drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 30 lipca 2015

Nie łatwo.....

...napisać krótko o Louisie  Tiffany'm, ponieważ żył 85 lat i całe życie
był nieprawdopodobnie pracowitym, twórczym człowiekiem, który na emeryturę przeszedł w wieku .....71 lat.
Urodził się 18 lutego 1848 w Ameryce. 
Jego ojciec, Charles Lewis Tiffany był bardzo zamożnym kupcem i
współwłaścicielem firmy produkującej biżuterię i różne wyroby ze
srebra. Firma była ceniona z uwagi na wspaniałe wzornictwo i
bardzo dobry gust właściciela. Jego sklep "Tiffany& Co." przy Piątej
Alei w Nowym Jorku był synonimem dobrego smaku i przyciągał
klientelę z zamożnych, wyższych warstw społeczeństwa.
Charles Lewis Tiffany przekazał swemu synowi swoje zamiłowanie
do piękna i  dobry gust  a dobra sytuacja materialna rodziny
zapewniła dziecku dobry start życiowy. 
I nie ma co ukrywać - młody Louis dobrze to wszystko wykorzystał.
W wieku 14 lat został wysłany przez rodziców do Akademii Wojskowej
w Eagleswood w New Jersey.
Zdaniem rodziców Akademia miała nieco utemperować nazbyt żywego
i nieco krnąbrnego syna,a poza tym prowadzono tam również zajęcia
ze sztuki, co mogło się dobrze przysłużyć dziecku, które już zdradzało
talent twórczy.
Szkoła zupełnie nie przypadła młodemu Tiffany'emu do gustu i zaledwie
po trzech latach nauki  z ulgą ją opuścił.
W domu obwieścił, że nie zamierza przejmować ojcowskiego biznesu, 
ale chce studiować sztuki piękne i pragnie odbyć podróż do Europy.
W 1865 r wyruszył w swą pierwszą podróż- był w Anglii, Irlandii,
Francji i we Włoszech, zwiedzając muzea i galerie, fotografując i
szkicując to wszystko, co oglądał.
Po powrocie do Ameryki rozpoczął studia w National Academy of Design.
W tym samym czasie poznał malarza George'a Innessa, który miał
duży wpływ na jego dalszy rozwój artystyczny. 
Tiffany został jego nieformalnym uczniem. Sposób malowania Innessa,
kolorystyka i przekonanie malarza, że dzieło sztuki ma budzić  wśród
odbiorców emocje a nie przemawiać do ich intelektu, były zgodne
z odczuciami Tiffany'ego. 
W roku 1867 Tiffany pokazał swe pierwsze prace na wystawie
w National Academy of Design- miał wtedy 19 lat.
Wkrótce wyruszył w kolejną podróż  do Europy, w trakcie której przez
krótki czas studiował pod okiem malarza Leona-Charles'a- Adriena
Bailly'ego a potem u malarza - orientalisty, Belly'ego. Obaj malarze
zainspirowali młodego człowieka do poszukiwania nowej palety barw.
Po powrocie do NY w 1870r, Tiffany poznał malarza Samuela Colmana.
Panowie bardzo się zaprzyjaznili, a w następnym roku razem podróżowali 
po Hiszpanii i Afryce Północnej.
W czasie podróży obaj  dokumentowali otaczającą ich rzeczywistość
malując niewielkie  akwarele lub oleje oraz wszystko fotografując.
Po powrocie do Stanów Tiffany na poważnie zajął się malarstwem, 
a w latach 70.XIX wieku jego obrazy przyniosły mu sławę i uznanie.
W 1870r. Tiffany został najmłodszym kandydatem na członka Century
Club- nowojorskiego prywatnego klubu dla ludzi interesów i zawodowych
artystów, w następnym roku został członkiem  korespondentem National
Academy of Design oraz przyjęto go do Amerykańskiego Stowarzyszenia
Akwarelistów.
W 1872 roku, 25 maja, Tiffany ożenił się z Mary Woodbrigde Goddard,
która podzielała jego miłość do piękna i  przyrody. Rok pózniej na świat
przyszła ich córka Maria , w kolejnym roku syn Charles, który żył
zaledwie trzy tygodnie.Cztery lata pózniej urodził się kolejny syn, który
odziedziczył imię po zmarłym bracie, a w 1879 r urodziła się druga córka,
Hilda. 
W 1884 r. Maria zmarła na gruzlicę, z którą zmagała się od wielu lat.
W dwa lata pózniej L.C.Tiffany ożenił się powtórnie. Jego drugą żoną 
została Louise Wakeman Knox, z którą miał czworo dzieci: blizniaczki 
Louise Comfort oraz Julię. 
Trzecia córka zmarła w dzieciństwie a ostatnim dzieckiem była Dorothy Trumble, urodzona w 1891 roku.
W 1904 roku zmarła również druga żona Tiffany'ego. 
W sześć lat pózniej związał się Sarah Hanley, która pozostała  z nim do 
końca jego życia.
O prywatnym życiu Tiffany'ego niewiele jest informacji- w każdym razie
z jego nazwiskiem nie łączyły się żadne towarzyskie skandale.
To był człowiek czynu, nie miał czasu na głupstwa.

