drewniana rzezba

drewniana rzezba

niedziela, 22 kwietnia 2018

A teraz.....

......plon dzisiejszego  spaceru.
Mam nadzieję, że mnie nie pobijecie, bo to znów moje hobby, czyli ładne
kamienice.
Wędrowaliśmy sobie Bundesallee , potem skręciliśmy w jedną  z bocznych ulic,
a ja, ku utrapieniu ślubnego, co chwilę przystawałam i zupełnie niezgodnie
z jego sugestiami- fotografowałam.




 To bardzo typowa  uliczka i to wcale nie jednokierunkowa . Takich uliczek
w Berlinie jest multum, a te blisko nas są na dodatek wybrukowane kostką,
która bywa  paskudnie śliska gdy jest mokra. Tu jak widać jest asfalt.






Jak widać zdarzają się tu również urocze, małe domy.



 Ta pompa jest czynna, ale woda nie jest przeznaczona do picia.

Tu połączenie dwóch różnych okresów w budownictwie- z prawej budynek
przedwojenny, oczywiście ślicznie  zrewitalizowany.

To jest strona budynku od podwórza. Zainteresowało mnie co jest w tych
półokrągłych "naroślach"- mają one z boku wąskie okienka, a pomiędzy tymi
"naroślami" są wyraznie okna. I tak staliśmy, staliśmy snuliśmy domysły i
nic nie wymyśliliśmy.


Jak widać tu też są kościoły i jest ich całkiem sporo. W środku nie byłam.


 Bardzo mnie rozbawił narożnik tego budynku- miał projektant fantazję.
A poniżej nowy budynek stoi starego.No i chyba nie muszę podpowiadać,
że ten stary to jest z prawej strony;)


A te dwa ostatnie zdjęcia to widok z mego kuchennego okna.
Wiem, że niektóre budynki na zdjęciach wyglądają tak, jakby za moment miały
runąć, ale tak to jest, gdy się robi zdjęcie  stojąc pod budynkiem a nie
z perspektywy. I tak już je nieco "pionizowałam"  w trakcie obróbki, ale nie
jestem wcale z efektu zadowolona. No ale tu wszak biega o fasadę, a nie o pion
budynku.


sobota, 21 kwietnia 2018

Spacer po....

....jednej tylko ulicy.




Skorzystałam z prześlicznej pogody i wzięłam dziś na spacer aparat.
Tak prawdę mówiąc to pewnie  praktyczniej byłoby nakręcić film, tyle
tu pięknych, starych domów.
Niestety "filmowiec" ze mnie jeszcze gorszy niż fotograf. Fotografowałam
budynki tylko  po słonecznej stronie ulicy którą szliśmy, choć w jednym
 miejscu musiałam sfotografować budynek w cieniu (ostanie zdjęcie) bo
wygląda trochę bajkowo, taki budowlany Gargamel.
A na samym końcu stanęłam pod kwitnącym drzewkiem, na które z góry
świeciło słońce i "cyknęłam"zdjęcie będąc pewna, że będzie do skasowania.
Ale chyba nie wyszło to tragicznie, a stanie pod nim i wpatrywanie się
w podświetlone kwiaty było naprawdę frajdą.
Wiosna przygalopowała do Berlina niczym pełnokrwisty rumak w gonitwie
derby.
Zaczynają kwitnąć bzy, rozkwitać rododendrony a dopiero co rozkwitłe magnolie
już wypuszczają liście.
Liście na drzewach, które widzę z okna, rosną jak na drożdżach i mają taką
prześliczną jasną zieleń.
Nieopatrznie przechodziłam obok sklepu z  roślinkami  i łyknęłam kwiatkowego
wirusa i pewnie gdyby nie mój mało romantyczny mąż wróciłabym do domu
z doniczkami sadzonek. Po prostu uświadomił mi, jak daleko jesteśmy od  domu
więc ciężko mi będzie dotargać je do mieszkania a poza tym przecież jeszcze
mamy całkiem niezle kwitnące kwiaty na balkonie i przecież się ich nie wyrzuci.
Ciekawa jestem dokąd zawędrujemy jutro.
Miłego wypoczynku Wam życzę;)

