wszystkie cebule wywal do śmieci. Następnego dnia powtórz to samo. Za dwa
dni powinnaś być już zdrowa".
No normalnie zatkało mnie, do tego chciało mi się śmiać ale śmiech też wyzwala
u mnie odruch kaszlowy, więc tylko jęknęłam i zapytałam się co to za leczenie.
Bo dojrzałam już mentalnie nawet do zrobienia i wypicia syropu z cebuli co
uważam za skrajne bohaterstwo, mało tego- nawet zjadłam miksturkę czosnkowo,
miodowo, cynamonowo, imbirowo, kurkumową a kaszel dalej mnie dręczy, więc
nie sadzę by rozłożenie wokół siebie połówek cebuli mogło cokolwiek pomóc.
Poza tym chyba prędzej wyleciałabym razem z tą cebulą przez okno z trzeciego
piętra, bo mój mąż nie lubi tego zapachu,  więc niech powie skąd ten pomysł.
Okazuje się , że moja koleżanka spędziła kiedyś kilka miesięcy w malutkiej
miejscowości na  południu  Francji. Trafiła tam na jesieni i to wcale nie pięknej,
złotej a raczej takiej zaropiałej niczym te ostatnie w Polsce. Jej uwagę zwróciły
wiszące w jednym z dwóch sklepików  "wisiory" z przekrojonych cebul.
Pomyślała,że może właścicielka suszy cebulę na zimę, dziwiło ją tylko, że ta
cebula, ilekroć ona jest w sklepiku zawsze jeszcze jest soczysta. W końcu zebrała
na odwagę i wyraziła zdziwienie, że tu tak dziwnie suszą tę cebulę.
Właścicielka sklepu spojrzała na nią jak na niemądrą i powiedziała: "my nie
suszymy cebuli, ona nas chroni przed chorobami. Przez cały dzień do wieczora
cebula pochłania wszystkie wirusy i bakterie.Wieczorem ją wyrzucamy i przed
otwarciem sklepu znów wieszamy świeże, by oczyszczały nam sklep. Zresztą pan
doktor Jean C. potwierdzi pani, że mam rację. To nasza stara tradycja".
Przy pierwszej nadarzającej się okazji zaciekawiona zapytała się doktora  Jeana C.
o tę dziwną tradycję.
Okazało się, że gdy doktor jako jeszcze młody lekarz zamieszkał w tym miasteczku
też był zadziwiony tym zwyczajem i traktował go jak jakiś przesąd. Ale po jakimś
czasie, gdy był z wizytą u bardzo ciężko przechodzącego grypę pacjenta
postanowił postawić wokół jego łóżka połówki  cebul.
Ponieważ stan pacjenta był dość poważny, a chory miał już swoje lata, został przy
nim na noc.
Rano pacjent był już w nieco lepszym stanie, lżej oddychał i ciśnienie lekko spadło.
Pan doktor zebrał te połówki cebul w jedną, czystą torbę, przy łóżku chorego
pozostawił  następne połówki cebul, a "zużyte" cebule wysłał  czym prędzej do
laboratorium prosząc o zbadanie co jest na powierzchni cebul.
Wyniki badań zdumiały nie tylko pana doktora Jeana C.- prowadzących badania
również, ponieważ znaleziono pewną ilość wirusów  grypy oraz bakterii które
namnażąją się właśnie podczas grypy.
A z czasem  przebadano cebulę  bardzo dokładnie i dziś wiadomo, że za większość
pozytywnych właściwości cebuli odpowiada dwusiarczek alilo-propylowy.
Udowodniono bakteriobójcze działanie cebuli, która skuteczniej niż syntetyczny
antybiotyk może pokonać gronkowca złocistego, wspomaga leczenie zakażonych
ran, leczy również wszystkie stany zapalne skóry, zapobiega powstawaniu blizn
oraz systematycznie wcierana w stare blizny znacznie je spłyca i wygładza.
Stosowana wewnętrznie nie dopuszcza do powstawania zakrzepów krwi oraz
łagodnie  rozpuszcza te już istniejące. Ma lekkie działanie diuretyczne, wspomaga
leczenie artretyzmu i reumatyzmu, niszczy pasożyty , zwiększa odporność
organizmu, zmniejsza poziom cukru w krwi, obniża również podwyższone ciśnienie
tętnicze.
Na koniec usłyszałam: "jedz cebulę, będziesz zdrowsza".
Nie pozostaje mi nic innego jak jutro zakupić cebulę i zrobić sobie z niej syropek;(
I mam obiecane przepisy na b.smaczne dania z cebuli;(
A ponieważ jestem miła to  z całą pewnością się nimi z Wami podzielę;)


A teraz pewna "zaległość"- od trzech dni mam już ową łazienkową płytę i
wielce tajemniczy "skos".
Ten skos, to górne zamocowanie szyby do bocznej ściany.


a ta cienka pionowa "kreska" to koniec tafli szklanej odgradzającej
"brodzik" od łazienki. Wysokość jej sięga do górnego brzegu glazury.
Płyta jest przyklejona  z dwóch stron do podłoża i ściany silikonem.
który sechł 24 godziny. Górą jest trzymana tym skośnym wspornikiem.
Podobno okno jest super wodoszczelne bo było od razu przewidziane jako
część ściany "kąpielowej".
I jeszcze jedno ujęcie:
tym razem z moją ulubioną rybką - witrażem, zrobionym przez Madę.


środa, 13 grudnia 2017

Info

Wczoraj się dowiedziałam, że mój młodszy wnuczek choruje na bardzo dziwną,
nową i  mało znaną chorobę, czyli zaburzenia w konstrukcji szkliwa zębów.
Pierwszy objaw jest bardzo mylący, bo ząb dziecka  wygląda tak, jakby to
były początki  próchnicy. I taką diagnozę stawia 95% stomatologów, bo mało
kto z nich słyszał o tym schorzeniu.
W tej chwili w Niemczech trwają bardzo intensywne badania by ustalić co może
być przyczyną tego zjawiska. Bo występuje ono w środowiskach, w których
 rzadko występowała dotąd próchnica- a więc u dzieci które regularnie i
prawidłowo dbają o higienę zębów, są prawidłowo odżywiane od pierwszych
chwil życia. Leczenie takiego zęba tak jak zęba  dotkniętego próchnicą nie
daje żadnej poprawy, ale wręcz szkodzi- taki ząb szybciej się rozleci.
Oczywiście intensywne badania przyczynowo- skutkowe trwają, ale to bardzo
długotrwały proces. Wiadomo, że dotyka głównie zęby stałe i zaczyna się
w chwili tworzenia się zawiązków  zębów stałych.
Naukowcy podejrzewają, że owa wadliwa  struktura szkliwa może być
spowodowana którymś środkiem chemicznym, który jest dopuszczony do
spożywania. Przecież niemal to wszystko  co jemy i pijemy to chemia -
mniej lub bardziej szkodliwa.
Oczywiście przypadek sprawił, że u młodszego wykryto tę anomalię -
gdy starszy był w klinice stomatologicznej z powodu ropnia okołozębowego,
przejrzano i ząbki młodszego- ot tak, w ramach profilaktyki. I teraz młodszy
jest pod ścisłą obserwacją a na  tym ząbku ma specjalną nakładkę.
Nie wykluczone jest, że wiele dzieci ma te zaburzenia w  strukturze szkliwa,
ale skoro wygląd zęba wskazuje  na "zwyczajną" próchnicę, to nie wykluczone
jest, że to wcale nie jest próchnica a właśnie owo dziwne zaburzenie.
No cóż, na razie tyle wiem- jak coś nowego "wypłynie" - doniosę.

wtorek, 12 grudnia 2017

Navigare necesse est, vivere non est necesse

Zakładam, że nie każdy jak ja musiał się  w liceum zmagać z łaciną, więc
oto tłumaczenie:
"Żeglowanie jest koniecznością, życie nie jest koniecznością".
To wcale nie jest głupie- chcesz  żyć to buduj statki, żegluj, poznawaj, handluj,
zdobywaj nowe terytoria.
 Wczoraj, wciąż jeszcze  na wpół żywa,  obejrzałam program , dzięki któremu
poznałam 10 najlepszych i najciekawszych  dawnych statków .
Okazuje się, że nasi przodkowie byli wielce pomysłowymi konstruktorami-
budowali statki transportowe ale i tworzyli flotę wojenną i to całkiem niezłą.
Już 1000 lat temu długie, szybkie i bardzo zwrotne statki Wikingów
przemierzały odległe morza i wiele rzek. Miały płaskie dno i wystarczało im
zaledwie 90 cm wody pod dnem łodzi, by mogły pływać. Tył i przód okrętu nie
różniły się od siebie  budową, więc statek bez dodatkowych manewrów mógł
w razie potrzeby opuścić niegościnne wybrzeże.Wyposażone w żagle
i wiosła osiągały prędkość 30 km/godz. Najprawdopodobniej już na 500
lat przed Kolumbem dopłynęli do Ameryki, a w 885 roku Wikingowie oblegali
Paryż. Po blisko rocznym oblężeniu Wikingowie  odstąpili od oblężenia
zabierając ze sobą 350 kg srebra w charakterze trybutu.
Wyobrażacie  sobie jak pięknie musiały te łodzie wyglądać na Sekwanie?