 Lata 70. i 80. XIX wieku to okres, w którym Ameryka przeżywała boom
gospodarczy, a wzrost ekonomiczny utrzymywał się  aż do czasu 
Wielkiego Kryzysu.
Młody Tiffany, wychowany jakby nie było w rodzinie  przedsiębiorcy,
doszedł do wniosku, że można połączyć własny talent artystyczny i
biznes. 
Uwagę jego przyciągnęła nowa wówczas dziedzina, projektowanie
wnętrz.
Majątek ojca umożliwił mu otwarcie własnej  firmy a nazwisko było
gwarancją dobrego smaku. Nawiązał współpracę z projektantką tkanin
Candance Wheeler, pózniej z Lockwoodem de Forestem i Samuelem
Colmanem. Powstała firma L.C.Tiffany and Associated Artists, która 
przez cztery lata prosperowała świetnie.
Klientami firmy byli ludzie  bardzo bogaci, jak: Vanderbilt, Rockefeler,
Carnegie, Ford, oraz sławni, jak Mark Twain i Charles Dudley Warner i
nawet prezydent  USA, Chester Alan Arthur.
Gdy tak świetnie szły interesy dekoratorskie, Tiffany całkiem oddał się
swojej największej pasji, którą było szkło .
Eksperymentował z różnymi sposobami otrzymywania szkła kolorowego, takiego by nie trzeba było używać przy tworzeniu witraży farb.
Tiffany opatentował trzy nowe techniki produkcji szkła- jedna z nich to wytwarzanie małych kostek lub płytek z iryzującego szkła, druga -
nakładanie warstwowo płytek ze szkła witrażowego dające efekt 
opalizacji a trzecia -uzyskiwanie efektu iryzacji szkła okiennego za 
pomocą tlenków metali. 
Zgłębianie procesów chemicznych i liczne eksperymenty pozwoliły 
Tiffany'emu na wyprodukowanie szkła,  które "samo w sobie", bez 
jakiejkolwiek obróbki powierzchniowej jak malowanie farbami, trawienie
lub wypalanie, miało pożądany kolor.
Dla Tiffany'ego niezwykle ważnym elementem jego projektów było szkło
opalizujące, które było nieprzezroczyste a jednocześnie skrzące się. 
Efekt opalizacji uzyskuje się pozwalając ciekłemu szkłu zastygnąć, by 
potem ponownie je rozgrzać.
Kolejnym jego patentem była technika łączenia ze sobą kawałków
szkła. Zamiast ramek ołowianych stosował wąskie paski miedzi, które
były lżejsze i łatwiej  było je ze sobą zespawać.

Jeżeli sobie życzycie, to mogą być jeszcze ze dwa posty  o tym co
Tiffany tworzył - to naprawdę był niesamowity człowiek! 
Poza tym mogę  coś naklawiaturować o tym, jak powstaje lampa
w stylu Tiffany'ego - widziałam na własne oczęta.

środa, 29 lipca 2015

Dla Was

A to ode mnie, że jeszcze jakoś z moimi jękami wytrzymujecie
 
 

poniedziałek, 27 lipca 2015

Dawno nie miksowałam......