piątek, 20 kwietnia 2018

Pół roku

I właściwie nie wiem - już pół roku, czy dopiero pół roku jesteśmy w Berlinie.
Równe sześć miesięcy temu przyjechaliśmy  - też był piątek, w okolicach Berlina
padał deszcz, a  na autostradzie właśnie wzmagał się ruch.
Nie wiedzieliśmy wtedy, że odcinki autostrad przechodzą przez  Berlin i służą
miastu za obwodnicę.
I na  "dzień dobry Berlinie" szukaliśmy nr swojego budynku. Berlin ma dość
specyficznie ustawioną numerację domów - np. w dzielnicy,  w której mieszkamy
numery budynków na ulicy "idą na okrągło", po kolei, ulica nie ma po jednej stronie
numerów parzystych a po drugiej nieparzystych.
Ale, żeby było ciekawiej lub zabawniej, są ulice, które mają po ludzku numerowane
domy- po jednej stronie ulicy są numery parzyste, po drugiej- nieparzyste.
Kolejną "dziwnością" jest brak numerów mieszkań - na tabliczce przy domofonie
są wymienione nazwiska lokatorów, ale nie ma numerów mieszkań.
W tej sytuacji kurierzy zawsze się pytają o piętro, na które mają dostarczyć
przesyłkę.
Nie sądzcie, że tylko Poczta Polska przeżywa trudne chwile- tu też coraz więcej
małych placówek ulega likwidacji. Ostatnio zamknięto oddział poczty, który
był zaledwie  o 350m od mego mieszkania. Teraz na najbliższą pocztę muszę
albo podjechać samochodem  i przeżywam koszmar pt. "ja nie mam  gdzie
zaparkować!!!", albo przewlec się 1,5 km w jedną stronę.
Tu również na poczcie kwitnie handel, ale nie ma tu dzieł  kulinarnych sióstr
zakonnych ani czytadeł mających boże owieczki uszlachetnić, za to
można  kupić wszystko co  potrzebne do zapakowania paczki, napisania
listu itp.
Gdy wtedy wyszłam na balkon drzewa wyglądały tak:




A tu te same drzewa dziś rano:





A poniżej moje  balkonowe kwiatki:

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że mnie się wydaje chwilami, że
jesteśmy tu już znacznie dłużej niż pół roku. Ale myślę, że to wynik tego, że
bywaliśmy już  tu wcześniej,  a Berlin wyraznie przypadł mi do serca już
od pierwszego pobytu.
Chyba wraz z wiekiem postępuje u mnie naiwność - byłam pewna, że tu i teraz
będę miała więcej czasu, a może doby tutaj mają więcej godzin?
Nie mają - niestety i wciąż jestem pod kreską czasową.
Natomiast jestem zachwycona, że już mamy  załatwiony cały kompleks spraw
administracyjnych.
Jest jedna rzecz, która mi nieco przeszkadza w Berlinie, a na którą cierpią
chyba  już wszystkie miasta europejskie - brak miejsc parkingowych.
To wieczne "polowanie na miejsce"  jest dość uciążliwe, żeby nie powiedzieć
bardziej dosadnie. I dobija mnie jeżdżenie wąskimi uliczkami wybrukowanymi
śliską kostką, na której po obu stronach parkują samochody a środkiem z trudem
można się minąć z  drugim samochodem, o ile nie  jest to osobowy o wymiarach
mikrobusa. Niestety tu też dotarła moda na wielkie  samochody, które nadają
się na przewożenie trumny wraz z kilkoma  żałobnikami.
Zwiedziliśmy kolejną część Volksparku, czyli kolejne dwa  nieduże jeziorka.
Cały czas towarzyszyły nam ptasie trele a temperatura bardziej zachęcała do
złożenia odwłoków na ławce niż do chodzenia. Ale jak na złość wszystkie
ławki były w słońcu, więc obeszło się bez posiedzenia. Dziś też się wybierzemy
w jakieś zielone okolice, trzeba korzystać z ciepełka i pogody.
Ale pewnie podjedziemy do Grunewaldu, do lasu.
Kamienica w której mieszkamy powoli się zaludnia. W naszej głównej części
już wszystkie mieszkania są wykończone i chyba zasiedlone.
W dwóch  oficynach też pomału przybywa lokatorów , towarzystwo wyraznie
międzynarodowe. Nie da się ukryć, że mieszkania w oficynie są znacznie
tańsze, typu "studio" i nie ma tam windy,a dom jest czteropiętrowy.
Życzę Wam miłego, słonecznego weekendu!!!

wtorek, 17 kwietnia 2018

Komputerowa noga.....