Nawet nie podejrzewałam, że chińskie  dżonki były pierwszymi statkami
wyposażonymi w  grodzie. Ba,  nie podejrzewałam także, że po chińskich
rzekach pływały  statki- fortece. Były to olbrzymie płaskodenne barki,
którym napęd dawały - pedały. Żołnierze rytmiczym marszem w miejscu
napędzali tę pływającą budowlę.
Największa z nich była pięciokondygnacyjna i  mogła pomieścić niemal
całą ówczesną  chińską armię.
Barki przemierzały chińskie rzeki pilnując porządku w cesarstwie budząc
zarówno podziw  jak i strach.
Jednym z ciekawszych statków floty wojennej był koreański statek geobukseon.
Był to statek opancerzony metalowymi płytami, które dodatkowo były
wyposażone w kolce, zwykle schowane pod rozłożonymi na wierzchu
słomianymi matami.Dzięki tym kolcom i płytom statkowi nie straszny był
jakikolwiek abordaż.
Dziób statku zdobiła metalowa głowa smoka, z której w czasie walki wydobywał
się trujący dym a na pokładzie  dziobowym stały  beczki z płonącą smołą.
W czasie jednej z bitew morskich 12 geobukseonów bez najmniejszego trudu
pokonało 30 japońskich statków wojennych.
 tak właśnie wyglądał statek geobukseon, czyli statek żółw


Grekom też nie brakowało ciekawych pomysłów konstruktorskich.
 Ich  triery, długie na 38 metrów, wysokości 7 metrów i szerokości zaledwie 4
metrów zabierały na pokład 170 ludzi. Wioślarze byli ustawienie w trzech rzędach,
ale do dziś nie  rozwiązano zagadki dotyczącej wiosłowania- czy wioślarze byli
ustawieni w pionie, czy też może trzech wioślarzy obsługiwało jedno wiosło.
Ale jedno jest pewne- pod Salaminą triery przegrały bitwę.
Chyba wszyscy kojarzycie kim był Kaligula.To ten  cesarz rzymski, który rządził
Rzymem w  latach 37-41 nowej ery, syn Germanika.
Postać kontrowersyjna, której wszelakie złe cechy objawiły się po przebytej
bardzo ciężkiej chorobie. Dzisiejsi medycy są zdania, że mogło to być zapalenie
opon mózgowych.
Kaligula lubił pławić się w przepychu i nakazał wybudowanie dwóch wielkich
statków- jeden z nich był statkiem- świątynią, drugi przestronnym statkiem
turystycznych- ot takim ekskluzywnym liniowcem  jak... Titanic.
W obu wykorzystano najnowsze wynalazki, które "odkryto" na nowo wiele
wieków pózniej.
Statki posiadały pompy zęzowe oraz pompy tłokowe do ciepłej i zimnej wody.
Dysponowały ogrzewaniem podłogowym, miały kotwice wykonane z żelaza.
Miały nawet ruchome rzeżby,  wprawiane w ruch przy pomocy łożysk
kulkowych.
Oba te wspaniałe statki, z nieznanych nam przyczyn,  zostały zwodowane na
wulkanicznym jeziorze Nemi., 20 km na wschód od  Rzymu.
Od wieków wiedziano, że na dnie  jeziora spoczywają "jakieś wraki" ale dopiero
operacja osuszenia jeziora w latach 1928-29 pozwoliła na odkrycie tych dwóch
statków.
Nad wrakami statków Kaliguli zbudowano muzeum, które niestety podczas
działań wojennych zostało zbombardowane. Włosi winią za to Niemców, Niemcy
Amerykanów a muzeum- diabli wzięli.
I tak, dzięki chorowaniu znów dowiedziałam się czegoś ciekawego.
Szkoda tylko, że od tego oglądania jakoś nie wyzdrowiałam;(

piątek, 8 grudnia 2017

Najnowsza moja.....

....mikstura.
Kochani, zamiast dziękować każdemu z osobna, to dziękuję Wam wszystkim-
Wasze życzenia zmobilizowały mnie do:
1.Położenia się do łóżka zaraz po odwiezieniu Krasnala do szkoły, co nastąpiło
   około  godz.8,15
   Przespałam (ku wielkiemu zaniepokojeniu męża) aż do godz.15,00.
   Nie wiem jak jest u innych, ale ilekroć coś mi nawala, sen jest dla mnie
   podstawowym lekiem.W każdym razie obudziłam się nie tyle zdrowsza co
   nieco bardziej przytomna. Postanowiłam nawet, że wybiorę się do lekarza, ale
   gdy zmierzyłam sobie temperaturę (35,9 a normalnie mam 35,1) , obejrzałam 
   gardło z fantastycznym  ropnym nalotem na prawym migdałku i sięgnęłam do
   zasobów pamięci w swoim osobistym, biologicznym komputerze ( tzn.mózgu),
   zrezygnowałam z tego pomysłu, bo zaraz stanął mi przed oczami horror, który
   przeszłam po ostatniej kuracji antybiotykowej.
    Pomysł z pójściem do lekarza został SKREŚLONY.
    Nigdy więcej tego horroru o nazwie rzekomobłoniaste zapalenie jelit.
2. Własnego pomysłu kurację zaczęłam dziś rano, zakładając, że godzina 10,00
     to jeszcze rano.
    Potrzebowałam do niej bardzo dojrzałego, rozpacianego banana, cynamon,
     imbir, kurkumę, czosnek i miód.
    "Rozciapcianego" banana wymieszałam starannie z łyżeczką cynamonu,
     łyżeczką kurkumy,łyżeczką imbiru, łyżeczką miodu i zmiażdżonym ząbkiem
     czosnku.
    Nie jest to z pewnością coś, co każdy by zjadł z rozkoszą, ale dało się zjeść
    i to nawet bez odruchu wymiotnego.
    Jak na razie to mniej już kaszlę, a nalot na migdałku mam zamiar zlikwidować
    płukanką z mocnej czarnej herbaty i łyżeczki sody czyszczonej. Wg pewnego
    speca od medycznych zastosowań sody czyszczonej po kilku płukaniach tą
    mieszanką nalot zniknie. Sprawdzimy.
Ową bananowo-przyprawową miksturkę dziś powtórzę jeszcze 2 razy i przez
najbliższe dwa dni nie dam się wyrzucić z domu na żaden spacer .
Wszak to głównie od świeżego powietrza  wyginęła pewna potężna armia a nie
od tego, że siedzieli w domach.

środa, 6 grudnia 2017

;) ;) ;)

Jestem chora.
Kaszlę, głosu nie mogę z siebie wydobyć, gardło mam  calutkie  zaropiałe.
I nie mam temperatury. Fenomenalne.

niedziela, 3 grudnia 2017

Trzy w jednym, czyli....

...mój eksperyment kulinarny. I to już kolejny.
Tym razem składnikami dania są:
500 gram mielonego mięsa wieprzowo-wołowego,
3 marchewki starte na grubej tarce,
10 łyżek stołowych suchego ryżu, u mnie  długoziarnisty,
3 całe jajka,
kostka bulionowa, ulubione przyprawy, czyli u mnie łagodne curry,
sól,
olej kokosowy lub masło klarowane do smażenia,
bułka tarta do panierowania kotletów a dla bezglutenowców może być:
mąka jaglana, mąka z ciecierzycy, skrobia  ziemniaczana lub bezglutenowa
tarta bułka. Jak widzicie wybór szeroki.
A więc zaczynamy:
1, ścieramy na tarce z dużymi otworami marchewki.
2. gotujemy ryż z kostką bulionową.
3. gdy ryż pochłonie już większość wody dodajemy do niego startą
    marchew i gotujemy aż do całkowitego wyparowania wody, co nie
    zajmuje więcej niż 5 minut.
4. odstawiamy garnek z ryżem by jego zawartość wystygła.
5. mielone mięso przekładamy do dużej miski, wbijamy do niego 3 całe
    jajka, dodajemy przyprawy i długo i dokładnie wyrabiamy.
5. ostudzony ryż z marchewką dodajemy do mięsa i znów starannie wyrabiamy,
6. w razie potrzeby dodajemy sól, ale  pamiętamy, że ryż gotował się razem
    z kostką bulionową, więc z tą solą nie należy przedobrzyć.
7. formujemy nieduże kotleciki, obtaczamy je w panierce i  smażymy z obu stron
    na rumiano. Ja smażyłam na oleju kokosowym.
Z tej ilości składników wychodzi całkiem sporo kotlecików, u mnie 14 sztuk,
więc w dniu ich zrobienia podajemy je po prostu smażone.
A następnego dnia robimy do nich ulubiony sos BEZ MĄKI i je w nim
odgrzewamy. Można też, jak ja, zamrozić je i w  dowolnym czasie spożytkować.
U mnie te ulubione sosy to pieczarkowy lub pomidorowy, czasem koperkowy.
Jeśli ktoś lubi gęstszy sos, to zagęszczamy go skrobią ziemniaczaną , która
w Polsce zupełnie od czuba nosi nazwę mąki kartoflanej. A prawdziwa mąka
kartoflana jest o wiele  ciemniejsza i nie taka śliska  gdy ją rozetrzeć w palcach.
Do kotlecików podajemy dowolną surówkę.
No to smacznego życzę!
Tak się prezentują pierwsze  cztery z czternastu kotlecików