..... bo właściwie to nic ciekawego się u mnie nie dzieje. 
Pomału dochodzę do równowagi po śmierci mojej wieloletniej przyjaciółki. 
Poznałyśmy się w 1966 roku, a od 1974r mieszkałyśmy w  sąsiednich budynkach.
Wprawdzie nigdy nie mogła mi wybaczyć, że w pewnej chwili nabyłam
psa, a Ona panicznie bała się wszystkich psów, ale gdy 5 lat temu
pies odszedł, płakałyśmy razem.
Wiele spraw przeżywałyśmy razem - miłości naszych córek, ich śluby,
narodziny wnucząt, choroby naszych mężów i śmierć Jej męża, a 
nawet nasze, czasem bardzo dziwne,  sny.
I właściwie gdy wydawało się, że Ona już pozbierała się i zaczęła wracać 
do codzienności - niespodziewanie podążyła za swym mężem.
Miesiąc walczyła z zatorem-zator ustąpił, jego miejsce zajęło zapalenie
płuc i niestety organizm nie wytrzymał. Odeszła na początku marca.
Nie  da się ukryć, że mi Jej brak. 

Wczoraj z racji imienin, których nie obchodzę (wszak to imieniny nie
moje a mojej Patronki) dostałam od swego ślubnego przepiękny album o twórczości Louisa Comforta Tiffany'ego.
Wiem, że większość osób kojarzy tę postać z bardzo drogim sklepem 
z prześliczną biżuterią lub filmem "Śniadanie u Tiffany'ego".
O ile skojarzenie z biżuterią jest poniekąd słuszne, to ten film nie ma
nic do rzeczy z życiem tego artysty.
Osobiście wciąż jestem zachwycona jego witrażami. 
Na tyle mnie zachwyciły,że kilka lat temu zrobiłam kilka obrazków
haftem krzyżykowym, opartych na tych witrażach.
A to właśnie te obrazki.Tak naprawdę mam ochotę wyhaftować
je na nowo - wyszłyby o niebo lepiej, bo te były pierwsze.
                                                                Wiosenne  magnolie
                                                                                Lato
                                                                             Jesień
                                                                                  Zima
Louis Tiffany był jednym z nielicznych artystów, którzy pochodząc
z bogatej rodziny potrafili z tego faktu w umiejętny sposób  
korzystać.
Jeżeli  będziecie zainteresowani by się dowiedziec więcej o tej
niebanalnej postaci napiszę na ten temat osobny post, gdy już
do końca przeczytam książkę. 
Na razie wciąż oglądam zdjęcia prac i tkwię w zachwycie. 

Poza tym coś mi się w kompie "spsowało" - nie dość, że mi się
zminimalizowały literki na stronie pulpitu nawigacyjnego to ani Picasa
ani specjalny program Panasonica dołączony do mego  foto-aparatu 
nie  rozpoznają karty z mego aparatu i nie mogę wgrać nowych zdjęć.
Jak jeszcze coś padnie to wtedy wezwę  fachmana. 


Muszę się dziś zabrać za zrobienie biżuterii na czas  żałoby. Koleżance  
zmarła matka, a ona twierdzi, że musi coś na szyi nosić, bo inaczej
czuje się nieubrana.
Niby proste, ale...... nie do końca.
"I to byłoby na tyle " - jak mawiał klasyk.