.....czyli coś o mnie.
Ale na początek wiosenna wiewiórka  i magnolie.
Wiewiórka obfocona z daleka, bo  tutejsze są mniej oswojone- tu ich chyba
nikt nie karmi.
A magnolie, nawet te młode rozkwitły w ciągu kilku godzin- rano były
jeszcze dość ścisłe pąki, po południu już się  rozwinęły.
Od razu przypomniały mi się magnolie kwitnące  przy Pałacu Wilanowskim.


Ale miało być o czymś innym.
Przyznam się szczerze - komputer i ja to wielce przypadkowa para. Zmuszeni
jesteśmy do bycia ze sobą mniej więcej od polowy lat 90' i związek ten jest
oparty na wzajemnej tolerancji. Najczęściej jest tak, że ja nie za bardzo
pojmuję co też to ustrojstwo ode mnie chce i jak mam jego zachcianki
zrealizować. W pewnym momencie tego dziwnego związku nieomal zaczęłam
kumać co jest  grane - wtedy akurat ustrojstwo pracowało na programie Windows7.
Ale nic nie jest w tej dziedzinie  wieczne  i nastał czas Windows 10.
Od pierwszego dnia mnie wnerwił. Potem łudziłam się, że może jednak się
jakoś polubimy, ale to były zwykłe złudzenia. Po każdej aktualizacji programu
coś mi się zmienia i dostaję chwilami świra. Coś przybywa, coś ubywa.
Z tydzień temu odkryłam ze zdumieniem, że nie mogę przesłać zdjęć ( które mam
na programie Picasa) do schowka w Google, by je potem umieścić na blogu.
Za każdym razem wyskakiwał napis, że nie można przesłać i  że występuje
błąd nr 500 i że to błąd sieci. Po dwóch dniach to o sieci zniknęło, pozostał
tylko  error 500. Zupełnie jakby mi było za mało problemów ze zdjęciami, które
 muszę przegrywać z aparatu na specjalny program, a "obrabiam" je na Picasie.
Tak przy okazji- wreszcie kupiłam nową kartę do aparatu i działa, czego dowodem
są te dwa "zdjątka".
Podeszłam do tego nieco filozoficznie - jak się samo zepsuło to się zapewne
samo naprawi. Niestety - codziennie sprawdzałam, ale wszystko było constans.
Gdyby to było w Warszawie zaraz zatelefonowałabym do swego prywatnego
pana od komputerów i poprosiła go o pomoc.
Jak zwykle wyprowadził by mnie z tego stanu ciemności komputerowej
w nieco jaśniejsze okolice, skasowałby 120 złotych, wypił przy okazji herbatę
i skonsumował kawałek sernika, zostawił rachunek, bo to wielce uczciwy
facet i niczego na lewo nie robi a ja dowiedziałabym się co to ten error 500.
No ale tu pana Pawełka nie ma, nie mogę własnemu zięciowi taką głupotą
głowy zawracać, bo chłopak od rana do wieczora ma multum zajęć i zero czasu  
wolnego, więc wczoraj , po rozmowie telefonicznej z Basią postanowiłam
rzecz zgłębić. No i się okazało, że szanowny Microsoft przestał obsługiwać
program Picasa. Prawdę mówiąc nieco mnie zatrzęsło ze złości ,że nie było
żadnego oficjalnego komunikatu w tej materii.
No i teraz muszę się zająć przeprowadzeniem zbioru zdjęć z Picasy na
platformę Microsoftu. No normalnie krew mnie zalewa, bo tych zdjęć jest
tona.I to nie dlatego, że ja mam świra i  wciąż coś fotografuję - nie, ja mam
po prostu zdjęcia przysyłane przez córkę- to niemal pełna dokumentacja
każdego miesiąca życia obu Krasnali + wszystkie wyjazdy rodzinne i święta.
Do tego jest też i trochę zdjęć mojej produkcji, choć nie da się ukryć,że ja nie
mam zbytniego ciągu do fotografowania wszystkiego co mi w  oczy wpadnie.
Na domiar  złego Microsoft zadaje mi pytania, na które nie umiem  udzielić
odpowiedzi- mam odpowiedzieć jakie to programy sobie życzę mieć, ale ja
 naprawdę nie wiem które chcę mieć, bo nic o żadnym z nich nie wiem.
No regularna paranoja.
Reasumując - muszę znalezć czas by spokojnie przejrzeć zdjęcia na Picasie,
przeprowadzić  "redukcję wyrazów podobnych", przerzucić wszystko na
"Zdjęcia" Microsoftu i nauczyć się ich obróbki na programie, na który zgrywam
zdjęcia, bo "obróbka" zdjęć Microsoftu to jakaś karykatura obróbki.
Wniosek- szybko nowych zdjęć  na moim blogu nie będzie, o czym Was
właśnie zawiadamiam.
Duże brawa i wyrazy współczucia  dla tych, którzy doczytali do końca;)))