sobota, 2 grudnia 2017

Koncert

Niestety tym razem dzieci nie śpiewały w gmachu  berlińskiej Filharmonii.
Na koncert jechaliśmy w zupełnie przeciwny koniec miasta-my mieszkamy na
południu Berlina, koncert odbywał się w odległej północnej dzielnicy miasta.
Jechaliśmy długo, aż dwoma  autobusami a potem jeszcze trzeba było nieco
podreptać.
Idąc minęliśmy cmentarz, ale nie był to cmentarz tak zatłoczony jak niemal
wszystkie warszawskie cmentarze.
Właściwie wyglądał jak  nieco opuszczony park, w którym tu i ówdzie były groby.
Za tym cmentarzem, w dużym ogrodzie stała gospoda .
Przy wejściu do ogrodu stali muzycy w strojach Mikołajów  i na 4 różnych
instrumentach dętych wygrywali świąteczne melodie. Dalej, blisko gospody,
rozstawione były kramy z produktami typu "hand made" - były tu różne, czasem
dość dziwne wyroby- np. uwite z  cienkich patyków... wianki, torby na zakupy
uszyte z  różnokolorowych materiałów, czapki robione  na drutach, przeróżne
"durnostojki", ciasta domowego wypieku. Poza tym było i coś na ząb:
berlińskie hot dogi, czyli cienkie  białe kiełbaski przypieczone na rumiano,
umieszczone w dość pokaznej bułce oraz pieczarki smażone w całości, podawane
z dwoma różnymi dipami, cienkie gofry z nutellą, kawa, cola,  herbata oraz
gorąca czekolada. Jako konsument "bezglutenowy" zakupiłam dla siebie porcję
pieczarek z  dipem. Były pyszne, bo smażone w całości, więc zachowały swe
walory smakowe. Trochę się ze mnie  mąż nabijał, że jak prezes konsumuję ze
styropianowego talerzyka.
Okazało się, że ten koncert jest koncertem charytatywnym, na rzecz dzieci i
osób dorosłych z  zespołem Downa.
Podobno często odbywają się takie koncerty i  mają duże powodzenie. Bilety
wstępu nie kosztują zbyt wiele, znacznie taniej niż na regularny koncert.
Przychodzą na te imprezy osoby, na rzecz których jest taki koncert i okoliczni
mieszkańcy. Przy jednym ogniu pieką się dwie pieczenie - integracja tych co
potrzebują nieco pomocy i zrozumienia z tymi, którzy mogą pomóc i to nie
tylko w wymiarze  finansowym. Już samo spotkanie tych dwóch różnych
grup jest ważne - jedni czują się mniej wykluczeni, drudzy dostrzegają tych,
którym pomoc jest potrzebna.
Chór w którym  Krasnal śpiewa  przeżywa co jakiś czas trudny okres, bo część
jego uczestników już ukończyła szkołę podstawową i uczęszcza do gimnazjum,
więc skurczył się ich  czas, który mogli przeznaczyć na  próby i występy.
Teraz też jest taki właśnie okres i ze starego "naboru" pozostała szóstka dzieci,
między innymi nasz Krasnal.
A te nowe dzieciaki to jeszcze "malizna", głównie sześciolatki i przeważają
dziewczynki.
Ale coś mi się widzi, że niedługo Krasnal też zrezygnuje, będzie miał jednak coraz
mniej czasu. Już teraz sporo czasu zajmują mu dojazdy do i ze szkoły. A gdy już
będzie w gimnazjum to i zajęcia w szkole będą trwały dłużej i będzie więcej nauki.
Jadąc dziś przez miasto jak zawsze podziwiałam fasady starych, przedwojennych
domów. Jak przyjemnie  jechać ulicą wzdłuż której stoją domy o różnych
fasadach, każdy inny.
Co prawda spoglądając na okna  podzielone listewkami na małe kwadraty lub
prostokąty pomyślałam, że takie okno niezle daje  w kość gdy trzeba je myć, ale
niewątpliwie ma wiele uroku.



piątek, 1 grudnia 2017

A więc...

....jesteśmy zameldowani w Berlinie.
Przyjechaliśmy do urzędu nieco wcześniej, ale, jak twierdził zięć, ta linia
autobusowa, którą mieliśmy dotrzeć na miejsce jezdzi dość nieregularnie choć
wg rozkładu jazdy to co 5 minut. Tym razem jednak , zapewne na  naszą cześć
autobus  przyjechał  zgodnie z rozkładem jazdy.
Trochę było czekania, ale warunki były dobre- duża sala, pełno miejsc siedzących,
dwa ekrany pokazywały który numer  i do którego pokoju jest wzywany.
Pani urzędniczka bardzo sympatyczna, nie miała żadnego kłopotu z odczytaniem
naszego nazwiska ( a jest ono  niewątpliwie testem na inteligencję i dykcję),
jej klawiatura wyposażona była w polskie znaki, a pani bystro zauważyła, że nieco
nietypowa jest końcówka mego nazwiska, bo w polskim żeńska  forma kończy się
na literę "a".
Formalności od chwili złożenia druków do wydania karty meldunkowej trwały
 "aż" 10 minut.
 Na froncie łazienkowym od dziś stagnacja- rano, w ciągu pół godziny dwóch
"nowych" panów zainstalowało prysznic. Zainstalowali i zniknęli.
Znów ciut nakurzyli, bo musieli wywiercić jedną dziurę w glazurze.
Teraz będzie oczekiwanie na tę szklaną ściankę, bo ona jest robiona na
zamówienie. A to może potrwać 10 do 14 dni.
I pewnie znów jacyś inni panowie będą ją instalowali. Jak dotąd to przez
naszą łazienkę przewinęło się trzech panów od demontażu, jeden od układania
płytek i dwóch od zamontowania baterii prysznicowej.
A w Polsce zrobiłby  to jeden facet - uniwersalny fachowiec.
No a skoro tyle jeszcze trzeba czekać to się wzięłam za dokładne umycie
calutkiej łazienki, łącznie  z jej wyposażeniem. Pył był nawet wewnątrz
zamkniętych szafek więc się narobiłam sporo.
Z rozpędu "obskoczyłam" i resztę mieszkania a teraz padam ze zmęczenia.
Skoro już mamy zameldowanie to teraz prześlemy je wraz z  właściwymi
dokumentami do tutejszej Kasy Chorych i założymy sobie konto w banku.
Zięć się śmieje,że jeszcze  trochę a poprosimy o azyl. Kto wie? Nigdy nic
nie wiadomo;)
Następne zdjęcie łazienki będzie gdy już zainstalują tą ściankę.

czwartek, 30 listopada 2017

Trochę się zmieniło....

....i dziś wygląda tak:
Ale chociaż byście mnie  zabili, to nie wiem co będzie jutro,
bo jutro jedziemy się meldować. Mamy nawet wyznaczoną godzinę
stawienia się przed obliczem urzędnika. Trzymajcie kciuki o 10,40
A przedtem trzeba odstawić starszego do szkoły. Zięć twierdzi, że jutro zapewne
jak co dzień przyjdą po 8,00 monterzy i zrobią "biały montaż" (cokolwiek to
znaczy).
Czyli my pojedziemy do urzędu a tu będą sobie urzędować panowie monterzy.
Próbowałam się dowiedzieć coś na temat tej szyby i tego skosu.
Dowiedziałam się tylko tyle, że szyba będzie sięgała zapewne do dwóch ostatnich
płytek podłogi i żadnych drzwi ani "skosu" nie będzie potrzeba. No i że okno jest
plastikowe, więc nic mu się nie stanie i nie trzeba go niczym zasłaniać.
No a na tę szybę to pewnie się poczeka z 10 dni.
Ślubny już wymyślił, że przecież mamy ze sobą folię malarską, więc się z niej
zrobi prowizoryczną zasłonę i będzie się można kąpać.
Zaczynam się zastanawiać, czy to nie on był pierwowzorem  do Dobranocki
z serii "Pomysłowy Dobromir".
W sobotę   jesteśmy zaproszeni  na koncert Starszego. Zdjęć nie będzie, nie
wolno pokazywać dzieci w internecie.
A teraz idę zebrać kolejną porcję pyłu w łazience - pan majster doszlifowywał
dziś nieco płytki podłogowe, więc znów wszystko  zapylone.

środa, 29 listopada 2017

Ciąg dalszy "dokumentacji".....

.... jak powstaje nasz brodzik.
Brodzik to chyba mało precyzyjna  nazwa, może raczej jak powstaje coś  niby
kabina prysznicowa w miejscu wanny.
Dziś pan majster dotarł o godz. 8,30  i natychmiast zamknął się w łazience.
Wczoraj wieczorem musiałam praktycznie calutką łazienkę umyć, bo wszędzie
było pełno drobniutkiego pyłu. Majster po prostu przemył łazienkę tylko pod 
kątem podłogi, żeby nie roznosić po całym mieszkaniu brudu. Ale pył był
wszędzie- na wszystkich powierzchniach, nawet w środku szafek.
No i nie ukrywam- narobiłam się, bo po każdym przetarciu czegoś  ścierką,
należało ją starannie wypłukać.
I chyba dobrze zrobiłam , bo facet się zorientował, że łazienkę z lekka
wypucowłam i dziś, gdy miał przycinać płytki schodził 3 piętra w dół i kurzył
na podwórku.
Poza tym dziś musieliśmy wyjść z domu o 14,00, więc powiedzieliśmy, a raczej
 napisaliśmy na kartce informację, że musimy wyjść o 14,00, więc ma do wyboru:
1. wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi
2. zaczekać na nas, ale my będziemy dopiero po  godz.15,00
Gdy wróciliśmy prawie 20 minut po trzeciej majstra już nie było, a łazienka tak
wyglądała:

Jak widać płytki już położone, jest spory skos w stronę odpływu
wody (ta rynienka na dole po lewej) i przygotowane jest podłoże do
ułożenia terakoty. Jak już będzie położona terakota pan majster wymierzy
jakiej wielkości ma być ta płyta szklana i skos.
Bo nie będzie żadnych drzwi, płyta będzie miała zamiast drzwi skos.
Teraz każdy może sobie wykombinować jak to będzie wyglądało.
Naprawdę nie wiem, czy ta płyta będzie "w całości z owym skosem" czy
ten "skos" będzie jakoś dostawiony do niej? Pytałam zięcia, ale jego język
polski, gdy przestał się go uczyć, uległ znacznej  degradacji i nie mogłam się
z nim dogadać, a córki nie ma- wyjechała służbowo.
Ślubny co jakiś czas wchodzi do łazienki, przystaje obok tego miejsca po
wannie i coś sam do siebie mruczy. Musi biedak mruczeć sam do siebie, bo ja
stwierdziłam, że nie wiem jak i co będzie,  więc niech mi głowy nie zawraca.
Co będzie to będzie. I tak będzie wygodniej niż z wanną, bo po ostatniej jego
kąpieli pod prysznicem cała łazienka też była "wyprysznicowana" no i pewnie
się domyślacie kto ganiał ze ścierą po łazience.
Wiadomość z ostatniej chwili - kocham mego smartfona, bo mogę nim robić
zdjęcia i na dodatek przesyłać je mailem- wtedy mam tę frajdę za darmo.
To że są  zdjęcia to frajer- sukcesem jest to, że umiem to zrobić!;))))

wtorek, 28 listopada 2017

Łazienka w trakcie przeróbki

Dziś o 8,15 rano wkroczył do nas kolejny budowlaniec- tym razem główny majster.
Zamknął się  wraz z klamotami w łazience no i się zaczęło : stukanie, pukanie,
wiercenie.
Po ponad dwóch godzinach zmagań z materią wyszedł z łazienki i coś szybko
zaszwargatoł- moja głupia mina uświadomiła mu, że ma do czynienia z mocno
 niekumatą babą, więc uniwersalnym  migowym pokazał na swe usta i nimi
poruszył, że niby je, potem na zegarku pokazał, że ma pól godziny przerwy,
więc jak któreś z nas chce, to może skorzystać z łazienki.
I rzeczywiście wrócił za pół godziny i do godziny 15,00, bez przerwy w tej
łazience działał.
W międzyczasie przyszła pani architektka, która robiła ten projekt, wymieniłyśmy
uśmiechy i pomachałyśmy sobie niczym dwie lalki Barbie.
Poszwargotała z panem majstrem, pooglądała, znów wymieniłyśmy uśmiechy
i poszła.
O godzinie 15,00 pan majster poskładał wszystko, przeleciał szmatą podłogę,
zapowiedział, że rano znów będzie o 8,15 i zniknął, zostawiwszy za sobą
podest do brodzika.
To czerwono-czarne "coś" to są podkładki pod kolana pana majstra.
Największy ubaw miałam gdy po wyjściu majstra mój ślubny
usiłował odgadnąć jak to będzie dalej wyglądało. Jedno, co jest pewne,
to fakt, że na lewej ściance będzie umocowany prysznic a na dole
będzie odpływ. Podłoga w brodziku będzie też z tych antypoślizgowych
płytek , które są w tzw. antracytowym kolorku i jest nimi wyłożona
podłoga w łazience.
Nadal nie wiem jak w końcu ten brodzik będzie wyglądał, bo obiło mi się
o uszy, że ma być tylko jedna ściana szklana i nie słyszałam nic o jakichś
drzwiach do kabiny.Wygląda na to, że to będzie super nowoczesna kabina,
w której jedną  ze ścian będzie...okno, a parapet będzie robił za półkę.
Przecież ja tam zamarznę zimą!!!!

poniedziałek, 27 listopada 2017

Zaczęło się......

.....przerabianie łazienki.
Dziś  bladym świtem pojawił się pan, a raczej jeden z panów, który będzie nam
przerabiał łazienkę.
Oniemiałam z lekka, bo gdy otworzyłam drzwi, stał przede mną uśmiechnięty
miły młody człowiek , w czyściutkim, wręcz wyprasowanym ubranku
roboczym, z tajemniczą walizeczką w dłoni.
Przedstawił się, zostawil w  łazience ową walizeczkę, wyszedł z naszego
mieszkania i za chwilę  wrócił z ochraniaczmi na podłogę w przedpokoju i  na
posadzkę w łazience,  które starannie rozłożył.
Potem przeprosił, że będzie trochę hałasu i zniknął w łazience, zamykając za sobą
starannie drzwi. No i było trochę hałasu, ale dość umiarkowanego.
Po jakimś czasie wyszedł stamtąd i oznajmił, że przez 10 minut nie będzie
w mieszkaniu wody, ale tak naprawdę nie było jej pewnie z 5 minut. Potem
przyszedł drugi pan i razem wytaszczyli z łazienki wannę.
Około godz. 8,15 przybył mój zięć, któremu pierwszy z panów przedstawił
szczegółowy grafik prac, które będą tu prowadzone.
Mało tego, zapewnił mego zięcia, że będziemy się mogli  każdorazowo
umawiać o której rano ma on rozpocząć u nas pracę, co nam  wszystkim bardzo
ułatwi życie, bo od jutra mamy "szychtę" - odwożenie do i przywożenie ze szkoły
starszego Krasnala, bo jedno z rodziców wyjeżdża na kilka dni.
Podobno w następną środę praca ma być już zakończona.
Krasnale powiedziały memu zięciowi, że w tym roku to będą fajne święta bo
będą obie babcie i dziadek i będzie wesoło. Nie tak jak w ubiegłe święta, gdy
była tylko jedna babcia, a my nie przyjechaliśmy, bo dziadek trenował życie
z przepukliną wymagającą operacji.
Na razie Krasnale z wielkim zapałem trenują pieczenie kruchych ciasteczek,
zdobionych kolorowymi polewami.
Te ciastka mają  dziwną cechę - okropnie szybko i niepostrzeżenie znikają.
A wczoraj Krasnale ćwiczyły robienie kolorowych galaretek owocowych.
Zima idzie- wczoraj wskoczyłam w  kurtkę puchową i jakoś wcale się nie
zgrzałam.
Ludzie, jak ja nie lubię zimy w mieście!!!!!

czwartek, 23 listopada 2017

Skleroza chyba mnie dorwała....

.... bo piszę Wam o zakupach, sklepach, kilometrach podłóg w mieszkaniu, a nie
napisałam o tym, że byłam w psim raju.
Tak naprawdę ów psi raj mieści się w jednej z dzielnic Berlina, Grunewaldzie.
To duża dzielnica, w której  obok sporej ilości bardzo eleganckich i ładnych
willi jest las i są jeziorka. I w tejże dzielnicy, przy  Lassenstrasse znajduje się
polska ambasada. W drodze do psiego raju przejechaliśmy ową ulicą.
Willa jak wiele innych w tej okolicy.
 Do psiego raju można spokojnie dojechać samochodem.
 Można zostawić samochód na płatnym parkingu, ale można też ustawić się
wzdłuż  drogi, podreptać trochę wzdłuż lasu, wejść na leśną ścieżkę i potem
iść przed siebie kilometrami.
 Zaraz za parkingiem zaczyna się psi raj.
Przyjeżdżają tu chyba wszyscy berlińscy posiadacze psów. Niewiele psów chodzi
na smyczy.
Przeważnie piesy są wytresowane i grzeczniutko idą obok swego właściciela.
Często jedna osoba podąża z dwoma lub trzema psami tej samej rasy. Przeważają
psy duże, lub bardzo duże.
Krążą  te psiska spokojnie pomiędzy ludzmi  grzecznie, spokojnie, czasem
się obwąchują, czasem przechodzą obok siebie bardzo obojętnie.
Większość z nich jest wysterylizowana, więc hormony nie buzują i nie ma mowy
o jakiejś agresji. Młode psiaki, te jeszcze nieco głupawe chodzą na  uwięzi często
wpadając pod nogi swych właścicieli.
W dawnym dużym pałacu jest czynna restauracja, w przypałacowym ogrodzie jest
bar piwny ze stolikami "pod chmurką".
Piwo wypite pod chmurką jest tańsze od  tego wypitego w restauracji, mimo tego
wiele osób ze swoimi pupilami wielkości cieląt woli posiedzieć wygodnie pod
dachem.
Psy są chyba już przyzwyczajone do bywania w eleganckich restauracjach -
z godnością korzystają z miski wody, potem układają się przy nogach właściciela.
Niektórym się wydaje, że są malutkie i pchają się na kolana. Najbardziej rozczulił
nas pewien długowłosy owczarek briard, który  swym wyglądem przypominał
stóg zabłoconego siana.
Co chwilę usiłował swój utytłany w  błocie łeb ułożyć swemu panu na kolanach,
ale pan wyraznie nie chciał mieć ubłoconych spodni i nie pozwalał psu na to -
psina  za każdym razem ów zakaz kwitowała cichym, żałosnym piskiem.
Pomyślałam, że gdyby mój pies tak prosił to pozwoliłabym mu ten brudny
łeb położyć na moich kolanach. Nie jeden raz byłam utytłana przez swego
ukochanego jamniora.
Psów w restauracji było niemal tyle samo co ludzi, choć nie wszyscy przecież
byli z psami, ale  z dziećmi, jak my.
Odwiedziliśmy też psie kąpielisko, ale  było dość  chłodno i w wodzie taplał się
tylko jeden ogromny nowofundland.
Opuściliśmy ten psi raj, pojechaliśmy w inny koniec  lasu,a tam też było wiele
osób z psami.
I wśród tylu psów spotkałam tylko jednego jamnika i to jeszcze bardzo, bardzo
młodziutkiego, który koniecznie chciał jakimś dzieciakom zabrać piłkę, nie
zrażając się faktem , że piłka była duża i pochwycenie jej w mordkę było
zupełnie nierealne.
Poza tym para bloodhoundów goniła się wzdłuż ścieżki prezentując swe walory
psów gończych. Były prześliczne w tym szalonym pędzie. Te falujące uszyska
i fafle!
W końcu uznaliśmy, że czas wracać do domu, odnalezliśmy  nasz samochód
i wróciliśmy.
Szkoda, że teraz pogoda marna - jednak do spacerów po lesie wolę  więcej
słońca  a mniej wilgoci i wiatru.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Bardzo zwyczajny dzień

