drewniana rzezba

drewniana rzezba

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Duże miasto.....

.....obraz nieco inny.
Urodziłam się w Warszawie, mieście znienawidzonym przez wiele osób
mieszkających daleko od niego, na tzw. prowincji.
Im mniejsza miejscowość tym większa była i zapewne nadal jest niechęć jej
mieszkańców do tego miasta stołecznego  i jego mieszkańców.
Owej niechęci doświadczyłam spędzając całe wakacje w pewnym bardzo
niedużym  mieście, mieszkając na poniemieckim osiedlu "zawieszonym"
pomiędzy miastem, do którego było 6 km a  wielkimi zakładami chemicznymi
które były 5 km od osiedla. Oczywiście mieszkali tu tylko pracownicy tych
zakładów chemicznych. Osiedle miało 6 ulic, miały one nawet swoich "patronów",
ale w miejscowej nomenklaturze były to ulice 1,2,3,4,5. Mieszkałam wtedy
u ojca, na piątej ulicy. Po obu stronach każdej ulicy stały 3  dwupiętrowe domy
z czerwoniutkiej cegły, jedne trzy , a inne cztero klatkowe. Na tyłach domów były
przydomowe ogródki, głównie warzywne. Tu każdy miał własną hodowlę
włoszczyzny, pomidorów, fasoli, ogórków.
Ulica "Jedynka" była jedyną przy której były jakieś sklepy i kiosk Ruchu.
Wyprawa do kiosku lub jakiegoś sklepu zabierała mi z reguły kilka minut.
Z nudów dawałam się wysyłać w niedzielę do kościoła, który był "w mieście",
 gdzie był lepiej zaopatrzony kiosk Ruchu, czynny w niedzielę po mszy.
Na osiedlu wszyscy wszystko o sobie wiedzieli, co kto kupuje, co gotuje, z kim
się spotyka, o czym śni. Miałam wtedy 13 lat i dusiłam się w tej dziwnej dla
mnie atmosferze tego ciągłego lustrowania bliźnich.
Najmilszym bowiem zajęciem pań było sterczenie w oknie i monitorowanie tego
co się na ulicy dzieje. Jestem pewna, że znały każdy milimetr asfaltu na  jezdni,
miały policzone wszystkie chwasty na trawniku, wiedziały jaka kupę zwalił
każdy pies i  spod której łapy sikał,  a ich czułe nozdrza bezbłędnie rozpoznawały
co gotuje sąsiadka z budynku vis a vis.
Czułam się tam obco, a widok sterczących wiecznie w oknach pań w tym
samym stopniu mnie dziwił jak i złościł. Naiwnie  myślałam, że tylko te , które
siedziały godzinami przy oknie śledziły wszystko i wszystkich. Nie wiedziałam,
że inne sterczą po prostu za firankami.
Byłam dla nich "OBCA" - całe moje  warszawskie  życie był wg nich czymś, co
miejscowych dziwiło ale i denerwowało.
Bo - nie znałam nazwisk wszystkich mieszkańców warszawskiej kamienicy
w której mieszkałam, nie mówiąc o tym, że nie znałam po nazwisku mieszkańców
"swojej ulicy", która była długości ok. 3 kilometrów.
Przez dwa miesiące mego tam pobytu nie używano mego imienia- od pierwszego
dnia byłam "warszawianką", czyli kimś dziwnym,obcym. Do szkoły jeździłam
nie autobusem a tramwajem, kino nie było dla mnie atrakcją, bo do kina miałam
ze 200 metrów i bywałam na każdym filmie o ile był dozwolony dla małolatów.
Teatr, w którym moi rówieśnicy bywali bardzo rzadko, bo trzeba było w tym celu
pojechać do zupełnie innego miasta też był dla mnie czymś codziennym.
Pobyt tam był dla mnie w sumie niemiłym doświadczeniem a największą atrakcją
cotygodniowa wyprawa do miasta (per pedes w obie  strony) na wtorkowy targ.
Tak naprawdę to nawet nie docierałam do centrum tego miasta, bo targ był na
jego peryferiach.
Gdy w następnym roku ojciec ponowił zaproszenie do spędzenia wakacji u niego,
powiedziałam, że raczej szybciej umrę niż tam jeszcze raz pojadę.
Może coś jest ze mną "nie tak", ale jestem dzieckiem betonowej dżungli. Lubię
miejską anonimowość, to, że w każdej chwili mogę skorzystać z wielu miejskich
atrakcji , lubię poznawać inne dzielnice miasta,lubię miejskie parki i nawet to,
że  nie znam wszystkich  mieszkańców swego bloku czy też kamienicy, jak tu
w Berlinie.
Berlin poznałam już wcześniej - spodobał mi się od pierwszego spojrzenia.
Jest o wiele większy od Warszawy. Ci co lubią liczyć bez trudu to obliczą-
Warszawa zajmuje powierzchnię 517,24 km kwadratowych , a Berlin ma tych
kilometrów kwadratowych 892. Warszawa ma 1.764615 mieszkańców  według
danych z 2018 roku, Belin w 2016 roku miał ich 3.600000. Teraz zapewne jest
ich już więcej.
Straciłam już nadzieję, że poznam calutki Berlin.
Na razie poznaję wciąż swoją dzielnicę i dużo jeszcze przede mną. Jest to część
miasta, która stosunkowo niewiele ucierpiała podczas II wojny światowej.
Zachowało się mnóstwo budynków z początku dwudziestego wieku a jest i też
kilka starszych.
Kusi mnie  wycieczka na tereny, na których były kiedyś zakłady naprawcze
taboru kolejowego.
A wyglądają teraz tak:


Jak widzicie wygląda to wszystko okropnie, ale to tu są najdroższe kluby.
Poza tym podobno można tu dobrze zjeść i jest sporo pracowni artystycznych.
Chciałabym na własne oczy zobaczyć niektóre znane    berlińskie murale:
                                   wiele twarzy Putina






 Ten śliczny słoń bawiący się naszym globem jest tłem placu do gry
w koszykówkę


 Te wszystkie ozdobione wieżowce są na terenie dawnego Berlina
Wschodniego.
Jak na razie nie ma chętnego na taką wycieczkę. Może latem uda mi się
kogo namówić?
Na razie zdjęcia są z sieci, mam nadzieję, że za jakiś czas zamieszczę
własne.