sobota, 14 kwietnia 2018

Trzynastego.....

......wszystko zdarzyć się może!
 I właśnie wieki temu, właśnie trzynastego, gdy Słońce było w  znaku Barana
powiedziałam  sobie "dość tej ciasnoty i ciemnoty" i wyjrzałam na świat.
Ale wtedy to nie był piątek tylko wtorek. Ale  trzynasty!
Tym sposobem należę do nieoficjalnego klubu urodzonych trzynastego.
Znak szczególny - lekko świrnięte istoty.
I wczoraj, z racji kolejnej cyferki w mojej metryce mieliśmy taką małą,
kameralną uroczystość i to w domu córki, żeby Krasnale nie padały
plackiem z nudów w naszym mieszkaniu, w którym jedyną dla nich
atrakcją jest telewizor.
Od Krasnali dostałam kwiatek doniczkowy, ale  żadne z nas  nie ma
nawet bladego pojęcia jak się on nazywa. Ma drobne  fioletowe płateczki i
równie małe, drobne listki. A do tego dostałam roczny bilet wstępu do
tutejszego ogrodu botanicznego.
I kolejny super prezent - wolny czas mojej córki, czas tylko dla mnie.
Mam też sobie wybrać dowolny prezent, który dziś razem pojedziemy kupić.
Doceniam w pełni ten prezent w postaci "wolnego  czasu", bo moja córka
ma naprawdę okrutnie zajęty każdy dzień od rana do wieczora. Zresztą
między innymi dlatego tu jesteśmy.
Krasnale były bardzo zdegustowane tortem, który córka dla mnie
upiekła- był na bazie  ciasta marchewkowego i miał trzy warstwy kremu,
a zdaniem Krasnali ciasto marchewkowe jest niejadalne, krem także, nawet
jeśli jest to krem czekoladowy.
I Krasnale zlekceważyły tort i wyciągnęły ze swych zapasów zające-
oczywiście czekoladowe. Z normalnej czekolady - nie tej "gorzkiej", która
ich zdaniem nie zasługuje na miano czekolady.
Potem Krasnale wyniosły się do swego pokoju skąd dobiegały nas jakieś
rumory, potem kątem oka zobaczyłam, że maszerują dokądś ze swym
składanym domkiem i okazało się, że oni mają "mobilny sklep" i zaraz
zaczną w nim pracę. Po dłuższej przerwie  przyszedł Starszy Krasnal
z informacją, że oni mają w ofercie  bilety, które  będą sprzedawać.
Zabijcie mnie, ale nie dorozumiałam się  co to za bilety, bo jak wiadomo
moja znajomość niemieckiego wciąż nie wyszła poza "moja mieć, twoja
nie być".
Wiadomość była zaproszeniem do zabawy, więc córka zapytała się czy
można za bilety płacić kartą, bo ona nie ma gotówki.
Starszy z poważną miną orzekł, że ich kasa przyjmuje tylko gotówkę i pouczył
swą mamę szeptem,  że przecież to "na niby", więc córka sięgnęła do kieszeni,
ręką zrobiła gest, jakby  kładła przed nim gotówkę. Krasnal zgarnął tę kwotę,
poszperał przez chwilę w pustym pudełku i podał jej "resztę" mówiąc-
"pieniądze to są zawsze pieniądze". Spojrzeliśmy po sobie dusząc się
z wewnętrznego śmiechu.
I wtedy nam się przypomniało, że kiedyś, kilka lat temu, gdy Starszy jeszcze
tworzył babki  w piaskownicy, podał swej mamie foremkę wypełnioną
piaskiem i kamykami, mówiąc, że upiekł  dla niej ciasto. Córka oczywiście
zaczęła udawać, że je zawartość foremki, chwaliła, że ciasto pyszne i na
koniec zaproponowała, żeby i  on zjadł kawałek. Mały spojrzał nią i
całkiem poważnie powiedział :  "przecież to tylko zabawa, ciasto na niby".
Nie miał wtedy nawet trzech lat. I to jest cały Starszy. Dziecko, dla którego
matematyczne zadanie z treścią to wiersz,  z języka ojczystego najciekawsza
jest gramatyka, a pod choinkę wymarzonym prezentem był "święty spokój".
Dziecko, które nie może pojąć dlaczego ma odrabiać w domu jakieś ćwiczenia
z matematyki, skoro on to wszystko świetna zna i rozumie, a od swych
koleżanek i kolegów w klasie jest równo dwa lata młodszy.
Czasem cieszę się, że nie znam niemieckiego - przynajmniej Krasnal  szybko
nie rozszyfruje, że jego babcia to matematyczna debilka.
Miłego weekendu dla Was.;)))