czwartek, 23 lipca 2015

Tatuś

Siedziałam dziś rano półżywa z duchoty i podsłuchałam pewien
dialog.
Jak wiecie mieszkam na parterze, a rozmowa toczyła się  pod
samym moim oknem, które oczywiście było szeroko otwarte.
Jednym z dyskutujących był pewien oprych , który kiedyś
mieszkał w bloku  po drugiej stronie  uliczki, drugi - to jakiś jego
znajomek, też mieszkniec osiedla, który aktualnie zastępuje naszego
pana  dozorcę, będącego na urlopie wypoczynkowym.
Oprych, który o ile pamiętam ma na imię  Jaś jest ze dwa lata
starszy od mojej córki, ale od dziecka miał niebywałe wprost
zdolności lingwistyczne - już w pierwszej klasie podstawówki  bez
problemu bluzgał dorożkarską łaciną- zarówno do rówieśników jak 
i do dorosłych.
Wierzcie mi - to niesamowite wrażenie, gdy chłopaczek, który
aktualnie gubi mleczaki i ma nawet ładną buzię, klnie przeokropnie.
Dyrekcja naszej osiedlowej szkoły z utęsknieniem czekała na dzień,
w którym Jaś ukończy 16 lat i zgodnie z prawem będzie się go
można pozbyć ze szkoły. Bo Jaś nie uczył się a studiował - każdą 
niemal klasę powtarzał a jego zachowanie było skandaliczne.
Jaś, który właśnie chyba dobiega czterdziestki nie rozwinął jednak
swego słownictwa- tyle tylko, że teraz tylko co trzecie słowo jest
przerywnikiem na "k", kiedyś było tego więcej.
A dialog wyglądał tak :
J(Jaś) -  a co ty tak grabisz [k], jakby ci za to płacili?
Z.(zastępca pana dozorcy) - odpracowuję czynsz, bo już zalegam
ze 3 miesiące. Robotę straciłem i jestem na bezrobociu.
J. -   głupiś [k]. A wyglądasz z tymi grabiami kretyńsko.Mógłbyś się
jakimś  handelkiem zająć, z tego jest [k] forsa.
Z. - no a potem siedziałbym tak jak ty.To nie dla mnie, mam żonę i 
dziecko, muszę zaczekać na pracę, a póki co -  to robię. 
J. - jesteś głupi,[k] żeś się ożenił. Ja Maryśki dziecko tylko uznałem, 
że moje, alimentów nigdy[k] nie płaciłem bo roboty nie miałem i fajnie.
Z. - spotkałem kiedyś  Maryśkę - powiedziała, że jesteś świnia, bo
gdy ona wyszła za mąż i jej mąż chciał adoptować waszą córkę, to
ty się nie zgodziłeś. Dlaczego nie chciałeś?
J.- bo ja brachu [k] myślę i dlatego się nie zgodziłem. Gaba to moje[k]
zabezpieczenie na starość. Bo wg prawa dziecko ma obowiązek 
alimentować starego, chorego rodzica. Jak będę stary to ona [k] będzie
musiała  mnie utrzymywać.
Z. - nawet jeśli ty nigdy nie płaciłeś alimentów? Coś chyba ci się
popiprztoliło we łbie.
J. -jak na razie to takie mamy prawo.I wiesz, moja stara też mi
musi pomagać, bo ona ma emeryturę a ja[k] jestem bezrobotny. 
Potem zaległa cisza, bo Jaś pożeglował gdzieś dalej, a zastępca pana
dozorcy przeszedł na następny trawnik.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Skleroza.....

..........nie boli, a ile wrażeń każdego dnia!
Czasem mam napad kulinarny - za oknem upał a mnie się zachciało
sernika.
Podumałam chwilę i doszłam do wniosku, że tym razem zrobię
sernik nie pieczony a gotowany.
W czasach, które już mało kto z Was pamięta, nie każdy miał w domu
piecyk z piekarnikiem lub prodiż i wtedy siłą rzeczy robiło się różne
desery nie pieczone. 
Należały do nich kulki czekoladowe - owsiane, wafle przekładane
masą czekoladową, "ptasie mleczko" z mleka skondensowanego, chałwa
czekoladowa, sernik na zimno (pascha) oraz sernik gotowany. 
Ponieważ dawno już  nie gotowałam sernika, postanowiłam sprawdzić
na necie jego  ingrediencje. 
Znalazłam, sprawdziłam, nic nowego w tej materii nie odkryto, więc
wyłączyłam kompa i powędrowałam do kuchni.
W chwili gdy wyciągnęłam z lodówki ser i jajka, zaklęłam szpetnie i
zbyt głośno, bo aż się mój mąż zapytał co mnie tak zdenerwowało.
Więc tłumaczę, że mam zrobić sernik gotowany, a nie zapamiętałam
ile czasu i w jakiej temperaturze mam to piec.
Ślubny spojrzał na mnie i mówi: to ten ugotowany sernik masz zamiar 
potem jeszcze piec???
Wtedy dopiero oprzytomniałam.
 ****
Sernik zrobiłam z 450 g sera "sernikowego" President, 3 dużych jajek,
4 łyżek stołowych cukru pudru, łyżki stołowej masła klarowanego,paczki biszkoptów, 2 i 1/2 łyżki skrobi ziemniaczanej, 1 cukier z wanilią.
Zaczynam sprawę od wyłożenia  biszkoptami boków i  dna niedużej
tortownicy.
Do garnka z grubym dnem wrzucam wpierw ser, potem cukier i dokładnie
mieszam. Potem dodaję całe jajka, mieszam, dodaję masło i cukier
z prawdziwą  wanilią. W osobnym garnuszku rozpuszczam w niewielkiej
ilości mleka skrobię ziemniaczaną. 
Stawiam garnek na gazie i spokojnie rzecz mieszając doprowadzam masę 
do wrzenia.
Zestawiam garnek z ognia, dodaję roztwór skrobi ziemniaczanej do
masy serowej i ponownie garnek wstawiam  na gaz.Cały czas mieszam i czekam do chwili gdy masa zacznie dobrze gęstnieć.
Zawartość garnka przelewam do tortownicy wyłożonej biszkoptami.Gdy
przestygnie nakrywam wierzch tortownicy i wstawiam do lodówki, na
całą  noc. 
Jeśli ktoś jest rozbestwiony to na wierzch sernika może wylać galaretkę
i dodać ulubione owoce. Ja dodałam galaretkę o smaku wiśniowym.
Do gorącej galaretki wrzuciłam mrożone  wiśnie co sprawiło, że galaretka
szybko i skutecznie  stężała.
Następnym deserem będzie "domowe ptasie mleczko". 
Gdy zrobię -opiszę.