Wreszcie mam wszystkie mebelki w swoim pokoju. Dotarła nawet ostatnia mała
komódka, która gdzieś się zawieruszyła w drodze od producenta do nas.
Gdy już straciłyśmy z córką nadzieję, że ona jednak dotrze, pewnego wieczoru
zawitał kurier- prawdziwy brunet  wieczorową porą.
Działanie naszego domofonu mnie z lekka dobija , bo wciąż nie istnieje tak
zwana komunikacja głosowa -dzwonek dzwoni, ale ani ten dzwoniący"ktoś" ani
ja nie słyszymy się. W końcu otwieram drzwi wejściowe budynku "w ciemno"
i czekam, aż ten ktoś wespnie się na moje III piętro i zawsze jest to dla mnie
niespodzianka. Tym razem był to brunet ze sporą paczką w objęciach.
Stękając niemiłosiernie postawił mi ją na podłodze w przedpokoju, poprosił
o pokwitowanie i zniknął mi bardzo szybko z pola widzenia.
Gdy usiłowałam przesunąć ją w wygodniejsze miejsce, z paczki zaczęły się
wysypywać części mojej przyszłej komódki.
Nie napiszę, jaką wiązankę z siebie  wyrzuciłam bo by mi pewnie blog kazali
zamknąć.
Ale komódka dała się zmontować i nawet niczego nie brakuje a lekkie
zabrudzenia zniknęły po jej umyciu.
No ale miałam pisać o zwyczajnym dniu.
Zwyczajny dzień zaczyna się mniej więcej około 8 rano, jeśli jest to również
zwykły dzień u mojej córki- czyli taki, w którym są w Berlinie oboje.
Jeżeli jest tylko jedno z nich, dzień robi się  dla  nas niezwyczajny i o 7,30
trzeba odwiezć starszego Krasnala do szkoły, która jest w odległości 4,5 km
od domu. W tym czasie pozostały w  Berlinie rodzic odstawia  na  godz.8,00
młodszego Krasnala do szkoły, która jest na szczęście dość blisko ich domu.
Potem trzeba starszego  ze  szkoły odebrać.
Pierwsze zwyczajne dni polegały głównie na moim przemieszczaniu się
pomiędzy pudłami, załamywaniu rąk, że nie mam gdzie tego wszystkiego
pomieścić, obmyślaniu co można złożyć tymczasem w piwnicy, bo nagle
okazało się, że zapasowe kołdry, poduszki, koce, bielizna pościelowa  są tu
zbędne  i nie mam na  nie  w mieszkaniu miejsca.To nawet brzmi zabawnie
jeśli się  wie, że berlińskie mieszkanie jest o prawie 20m kwadratowych
większe niż było warszawskie. Ale tam miałam w przedpokoju przepastną,
wielką szafę a tu przedpokój mam długi i wąski.
Pomiędzy kuchnią a naszymi pokojami  jest do przebycia 5 metrów, więc
można uznać, że przedpokój może być spacerniakiem, gdy jest pogoda
pod zdechłym Azorem. Po drodze można wpadać do łazienki, której długość
to 4 metry. Kuchnia też jest długości 4 metrów. Wielkość tych pomieszczeń
daje mi popalić gdy muszę je wpierw przelecieć odkurzaczem a potem
potraktować mopem.
A propos sprzątania - panie sprzątające (rodem z Polski) biorą za tę usługę
12 euro za godzinę. I chociaż tu nie ma wykładzin dywanowych, które się
jednak dość długo odkurza, to posprzątanie takiego mieszkania jak nasze
musi zająć przynajmniej 2,5 godziny, bez mycia okien.
Mieszkanie ma wysokie, ozdobne,  białe listwy podłogowe, które nie wiem
po jakie licho mają ozdobnik, na którym świetnie się zbiera kurz.
 Tak wygląda ozdobna listwa przypodłogowa zbierająca kurz

Wszystkie drzwi również są zdobione zbieraczami kurzu.Wygląda to  fajnie,
ale nie ma lekko - trzeba te drzwi co tydzień na mokro przelecieć.
A to zbieracze kurzu na drzwiach

Podłogi u mnie prezentują się tak:
I podłogi te przetrwały jeszcze sprzed  II wojny światowej.To zdjęcie
przedpokoju jeszcze przed "zasiedleniem" przez nas.

A takie ozdobniki mam na suficie w pokojach.

Tak się prezentuje moja zmora, czyli
         lustro w łazience. Ma tylko 2 metry długości i 1,5 metra wysokości.
        Do jego mycia muszę używać drabiny.
        A w umywalce można z powodzeniem wykąpać niemowlę.

Większość domów na mojej ulicy i sąsiednich to budynki z lat dwudziestych
ubiegłego stulecia.



Bardzo miły jest spacer ulicami przy których  stoją budynki wzniesione
na wymiar człowieka a nie współczesne wysokościowce, lub "mrówkowce"
podobne jeden do drugiego jak dwie krople wody.
Kolejne domy są teraz rewitalizowane, są doposażane w windy i centralne
ogrzewanie, likwidowane są piece.
No ale miało być o zwyczajnym dniu . Zwyczajny dzień to również  "wycieczka"
do sklepów, głównie w celach poznawczych.
Dobry, nieduży market sieciowy ( coś jak nasza Żabka) mam tak ze 300 m
od domu. Ma sporo produktów "eco" i nieco bezglutenowych, więc mam co
jeść.Właściwie jest tam tak jak i u nas- oprócz produktów spożywczych jest też
chemia gospodarcza i artykuły pierwszej potrzeby.
Opakowania produktów żywnościowych są zdecydowanie większe niż u nas.
Ostatnio w Polsce kupowałam masło irlandzkie, opakowania 200 gramów.
Zerknęłam na te opakowania- tu są 250 gramowe. Gdy przeliczyłam to okazało
się, że cena masła irlandzkiego tutaj i w Polsce jest taka sama. Drogie jest mięso,
takie na pieczeń. Ale odkryłam, że tu sprzedawane mięso mielone jest naprawdę
dobrej jakości, znacznie lepsze niż to sprzedawane nad Wisłą.
Próbujemy kolejno różne  jogurty, a jest ich tu od groma i trochę.
Dziś degustowałam jogurt grecki z...miodem. Kto wie czy nie zostanę jego
wielbicielką - z płatkami kukurydzianymi "gluten free" bardzo mi pasował na
śniadanie.
Przedreptaliśmy się okazjonalnie do Rossmana- to tak z kilometr od nas.
Sklep olbrzymi- zaopatrzenie niesamowite. Zaskoczył mnie dział spożywczy-
takiego wyboru herbat owocowych jeszcze nie widziałam.
No i oczywiście w celach degustacyjnych wydaliśmy nieco  pieniążków na
nieznane nam jeszcze herbatki. I oczywiście zakupiłam swój ulubiony olej
kokosowy - 500g kosztuje  tak samo  jak nad Wisłą.
Nieco zawiodłam się w dziale kosmetycznym- nie było mego ulubionego
różanego toniku nawilżającego produkcji Garnier'a
Mój mąż, który jest strasznym łasuchem, testuje zawzięcie różne "przegryzki"
do kawy, a ja kupuję za każdym razem inny chleb bezglutenowy by wybrać
swój ulubiony.
Poza tym przydreptują  do nas Krasnale albo my wpadamy do nich i wtedy nie ma
lekko - musimy z  dziećmi grać w różne gry planszowe.
Dziś właśnie minął miesiąc od naszego przyjazdu.






niedziela, 19 listopada 2017

Zaganiany człowiek taki.....

Tyle mi się ostatnio w życiu pozmieniało, że dopiero dziś, czytając post Stokrotki,
dotarło do mnie, że 14 listopada 2008 roku napisałam pierwszy swój post na blogu
"Procontra-anabell".
A potem już poszło i to tak intensywnie, że po jakimś czasie powstał ten blog,
a poprzedni "ożywa" od czasu do czasu, gdy mnie wezmie na folgowanie swym
grafomańskim pomysłom.
To nie żeglowanie niezbędne jest - to pisanie bloga rzeczą niezbędną jest,czego
starożytni nie  wiedzieli.
Dziękuję wszystkim, którzy nadal ze mną  wytrzymują, a wiem, że to niełatwa
sprawa , bo nie jestem najmilszą Bufką pod Słońcem (parafrazując Lato
Muminków).
I proszę, bądzcie ze mną dalej,będę się starała nie zanudzać Was swoimi nie
zawsze  ciekawymi problemami.

sobota, 18 listopada 2017

Nowe doświadczenie......