środa, 11 kwietnia 2018

Jak zdobyć sławę.....

.....i pieniądze.
To tylko jeden ze sposobów i nie jestem pewna, czy wart jest naśladowania.
W X wieku, na południowym brzegu jeziora Muggelsee, na wyspie u ujścia rzeki
Dahme do Sprewy stał gród  słowiański, należący do księcia Jaksa z Kopanicy.
Niestety w 1200 roku został zdobyty przez Wettynów, margrabiów miśnieńskich,
a potem przeszedł w ręce Brandenburgii.
Wiecie jak jest- wygrywa silniejszy. W miejsce  słowiańskiego grodu w XIII w.
powstała osada miejska Kopenick.
I nie była zbyt znana  aż do roku 1906, gdy na scenie pojawił się "kapitan
z Kopenick".
Tak naprawdę był to szewc, Wilhelm Voigt, który połowę swego życia spędził
w różnych więzieniach, bo uczciwość nie była jego mocną stroną.
Po odsiedzeniu kilku wyroków nie pozwalano mu się nigdzie osiedlić bo
nigdzie władze nie chciały mieć wśród swych mieszkańców notorycznego
złodzieja. Szukając  miejsca, gdzie mógłby zamieszkać , zakupił w sklepie
ze starzyzną mundur kapitana armii pruskiej.
W tym ubraniu w pazdzierniku 1906 roku trafił do Kopenick, gdzie
na lokalnym kąpielisku  natknął się na mały oddział żołnierzy, pilnujących
porządku na tymże kąpielisku. Wykorzystując swe przebranie, wydał im
rozkaz by wraz z nim udali się do ratusza. Tam aresztował  urzędującego
burmistrza i przejął za pokwitowaniem kasę magistratu- 3557,45 marek
w gotówce i około 1000 marek w czekach.
Wraz z żołnierzami i aresztowanym burmistrzem udał się pociągiem do
Berlina. Kazał żołnierzom odstawić burmistrza na odwach, w nagrodę
zafundował im po piwie i kiełbasce.
 Zakupił teraz ubranie cywilne i zbiegł, nie zapodając kierunku.
Władze miejskie zupełnie nie mogły zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi,
sprawę rozwikłano dopiero w końcu pazdziernika, a za Voigtem rozesłano
listy  gończe i w końcu go ujęto.
Wyczyn Voigta rozbawił ponoć cesarza Wilhelma II do łez i dzięki jego łasce
Voigt został skazany  tylko na 4 lata więzienia, ale w praktyce  opuścił je już
 w sierpniu 1908 roku. Pewnie za dobre sprawowanie.
Od tej pory szewc żył uczciwie, sprzedając pocztówki ze swą podobizną i
podpisem, występował w cyrku oraz pisał pamiętniki.
W ciągu dwóch lat zebrał nawet spory majątek i osiedlił się w Luksemburgu,
w 1910 roku.
Niestety hiperinflacja z 1921 roku sprawiła, że wszystkie jego pieniądze
przepadły, a Voigt zmarł jako nędzarz.
Pisarz Carl Zuckmayer , na podstawie losów Voigta napisał w 1906 roku sztukę
teatralną pt. "Kapitan z Kopenick", w której potępiał biurokrację, pruski dryl
i bezmyślne posłuszeństwo.
Kopenick jest od 1920 roku dzielnicą Berlina a na pamiątkę tamtych wydarzeń
organizuje w czerwcu "Lato w Kopenick", którego inauguracją jest spektakl
teatralny "Kapitan Kopenick".
Byłam w Kopenick w lipcu 2013 roku. I mam zamiar jeszcze raz odwiedzić
tę dzielnicę, ale może tym razem w ramach przejażdżki stateczkiem  po
Sprewie.