czwartek, 16 lipca 2015

Koncert - tylko dla babci.

Słuchałam dziś jak gra mój wnuczek. Dziecko sobie  zażyczyło
żeby babcia posłuchała jak on  gra. A wszystko to dzięki temu,
że ktoś, kiedyś wymyślił  "coś takiego"  jak Skype.
Starszy Krasnal uczy się gry na pianinie zaledwie dwa miesiące,
ale już bezbłędnie odczytuje nuty i gra z nut. No a skoro lekcje
ma  raz w tygodniu to wynika z tego, że szybko rzecz załapał.
Jego nauczycielka jest zachwycona, bo on ostatnio oświadczył,
że będzie się tak pilnie uczył, żeby być "zawodowym pianistą".
Ja natomiast jestem zachwycona zupełnie czym innym - do pani
dyrektorki  szkoły, do której chodzi , wreszcie dotarło, że on jest
jeszcze bardzo młody- on dopiero w styczniu skończy  7 lat i
choć jest naprawdę bardzo zdolnym dzieckiem, to przeskok
z klasy pierwszej od razu do trzeciej może być za dużym 
obciążeniem. W klasie trzeciej jest już znacznie więcej godzin 
lekcyjnych i skazanie go na tak długotrwałe skupienie może nie
wyjśc  małemu na zdrowie.
Postanowiła, że w związku z tym będzie chodził do klasy drugiej,
a raz w tygodniu do trzeciej tylko na  język francuski, a do klasy 
czwartej na lekcje matematyki - raz lub dwa razy w tygodniu.
Uważam,że jest to  bardzo dobre rozwiązanie.
Córka  twierdzi, że "w temacie  nauczania dzieci i młodzieży"
Berlin jest super, bo władze oświatowe chętnie wprowadzają
różne nowinki w systemie nauczania, czerpiąc wzory z różnych 
krajów europejskich.
Młodszy  Krasnal odziedziczył po Starszym keyboard i nauczył
się grać kilka melodii. Jedną już zna na pamięć a inne  "gra
kolorami". To  bardzo fajna metoda - na klawiszach są naklejone
kolorowe kółeczka a melodia  jest na kartce zapisana kolorami
a nie nutami.
Poza tym on naprawdę ma wyczucie rytmu  i lubi tańczyć.
A ostatnio nauczył się jazdy na rolkach i córka stwierdziła, że 
ona w takim razie musi sobie kupić  wrotki, by z nim razem jezdzić.
No i proszę jak to fajnie - nosa z domu nie  wyściubiłam a na
koncercie byłam i wszystkie nowinki znam.
 