....czyli wizyta na poczcie.
Musimy sobie założyć konto w banku. Przysięgam,  nie mam bladego pojęcia
co to za bank, ale nasze dzieci są jego klientami, więc niejako automatycznie
my mamy również nimi zostać.
Córka wręczyła nam kilka kartek do wypełnienia i stwierdziła, że teraz musimy
udać się na pocztę, bo na poczcie urzędniczka potwierdzi naszą tożsamość na
podstawie naszych dokumentów tożsamości, czyli paszportów i polskich
dowodów osobistych. W pierwszej chwili pomyślałam, że córka  mówi coś do
mnie w języku swej obecnej ojczyzny, bo zupełnie nie załapałam o co idzie.
Bo na zdrowy polski rozum, co "pani z okienka pocztowego" ma do mojej
tożsamości?
Otóż ma - pracownik poczty jest Urzędnikiem Państwowym i ma dostęp do
danych osobowych mieszkańców UE.
Więc dziś, przed końcem urzędowania pobliskiej placówki pocztowej,
wraz z córką podreptaliśmy na pocztę.
Lokal nieduży, ale jasno, czysto, dwa okienka czynne i ...uwaga- ani jednej
książki z przepisami  kulinarnymi sióstr zakonnych, żadnych pism niemal
świętych, mało tego - ani jednego krzyża, medalika itp.
Gdyby nie spora ilość na regałach wszystkiego co jest przydatne do wysłania
listu, kartki okolicznościowej lub paczki, nie odgadłabym, po doświadczeniach
z bywania w polskich placówkach pocztowych, że jestem na poczcie.
Pani z okienka wzięła ode mnie wypełnione papierki, paszport, zerknęła na
mnie i stwierdziła, że muszę zdjąć czapkę i okulary, bo może wtedy będę
bardziej podobna do  osoby, której zdjęcie figuruje w paszporcie. No ale jak
większość z Was wie, zdjęcie w paszporcie może przedstawiać dowolną
osobę i z zasady nie jesteśmy na nim do siebie zupełnie podobni.
Widząc, że pani się wyraznie biedzi nad rozwikłaniem zagadki czy  ja i ta na
zdjęciu w paszporcie to ta sama osoba, dodatkowo podałam swój dowód
osobisty. Tym razem buzia pani z okienka rozjaśniła się uśmiechem i
radośnie wprowadziła moje dane z dowodu osobistego do systemu.
Po chwili uśmiech jakby się zmniejszył i pani poinformowała moją córkę, że
w systemie nie występuje literka  " ę" , więc musi napisać "e", bez "tego czegoś".
W końcu jakoś pogodziła się z tym faktem i na specjalnym druku musiałam
się podpisać, tak jak w swoim dowodzie, a pani wykazała się zdolnościami
grafologicznymi i uznała wreszcie, że ja - to ja.
Odetchnęłam.
Z mężem było jeszcze zabawniej - wprawdzie pani natychmiast go rozpoznała
na zdjęciu w dowodzie osobistym, ale system wykazał, że jego dowód
osobisty jest przeterminowany. Pani jednak się tylko roześmiała, bo obydwa
nasze dowody osobiste były wydane w tym samym roku, datę ich wystawienia
dzieliło raptem 30 dni.
Pani zgarnęła wszystkie papiórki, które  mieliśmy złożyć w  banku i z miłym
uśmiechem nas pożegnała, życząc miłego popołudnia.
Gdy wyszliśmy z poczty mąż zapytał się córki a co z tymi papierami , które
mamy złożyć w banku?
Papiery przecież wyśle poczta do tego  banku, wyjaśniła mu córka.
Chłopina z wrażenie zaniemówił. No cóż, strasznie dziwna  poczta, prawda?
I nawet grosza za te trudy od nas nie wzięli!
Poza tym okazało się, że w środę bładząc po ulicach Berlina w sumie mieliśmy
wielkie szczęście,bo niemal  natychmiast po naszym przejezdzie tymi ulicami
nastąpiła super awaria wodociągu i olbrzymia rura arterii wodociągowej pękła
i zalała te ulice we Wschodnim Berlinie, którymi wcześniej błądziliśmy.
To coś jakby z cyklu "głupi to ma szczęście";)
A potem piekłam z wnuczkami muffinki. Oni są niesamowici! Jedynym moim
wkładem w trud pieczenia było nałożenie ciasta do foremek, żeby w każdej
foremce była taka sama ilość ciasta. Starszy  (lat 8) oczywiście sam nastawił
piecyk na właściwą temperaturę i poinformował mnie, że piecyk da sygnał
dzwiękowy gdy minie właściwy czas. Potem już tylko wyjęłam z piecyka
gorącą blachę, córka pomadzgała muffinki cytrynową polewą i dzieciaki
w ramach "przekąski" przed obiadem dostały dyspensę na zjedzenie po
jednej muffince.
Wygląda na to , że co tydzień coś się tu będzie piekło;)
Miłej  niedzieli dla Was;)



środa, 15 listopada 2017

Przymusowa wycieczka

Stare przysłowie mówi, że kto nie ma w głowie to ma w nogach.
No i to prawda, choć może nie zawsze skutki naszej bezmyślności obciążają
nasze nogi - często naszą kieszeń.
Wszystkie problemy związane z przeprowadzką tak mnie zmordowały, że
pod koniec zamieniłam się w swoisty automat do składania i pakowania rzeczy
w pudła i ustawiania ich w piramidki. I chyba z tego zmęczenia fizycznego
ogarnęła mnie "jasna pomroczność" i zupełnie zapomniałam o takim
"drobiazgu" jak sprawdzenie, czy mam roaming.
O tym, że go nie posiadam przekonałam się dojeżdżając do Berlina - wybrałam
numer komórki mej córki, a tu wyskoczył, niczym diabeł z pudełka, komunikat:
"MOŻLIWE TYLKO POŁĄCZENIE ALARMOWE NA NR 112".
Zatkało mnie, ale jak ta durna baba wzięłam do ręki komórkę męża i po chwili
na jej ekranie pojawił się taki sam napis jak przedtem u mnie.
 W tym momencie rzuciłam w przestrzeń samochodu mocno niecenzuralne
słowo,  ale jeszcze nie wpadłam w panikę.
No cóż, przyjedziemy, na zaprzyjaznionym kompie zaloguję się do naszego
operatora i sprawę załatwię, bo bez  tych czynnych komórek nie mogliśmy
się zalogować w naszym banku.
Nic z tego, więc teraz, ku przestrodze innych ogłaszam- jeżeli ktoś z Was ma
komórkę  obsługiwaną przez NJUMOBILE to niech przed wyjazdem do któregoś
z krajów UE sprawdzi, czy ma włączony roaming. Jeśli nie to niech natychmiast
to wykona, bo po przekroczeniu  polskiej granicy już sprawa się rypła - nie da się
tej sprawy naprawić poza granicami Polski.
I takim oto sposobem dziś musieliśmy pojechać z Berlina na wycieczkę do Słubic.
Z pomocą pracownika salonu ORANGE łączność została przywrócona.
Przygnębiające wrażenie zrobił na mnie Frankfurt nad Odrą. Pomijam już fakt, że
oznakowanie dróg w tym rejonie  było tak tragiczne, że niemal godzinę straciliśmy
by z przedmieść dotrzeć na most nad Odrą.
Ale prawdziwy koszmar ścignął nas dopiero w drodze powrotnej.
Wracaliśmy jakąś  podrzędną szosą , nie autostradą, co właściwie nam się podobało.
Droga prowadziła wzdłuż wielce malowniczych lasów ubranych w  kolorowe
liście, były po drodze jakieś  jeziorka, mijaliśmy różne miejscowości a ruch był
niewielki.
I tak  majacząc o tym jaka ładna jest ta droga, dojechaliśmy pod Berlin- tu
zaczęły się  tzw. schody-  strumienie samochodów,  utknęliśmy w kilku korkach
i mąż zdał sobie sprawę, że ta droga nie jest dla nas dobra.
Skręciliśmy w pewnym miejscu w lewo i wylądowaliśmy w jakiejś zapyziałej
części dawnego Berlina Wschodniego.
Oczywiście nie mieliśmy pojęcia jak się z tego miejsca wydostać i znależć drogę
do domu.
Żeby było zabawniej, świeżo zakupiony plan Berlina spoczywał grzecznie w domu.
W końcu życie zmusiło nas do skorzystania ze smartfona i wykorzystania go
jako nawigacji. Trochę postaliśmy w korkach, potem wyjechaliśmy na autostradę,
co wydało mi się  czystym nonsensem, potem skierował nas głos na drugą
autostradę, potem na kolejną i wreszcie z ulgą stwierdziliśmy, że jesteśmy na tej
autostradzie, którą trzy tygodnie wcześniej dotarliśmy do celu.
Ucieszyliśmy się niepomiernie, że wreszcie wiemy gdzie jesteśmy.
I stał się nawet cud nad Szprewą - znalezliśmy miejsce do  zaparkowania,
zaledwie kilka kamienic dalej od naszej.