wtorek, 14 lipca 2015

Nie lubię poniedziałków

Nigdy nie lubiłam i  zapewne nie polubię poniedziałków. To dzień. w którym zawsze coś się dzieje, najczęściej dziwnego.
Na dzień dobry spotkałam osiedlową sąsiadkę, która bardzo się zdziwiła, 
że ja jeszcze  żyję, bo  dawno mnie nie widziała. 
A jak tam piesek?- zapytała uprzejmie. Który piesek?- zapytałam nieco
zdumiona. Bo jeśli pani pyta o mojego, to on już niemal 5 lat nie żyje i
dlatego tak rzadko mnie pani widuje w tej części osiedla.
O Boże- zawołała- a ja myślałam, że to pani umarła! 
Spojrzałam jak na wariatkę i słodziutko powiedziałam-przepraszam, że tak
bardzo panią zawiodłam. Do widzenia, bo się spieszę. 
I zamiast potraktować to spotkanie jako poważne ostrzeżenie, że to
nie jest dobry dzień na załatwianie czegokolwiek, poszłam do autobusu. 
Na przystanku stał tłum czekających na ten sam co ja  autobus.
Wśród nich jakieś dwie młode panienki, nawet miło wyglądające.
Ta nieco niższa wygłosiła kwestię:"stara, podrap mnie pod łopatką bo
mnie jakaś pchła jebie". Wyższa z uśmiechem: "dobra,a to pewnie pchłę
lesbę  podłapałaś". Na wszelki wypadek odsunęłam się kilka kroków
bo licho wie co ją gryzło i pomyślałam, że chyba już jestem bardzo stara.
Bo ten tekst prawdopodobnie miał być dowcipny a jakoś mnie nie rozbawił.
Autobus w końcu jednak przyjechał - niestety sklep, do którego się
wybrałam miał być tego dnia czynny dopiero od godz.14,00, o czym
informowała wisząca za szybą drzwi kartka. A była dopiero 11,00.
No więc przewlokłam się z powrotem do autobusu,a tu spotkałam znajomą, która musiała mi opowiedzieć "straszną historię".
Historia może nie była straszna,ale niestety stosunkowo często się zdarza.
Poza tym nie była aktualna, bo zdarzyła się ze 30 lat temu.
W skrócie wyglądało to tak: pewna śliczna dziewczyna wracała do domu
z balu maturalnego ze swym kolegą.Koledze "pierś wezbrała" i po drodze
rzucił panienkę w krzaki i zgwałcił. 
Niestety ze skutkiem ubocznym, w postaci ciąży. Młody i jego rodzice
chcieli by się "dzieci" pobrały, ale ona nie chciała. Wyjechała wraz ze
swą matką z tego miasteczka do stolicy, tu urodziła dziecko płci
męskiej, jej matka zabrała dziecko do miasteczka, córka pozostała
w stolicy, bo zdała właśnie na studia.
Dziecko od najwcześniejszych lat było pewne, że jego babcia jest jego
mamą, a dziadek ojcem.
Zgwałcona panienka miała wielki wstręt do facetów, czemu się trudno
dziwić, ale w końcu poznała jakiegoś miłego i porządnego chłopaka,
który bardzo chciał zostać jej mężem. Panienka poinformowała go
lojalnie, że ma syna, efekt gwałtu, którego wychowują jej rodzice.
Kandydat do żeniaczki w pierwszym odruchu przestał się z nią
spotykać, ale po niedługim czasie wrócił i ponowił propozycję ślubu.
Ślub się odbył,  ale jej synek przeżył traumę - nagle się dowiedział, że
mama i tata to naprawdę są jego dziadkowie a   starsza siostra jest
jego mamą. Jakoś sobie to w końcu poukładał w głowie i nawet do męża
matki mówił "tato".
Ale jak nad kimś wisi fatum to nic nie pomoże -małżeństwo się jednak
rozleciało, bo młoda wciąż miała uraz do meżczyzn, więc dalsze życie
w stanie  małżeńskim nie miało sensu.
A jej syn, już po maturze, na pierwszym roku studiów zabalował na
jakiejś prywatce i to dość intensywnie. Gdy się rano ocknął leżał nagi
w łóżku z równie nagą, przytuloną do niego panienką. 
W jakiś czas potem panienka oświadczyła, że jest w ciąży, a on jest
sprawcą. Ale chłopak ani myślał się żenić, bo nawet nie znał tej nagiej
panienki po imieniu. Nie mniej panienka wniosła sprawę do sądu o
ustalenie ojcostwa. Póki co dysponowała zdjęciem zrobionym  gdy
oboje spali nago. 
W stosownym czasie urodziły się bliznięta  a badania genetyczne ani
nie zaprzeczyły ani nie potwierdziły ojcostwa, więc sąd stwierdził, że
chłopak ani chybi jest ojcem blizniaków.
Tu się opowieść urwała, bo moja znajoma wyjechała na jakiś czas
ze stolicy i więcej tamtej pechowej kobiety i jej syna  nie spotkała.
Wysłuchałam całej opowieści i pytam się znajomej co ją napadło,
że mi to opowiedziała, bo to taka  bardzo stara historia.
Aaa, bo tak sobie dziś przypominam stare czasy.
Przed rozstaniem wpadłyśmy jeszcze na kawę, bo wreszcie  mamy na
osiedlu, po 40 latach kawiarnię. 
Tylko kawa jakaś taka mało fajna była.
Następny poniedziałek przezornie spędzę w domu.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Chromoterapia, czyli....

.....Koloroterapia.
Koloroterapia to leczenie różnych dolegliwości kolorami. Jest to jedna 
z bardzo starych terapii, stosowana w starożytności przez lekarzy
w Indiach, Chinach i Egipcie.
Rozwój medycyny od tamtych czasów pogalopował do przodu i
stare metody leczenia odeszły w kąt. Nikt się nie zastanawiał nad
tym, czy były to naprawdę skuteczne metody a nawet jeśli były to
mało kogo obchodziło co pomagało i dlaczego.
Doszliśmy do momentu, w którym cudowne leki, takie jak antybiotyki
przestają działać, a obciążone toksynami wątroby i nerki pacjentów
odmawiają współpracy z resztą organów. 
Nie będę tu tłumaczyła dlaczego, bo sami wiecie - od niemowlęcia
każdy był "karmiony" antybiotykami -bezpośrednio lub pośrednio.
Przy tym wielkim postępie medycyny zapomniano zupełnie, że my,
ludzie, to nie maszyna, w której wystarczy zmienić śrubkę lub
jakąś inną część i znów wszystko gra i działa. 
Mamy niestety skomplikowaną psychikę, podlegamy wpływowi tego
co nas otacza, a medyczny defekt w jednym miejscu odbija się
echem w różnych niespodziewanych miejscach naszego ciała.
To wszystko co widzimy, słyszymy lub czujemy zmysłem węchu
też ma wpływ na nasze zdrowie.
Koloroterapia to jedna z bardzo prostych metod leczenia, wystarczy
dostarczyć naszym oczom odpowiednich kolorów.
Najprościej - przesłonić żródło  światła płytką w odpowiednim kolorze
i wiedzieć  który kolor na co pomaga. 
CZERWONY - jest ponoć  barwą miłości, a wg medycyny naturalnej
czerwone światło oczyszcza krew z toksyn, przyspiesza przemianę
materii, przynosi ulgę w dolegliwościach reumatycznych, leczy
zmiany skórne, m.in. łupież. Jest dobry dla niskociśnieniowców. 
ŻÓŁTY  - to kolor intelektu i miłości. Działa inspirująco, reguluje
pracę systemu nerwowego, wspomaga leczenie cukrzycy i nerek.
Ułatwia zasypianie.
ZIELONY -kolor równowagi i harmonii. Uspakaja ale jednocześnie
dodaje energii, wskazany jest przy migrenie, reguluje pracę serca,
likwiduje zatory w naczyniach krwionośnych, wskazany przy
nadciśnieniu. 
NIEBIESKI- relaksuje i uspakaja, znosi zbytnie napięcie mięśni.
Zwiększa produkcję białych krwinek, uśmierza bóle głowy, 
zatrzymuje krwawienie.
FIOLETOWY- dobry dla twórców w stanie stresu i zmęczenia,
przeciwdziała bezsenności. Uśmierza ostre bóle głowy, oczyszcza
i ożywia krew, leczy reumatyzm i epilepsję. 
POMARAŃCZOWY -wspomaga układ oddechowy, łagodzi objawy 
astmy i bronchitu, usprawnia procesy trawienne. Leczy epilepsję.
Wprowadza optymizm.
BIAŁY -harmonizuje i tonizuje, wprowadza w organizmie równowagę.
Duża dawka bieli działa na organizm przełomowo i wstrząsowo.
Od tego momentu rozpoczyna się proces poprawy zdrowia. 
Oczywiście i do koloroterapii wkroczyła nowoczesność - już są na
rynku piekielnie drogie  lampy do koloroterapii a dołączone do nich
instrukcje informują co, ile czasu i jak często pacjent ma sobie
naświetlać. 
Ale ja używam do tego celu kolorowych, małych płytek szklanych.

Przypomnijcie sobie swój pobyt w jakimś kościele, gdzie są piękne,
kolorowe witraże  i swoje wrażenie gdy patrzyliście na nie gdy były
oświetlone słońcem.
Osobiście uwielbiam witraże, prześwietlone słońcem. Nieważne co
przedstawiają, ważna jest ta gra świateł.
No to miłej zabawy z kolorami życzę.

piątek, 10 lipca 2015

Nie cieszcie się.....