wtorek, 14 listopada 2017

Do trzech razy sztuka

I tkwi w tym jakaś prawda.
 Dziś był trzeci termin, w którym miał być uruchomiony  w moim nowym
miejscu zamieszkania  internet i  jak niniejszym widać- stało się.
Na nowe miejsce dotarliśmy całkiem cało i zdrowo.
Z tym "zdrowo" to może lekka przesada, bo jednak pakowanie i ustawianie
pudeł w stosy dało mi niezle w kość.
Po nocy spędzonej w hotelu wyruszyliśmy w porannej mgle do Berlina.
Na autostradzie spory ruch był właściwie tylko od W-wy do Strykowa, potem
było już dużo luzniej.
Strasznie  nudno jedzie się autostradą, nie ma zupełnie na czym oka zawiesić.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że panowie od przeprowadzki już wszystko
poustawiali a  córka zdążyła nas  niemal całkiem rozpakować.
Przeprowadzkarze wyruszyli z W-wy o 5 rano, my znacznie pózniej, gdy już było
widno.
Mieszkanie mamy teraz większe od warszawskiego niemal o 20 m kwadratowych.
Mieszkamy w starej, mieszczańskiej dzielnicy, wokoło same ładne stare kamienice.
Nasza też jest mocno przedwojenna, większość tych domów powstała w latach
1920-1925. Jakimś cudem wiele domów przetrwało naloty dywanowe aliantów, od
kilkunastu lat są systematycznie rewitalizowane.
Mieszkamy na trzecim pietrze, na szczęście w ramach rewitalizacji dobudowano
w budynku windę. Czuję się chwilami jak  krasnoludek, bo mieszkanie ma ponad 3
metry wysokosci, a ja do wysokich kobiet nie należę.
Na szczęście córka zamawiając kuchnię brała pod  uwagę mój wzrost "nikczemny"
i mogę dosięgnąć do wyższej pólki w szafce kuchennej.
Mieszkanie jest usytuowane  na linii północ-południe, mój pokój jest od południa,
męża pokój, kuchnia i łazienka (z oknem) - od północy.
Jak zapewne pamiętacie lubię Berlin i polubilam to miasto już od pierwszej w nim
wizyty.
A teraz kilka "ciekawostek" - nim rzucicie kamykiem w rodzimą administrację i
działanie różnych firm, poczytajcie:
zgodnie z przepisami każdy, kto  zdecydował się zamieszkać w tym mieście ma
obowiązek zameldować się w odpowiednim organie meldunkowym w ciągu  dwóch
tygodni od dnia przybycia, a więc tak naprawdę powinniśmy już być zameldowani.
Ale najbliższy wolny termin w urzędzie to......pierwszy grudnia.
Druga sprawa - módlcie się, żeby wszystkie polskie firmy kurierskie nadal działały
tak jak działają-  od dwóch tygodni pewna duża firma kurierska działająca na tym
terenie nie dostarcza mi paczki- ostatnio okazało się, że tak naprawdę to nie
wiadomo nawet gdzie  jest ta przesyłka, jako że pan kurier trzy razy wpisał do
systemu, że nie zdążył paczki dostarczyć, ale po tym trzecim razie paczka gdzieś
zniknęła- nie ma jej w systemie, nie ma jej w magazynie, nie mam jej również ja.
Paczka się rozpłynęła, a zawierała części szafki z  szufladkami czyli ścianki,
półki i szufladki w częściach, do samodzielnego złożenia.
No i internet - pierwszy termin opiewał dzień 3 listopada, ten termin został
odwołany, bo pan technik zaniemógł,  w następnym podanym  terminie tuż przed
godziną 18-tą zawiadomiono nas, że pan technik nie przybędzie i dziś od rana mój
kochany mąż wściekał się, że dziś też pewnie nic z tego nie będzie.
No ale pan technik przybył, sprawdził, że w gniazdku jest to co powinno być,
reszta czynności przypadła w udziale zięciowi.
Gdy zamawialiśmy przed kilku laty internet w warszawskiej placówce UPC, pan
technik  sam wszystko nam instalował i spędził u nas ładne kilka godzin,
dodatkowo obdarowując nas kablami. Tu nic z tych rzeczy.
Czeka mnie jeszcze jedna frajda - zamiana w łazience wanny na kabinę.
I to już zapewne w następnym tygodniu.
W Warszawie mieszkałam na tzw. "zielonym osiedlu" i codziennie mogłam
zmiatać z loggii tony pyłu. Tu mieszkam nad dość ruchliwą ulicą i nie mam na
balkonie i na oknach nawet 1/10 tego pyłu, co w Warszawie. Mało tego - przestały
mi dokuczać wiecznie zapchane zatoki, a mój mąż, który cierpi na POChP, oddycha
bez trudu i przestał wyglądać jak ryba wyciągnięta z wody na piasek.
A ja doszłam do wniosku, że odległość od epicentrum przykrych wydarzeń ma
swoje bardzo dobre strony - nie oglądam polskiej telewizji i nie zamierzam tego
robić chociaż córka  nam zakupiła coś co się nazywa POLBOX i od dziś można tam
coś oglądać.
I podobno na kompie też mogę to oglądać.
No ale na kompie to ograniczę się do tego co i przedtem, czyli do oglądania Planet+.
Z rzeczy, które mnie nieco martwią to jest notoryczny brak miejsc do parkowania.
Za każdym razem gdy gdzieś  wyjeżdżamy samochodem , wracając musimy
polować na jakieś miejsce.
Gdy wracamy wieczorem do domu, np. od córki (mieszkamy 450m od niej)  to
aż nam szczęki opadają na widok samochodów parkujących na łuku jezdni.
Ale jedno zauważyłam - tu są bardzo uprzejmi kierowcy.
Nie ma problemu z włączeniem się do ruchu, nie trąbią nerwowo gdy ktoś musi
na jezdni manewrować. I większość jezdzi zgodnie z przepisami, czyli 50km/h
po mieście. Pomijam już fakt, że w wielu miejscach ową zawrotną szybkość trzeba
zmniejszać do 30 km/h  (przy przystankach autobusowych i koło szkół).
Piekielnie droga jest komunikacja miejska. Roczny bilet na wszystkie linie kosztuje
700euro.
Co mnie z lekka zdumiało - panie, którym włos posiwiał lub zrezygnował z trwania
na głowie-  bez żadnego mrugnięcia okiem paradują z siwizną lub łysiną.
A propos włosów - mam na głowie włosy o długości 3 lub 4 cm- to w ramach
wyrównywania tego co mi przed wyjazdem fryzjerka "urządziła na głowie".
I chodzę spokojnie z tymi "kłaczkami" do pobliskiego sklepu wypatrując pilnie
swego bezglutenowego pożywienia.
Co do cen - niewątpliwie żywność jest droższa, ale ceny nie powalają na kolana.
A ja zakochałam się w elektrycznej kuchence indukcyjnej. Super sprawa.
Jeszcze nigdy tak mało czasu nie spędzałam przy garach.
Druga moja miłość i to zupełnie  niespodziewana - zmywarka.
Trzecia miłość - całkowity brak  "mechacizny" na podłodze. Mamy w pokojach
i przedpokoju przedwojenne deski, w kuchni i łazience kafelki.
Przelot po podłodze odkurzaczem i mopem co drugi dzień i wszystko lśni.
I nowość dla mnie  -"obżeniono" mnie  ze smartfonem.Podobno to intuicyjnie
się  obsługuje. No nie wiem, moze w podróży zagubiłam intuicję, bo chwilami
 nie wiem co mam robić.
A teraz  pędzę poczytać Wasze blogi. I może uda mi się zgrać z aparatu zdjęcia.



                                         




wtorek, 17 października 2017

I wreszcie.......

....przestanę Was mordować tym swoim pakowaniem.
Już zupełnie nie mam  jak się poruszać po swoim pokoju, ciągle siadam jak
nie na nożu roboczym to na nożyczkach lub taśmie do oklejania pudeł.
Do tego wszystkiego ślubnemu zrobił się wylew w gałce ocznej, więc
dodatkowo muszę starego chłopa pilnować żeby nie pochylał głowy w dół
no i żeby nie podnosił więcej niż 2 kg. I jeszcze pilnować żeby mu 4  razy
na dobę zakraplać oko, bo sam nie potrafi .
Ale już widać światełko w tunelu i mam nadzieję, że wyjście nie jest
zakratowane.
Na poprawę nadwątlonego humoru dostałam zdjęcie dziś zainstalowanej
w nowym miejscu kuchni.







Kolorystycznie prawdziwsze jest drugie zdjęcie.

Niniejszym więc ogłaszam przerwę i słowo daję, że wrócę do blogowania, tyle
 tylko, że nie  wiem kiedy będę miała tam internet.
Mam nadzieję, że w ciągu miesiąca zdołam się zameldować, otworzyć konto
w banku i podpiąć do jakiegoś operatora załapując się na internet, telefon
stacjonarny i to coś co się maca palcem, i czego nie lubię, czyli smartfon.
Optymiści twierdzą, że to wszystko zajmie mi miesiąc, pesymiści zaś sądzą,
że z półtora miesiąca.
Nie mam pojęcia jak to będzie, poza tym mam na to zerowy wpływ.
No i mam  nadzieję, że mój stacjonarny kompik zniesie dzielnie podróż.
Trzymajcie  za mnie kciuki i proszę -nie wykreślajcie mnie ze swoich  blogów.
Do poczytania moi Kochani;)

sobota, 14 października 2017

Słucham i słucham i......

.......nie mogę jednego pojąć.
Otóż nie mogę pojąć w czym gorsi są od pracowników handlu pracownicy
elektrowni,  strażacy, lekarze, pracownicy wodociągów, elektrowni , gazowni,
kolejarze, kierowcy autobusów czy też  prowadzący tramwaje oraz piloci
i służby naziemne..
Nie mogę również znieść mazgajstwa opozycji - przecież to oni, w odpowiedzi
na nowe, genialne przepisy dotyczące handlu w niedzielę powinni  natychmiast
wziąć w obronę tych wszystkich pracowników, którzy  pracują również
w niedzielę.
Pomyślcie jak byłoby super - jeden dzień w tygodniu cała Polska wracałaby
zgodnie do okresu....no chyba średniowiecza.
Nie byłoby w całym kraju energii - zero internetu, zero TV, po zachodzie Słońca
królowałaby wszechwładnie ciemność. Nie oszukujmy się świeczkami nie da się
oświetlić ulic. W miastach mieszkańcy wieżowców wspinali by się po omacku
do swych mieszkań. by otworzywszy drzwi metodą macania wymacać najbliżej
stojącą świeczkę i zapałki.
Wyobrazcie sobie taką niedzielę: budzicie się rano i....w kranie nie ma żadnej
wody, ani ciepłej ani zimnej bo pracownicy elektrowni i elektrociepłowni oraz
"wodkaniarze", podobnie jak wy i handel mają dzień wolny od pracy.
Mycie w misce z zimną wodą, którą przezornie zgromadziliście jeszcze w sobotę.
A jeśli tej wody nie zgromadziliście to figa- ani się umyć ani polać tego co
pozostaje w misce klozetowej po wydalaniu.
Śniadanie - kawa lub herbata z termosu, jedzenie wyciągnięte z  rozmrożonej
lodówki.
W perspektywie macie  obiad w postaci kanapek popity wodą mineralną
lub coca colą. Kolacji już nie musicie jeść, tak będzie zdrowiej.
Kino - odpada, bileterzy, pracownicy kas i operator- mają wszak wolne.
Można za to iść do kościoła. Będzie nastrojowo, bo będą się palić świece.
A potem -no potem można pospacerować- nie wstępując po drodze do żadnej
lodziarni lub kawiarni - wszak nie ma prądu bo elektrownia nie pracuje, a
pracownicy tych placówek też mają wolne. Kioski ruchu, też nieczynne.
W mieście miło i przestronnie- nie hałasują tramwaje i autobusy, metro też nie
pracuje.
Kto ma jeszcze paliwo w baku pakuje się z  rodziną do samochodu i...na każdym
skrzyżowaniu armagedon- sygnalizacja świetlna nie działa.
W końcu dociera do  was, że wyjazd samochodem niczego nie zmieni - w całym
kraju, w  każdym aspekcie życia miasta lub wsi wszyscy mają wreszcie wolne
w niedzielę. Żadnych dyżurów w służbach miejskich.
Co pozostaje? Uważać by przypadkiem w niedzielę nie zachorować- lekarz
to też człowiek i w niedzielę nie pracuje.
Podoba  się Wam taki projekt?
Mnie  bardzo bo będzie wtedy wreszcie sprawiedliwie.
Miłej niedzieli Wszystkim życzę.