.......bo nadal jeszcze nie skasowałam blogów i wracam tu jak bumerang. Ale może
wreszcie dojrzeję do tego stanu i skasuję.
Poza tym, zupełnie nie wiem jakim cudem, w trakcie przewijania myszką strony
"pulpit nawigacyjny" nagle zrobiły mi się na tej stronie litery wielkości "mini",
co mnie straszliwie wnerwia. 
Bo wszystkie napisy na tej stronie są zminimalizowane.
Aż szkoda, że jakimś cudem nie zminimalizowały mi się moje wydatki.
A najbardziej mnie wnerwia to, że nie wiem jak to zmienić. I stąd tak mi się zamilkło.
Jeśli ktoś z Was wie co zrobić- doradzcie, proszę.
Mój stały "doradca komputerowy" wyjechał w dłuższą podróż, niemal dookoła świata
 i przez najbliższe dwa miesiące a może i dłużej  go nie będzie. Trochę mu zazdroszczę,
że ma facet ochotę  i zdrowie  na tego typu eskapadę - ma zamiar w razie potrzeby
zarabiać po drodze na dalszą część podróży. Wiem, wiem - to taka sama zazdrość jak
zazdrość biskupa o to, że  on  nie został wybrany  na Miss World.
Bardzo mi się podoba, że pogoda wreszcie jakaś  bardziej do życia - dziś to nawet
wdziałam wychodząc z domu sweter. Ale rozumiem , że ci, którzy są aktualnie nad
morzem to nie mdleją z radości gdy na termometrze jest raptem +18 i wieje silny wiatr,
a słońce chowa się co chwilę za chmury.
Wiecie co- tyle teraz o tych nielegalnych podsłuchach, że aż jedna z moich znajomych
"puściła farbę" .Okazuje się, że z 10 lat wcześniej jej mąż zakupił, będąc za granicą,
jakiś mini aparacik podsłuchowy i zamontował go w domowym aparacie telefonicznym,
ale oczywiście jej o tym nie poinformował. Po jakimś czasie przesłuchał nagranie i omal
szlag go nie trafił, bo nagrał rozmowy swej żony z jej byłym facetem. Ale sprawa go
"gniotła", bo z tekstów wynikało ewidentnie, że para znów się spotyka. Z jednej strony
miał ochotę zrobić jej awanturę, z drugiej - wiedział, że instalowanie podsłuchu  nie jest
czynem chwalebnym, a wręcz zakazanym. Znów zainstalował podsłuch, ale tym razem
przesłuchiwał nagrania codziennie.
W nagrodę dowiedział się  kiedy para się ma spotkać i gdzie i udał się w to miejsce.
Sam gdzieś się ukrył, ale na parkingu, na którym musiała również zaparkować jego
żona, zostawił swój samochód.
Nie podejrzewał sierota, że ona też będzie parkowała w bardziej "odludnym" miejscu
parkingu. A ona, gdy zobaczyła, że  na parkingu stoi samochód jej  męża, czym prędzej
stamtąd odjechała, odwołała randkę,a potem zatelefonowała do męża,
prosząc by sprawdził czy jej klucze od mieszkania nie zostały w domu.
Mąż  powiedział, że nie może sprawdzić, bo  jest  poza domem.
Ona tymczasem wróciła do domu, po drodze zakupiła nowy aparat telefoniczny i go
podłączyła. Stary wyniosła z domu.
Na próżno mąż szukał w  śmietniku starego aparatu.
A stary aparat posłużył mojej znajomej jako corpus delicti w sprawie rozwodowej -
wnosiła o rozwód bo nie  może żyć  z kimś, kto zakłada jej podsłuch.
Miłego weekendu wszystkim życzę - takiego dostosowanego do Waszych potrzeb;)

niedziela, 5 lipca 2015

Odkrywcze !!!!

Upał, upał, upał. Już dawno odkryłam, że najlepiej w upał nie wychodzić z domu.
I najmilej spędzać ten czas w pozycji horyzontalnej , jako że siedzenie  jest najmniej
wskazane dla naszego kręgosłupa.
Do picia- woda o temperaturze pokojowej, niegazowana.
Można dodać kilka kropel świeżego soku z  cytryny.
Przyjaciółka śmieje się, że u mnie w pokoju jest niczym w małpim gaju - a wszystko
przez to, że gdzieś zapchałam sekator, nie mogę go znależć a nowy znów zapomniałam
kupić i nie bardzo mogę przyciąć nad miarę rozrośnięty winobluszcz i winorośl
pachnącą. Poza tym przed  oknami rosną dwie duże lipy i brzoza, a w odległości 30 m
cały rząd klonów.
Spoglądam w okno i widzę ścianę zieleni.