czwartek, 12 października 2017

Już za chwileczkę, już za momencik

Muszę się bardziej zmobilizować, bo ostatnio coś zbyt wolno mi idzie pakowanie.
Na dodatek okazało się, że jest  jeszcze kilka spraw do załatwienia w ZUSie i
NFZecie.
A wczoraj życie zmusiło mnie do odwiedzenia  okulistki. Oczywiście na koszt
własny, bo enefzetowska okulistka to mogłaby mi zajrzeć do oczu w styczniu.
Od kilku miesięcy puchną mi górne powieki- nie boli to, nie dokucza w sensie
fizycznym ale jakoś mało ładnie to wygląda.
Byłam u "rodzinnego", ale on tyle wie  na ten temat co i ja, więc zapisał mi jakieś
antybiotykowe kropelki. Pomogło niczym umarłemu kadzidło, powiedziałabym
nawet, że się pogorszyło.
Bo teraz to mi   oczy wciąż łzawią, co jest dość denerwujące.
Pani okulistka zajrzała mi głęboko w te oczy, wspólnie wykluczyłyśmy kilka
przyczyn, wśród nich i tło alergiczne, w końcu stwierdziła, że być może jest to
wynik którejś z chorób, na którą choruję ale jej nie wymieniłam.
Więc się przyznałam cichutko,że jestem posiadaczką Hashimoto - twarz pani
okulistki aż pojaśniała z radochy-  no właśnie, "to je ono!", jak mawiają bracia
Czesi. Bo przy Hashimoto cechą charakterystyczną jest tzw. "obrzęk śluzowaty,
ujawniający się w różnych miejscach.
I że powinnam z tym iść do endokrynolożki, bo pewnie mam znów zbyt  niską
dawkę hormonu.
I wiecie co? pani okulistka zaimponowała mi wiedzą nt. Hashimoto .
Wiedziała nawet to, że powinnam koniecznie brać selen, o czym moja pani endo
nie miała bladego pojęcia i na  moje pytanie  czy mam brać selen stwierdziła,
że pierwsze słyszy by selen coś w tym pomagał i żebym nie brała. No to
odstawiłam selen i jak widać nie był to dobry pomysł.
Porozmawiałam sobie przy okazji o swoim  wyjezdzie. Pani okulistka wyraziła
wysoki poziom entuzjazmu i stwierdziła, że w mojej sytuacji też by to zrobiła.
Przy okazji mi powiedziała, że przeglądając jeden z podręczników swej
wnuczki, która jest uczennicą trzeciej klasy szkoły podstawowej, omal nie zeszła
na zawał - odniosła wrażenie,że podręcznik redagował jakiś zakamuflowany
dżihadysta, bo wszystko sprowadza się w nim do rozbudzenia w dzieciach  super
nienawiści do wszystkich innych, czyli "obcych".
Niemcy- wrogowie bo napadli Polskę i zniszczyli, Rosjanie- wrogowie bo też
 napadli na Polskę a jeszcze wcześniej ją rozebrali.
Najwyższym szczęściem i dowodem patriotyzmu to zginąć młodo w obronie Polski.
No nic  dodać, nic ująć!
I jakby w uzupełnieniu tych "patriotycznych wytycznych", wpadł mi dziś w oko
pewien samochód, który na klapie bagażnika miał taki oto napis:
"Śmierć wrogom  Ojczyzny". Poniżej była powstańcza  kotwica.
Pomijam już drobny fakt, że kierowca popruwał ok. 90km/ godzinę,  jechał po
chamsku, ciągle komuś zajeżdżając drogę a wszystko to miało miejsce na
Ursynowie.
                                                     *****
Jak już wyżej wspomniałam  trochę się  jeszcze nazbierało spraw do załatwienia
i dziś, z duszą na ramieniu, pomaszerowaliśmy do ZUS, lękając się tłumu
klientów i tego, że sprawy nie da się  szybko wyjaśnić.
A sprawa jest nieco "skomplikowana", bo ostatni pracodawca mego męża przepadł
w niewiadomym kierunku i nie raczył przedtem wyrejestrować mego męża z ZUS.
Przez ostatnie półtora roku pracy męża w tej firmie facet nie płacił za niego składek,
a potem cichcem zamknął firmę na zawsze.
Podobno pojechał do WB tam kręcić swe dziwne interesy.
A dopóki mąż nie będzie wyrejestrowany z ZUS to NFZ nie wyda zgody na to by
był objęty państwową opieką lekarską poza Polską.
I tu pełne zaskoczenie- ludzi było tyle co kot napłakał, a pani urzędniczka , gdy
dowiedziała się, że wyjeżdżamy za kilka dni wyrejestrowała mego męża
 w trybie "z urzędu" i dała odpowiednie pismo do NFZ, które jutro tam dostarczę.
Niewiele brakowało bym uściskała  tę panią z radości, ale ograniczyłam się
tylko do wielkich, wielkich podziękowań i zachwytów nad sprawnością
działanie firmy zwanej ZUS.
Tym sposobem załatwiliśmy to wszystko w ciągu 25 minut.
                                                   *****
No to wracam do pakowania, które już mi nosem wychodzi.

poniedziałek, 2 października 2017

Dla tych co lubią....

...opowieści dziwnej treści.
Nie układa mi się, oj nie. Wczoraj przeżyłam koszmarny dzień - oprócz  pakowania
przeżywałam "zgubne skutki braku TV i braku internetu".
A stało się tak, bo niemal 2 miesiące wcześniej napisałam do operatora pisemko,
by mnie odłączono od sieci z dniem 1 pażdziernika.
A dwa tygodnie póżniej, gdy już wiedziałam, że przeprowadzka się opózni, udałam
się do biura obsługi klienta i  zrobiłam na tamtym piśmie dopisek,  żeby mnie
odłączono dopiero w dniu 30 pazdziernika.. No więc oczywiście  pan technik
przeczytał tylko pierwszą część mego zlecenia i mnie odłączył.
Ale się w domu działo!!!!
No i musiałam dziś udać  się do BOK swego operatora z zażaleniem. I jak widać-
poskutkowało. Podłączono  mi wszystko z powrotem.  Co za ulga!
Brak TV mnie nie dotknął, ale brak podłączenia do "chmury" - ogromnie.
A dziś wpadłam na pomysł udania się do swojej stałej fryzjerki i nie był to
dobry pomysł, bo  dziś ona miała kiepski dzień i tak mi spaprała strzyżenie, że
wyglądam gorzej niż wcale. Mam nadzieję, że do wyjazdu jakoś odrosną mi
te pozostałe na głowie kłaki.

Mam miłą i dobrą wiadomość dla kobiet - panowie  naukowcy przebadali przy
pomocy tomografii emisyjnej pojedynczego fotonu ((SPECT) mózgi 119
osób zdrowych i ponad 26 tysięcy pacjentów z różnymi zdiagnozowanymi
problemami psychicznymi, takimi jak: zaburzenia nastroju, schizofrenia,
choroba dwubiegunowa, ADHD.
Ogółem monitorowano przepływ krwi w mózgu w 128 obszarach podczas
czuwania  i w czasie wykonywania różnych testów poznawczych.
I okazało się, że mózgi kobiet są  bardziej aktywne niż mózgi mężczyzn.
Dotyczy to przede wszystkim kory przedczołowej, odpowiedzialnej za
uwagę i planowanie działań oraz rozważania ich konsekwencji. Ponadto
ta struktura sprawuje nadzór nad układem limbicznym związanym z
przetwarzaniem emocji.
U mężczyzn natomiast większą aktywność wykazują obszary kontrolujące
przetwarzanie  informacji wzrokowych i koordynacji ruchu.
No nie wiem po co się tak panowie naukowcy wysilali- i bez takich badań
wiadomo, że płeć piękna to ta bardziej myśląca , wrażliwsza i empatyczna
część ludzkości.

I tak sobie myślę, że panom  naukowcom chyba się nudzi, albo już
pomysłów brak, bo znów  kolejna grupa wielce uczonych po raz kolejny
przebadała Całun Turyński.
Jedno co jest pewne - to jeden z najbardziej wytrzymałych całunów pod
Słońcem , a co najzabawniejsze (dla mnie), to każde kolejne badanie
daje wynik odmienny od poprzedniego. Ogółem rzecz biorąc 50%
wyników głosi, że to falsyfikat, 50% zaś głosi, że to oryginał.
Ciekawa tylko jestem od czego zależą owe wyniki - od koniunktury czy od
składu zespołu badaczy.

No to biorę się znów za pakowanie- kawę wypiłam, więc z powrotem czas
wybebeszać półki i szuflady  i bić się z myślami: brać??? a może wywalić???
Miłego tygodnia Wszystkim;)