niedziela, 8 kwietnia 2018

Chyba jednak......

.....zaczęła się wiosna.
Bo zupełnie bez powodu wywlokłam się z łóżka jakoś tak zaraz po  siódmej.
Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, a kwiatki w skrzynkach na balkonie
przywabiły....najprawdziwsze pszczoły.
Mam w skrzynkach dwa rodzaje prymulek, jedne niziutkie o dużych kwiatach,
bardzo  ciemno różowych  z dużymi, żółtymi środkami, w drugiej skrzynce  są
 prymule o drobniejszych kwiatach ale na wyższych  łodyżkach, żółte i białe
 a w trzeciej skrzynce panoszą się białe i  żółte bratki, miniaturowe.
Zaraz po śniadaniu poszliśmy z mężem na spacer -nie chciało się nam brać
samochodu i podjechać do lasu, wybraliśmy się do pobliskiego Volksparku.
W cieniu to było raptem 15 stopni, ale na słońcu było naprawdę gorąco.
Tyle tylko, że chwilami wiał całkiem chłodny wiatr.
Wyobrazcie sobie, że w tym parku "dorosłe" drzewa  są  zewidencjonowane
i mają swoje  numerki. Środkowa część parku to olbrzymi trawnik, o bardzo
urozmaiconej konfiguracji. Można tu grać w piłkę, urządzać pikniki,
rozkładać na trawie koce . Bardzo często rodzice urządzają tu piknikowe
przyjęcia urodzinowe dla dzieci i jest to niewątpliwie znacznie mniej kosztowna
impreza niż wynajmowanie sali.
Po obu stronach tego długiego i szerokiego trawnika są alejki, którymi jedni
spacerują, inni z kolei biegają lub jeżdżą  rowerem.
 Jest też  ogrodzony całkiem spory teren dla piesków by mogły się  swobodnie
wybiegać , a na nim , pod płotem ławki dla ich właścicieli.
Dziś "odkryłam" na obrzeżu niedużą restaurację  z całkiem ładnym ogródkiem
piwnym, a niemal na końcu parku ogródek kawiarniany i lodziarnię.
Nie byłam jeszcze w berlińskim ogródku piwnym,  znam tylko piwne ogródki
w Monachium. To były bardzo miłe miejsca, wiele osób przychodzi tam
z małymi dziećmi i nigdy nie widziałam tam nikogo pijanego.
Mam nadzieję, że tu też będzie podobnie.
Podglądaliśmy też parkę kowalików najwyrażniej szukających odpowiedniego
miejsca na gniazdo.  A potem dwa tłukące się zajadle ...kosy.
Ptaki od razu dostają amoku wiosennego, zewsząd słychać było ich głosy.
A potem trafiliśmy na trzy łączki porośnięte gęsto fiołkami leśnymi.
W życiu nie widziałam takiej ilości fiołków naraz. Stałam i gapiłam się.
W tej części parku, w której dziś byliśmy, kiedyś było naturalne kąpielisko
i najprawdziwsza plaża. Teraz jest tylko małe jeziorko  z zasilającym je
strumykiem. Wiele krzewów jest już niezle zazielenionych, znalazłam też
kilka kwitnących drzewek. Duże, stare drzewa jeszcze nie "pączkują".
Jeżeli nadal będzie tak ciepło i spadnie deszcz, to szybko zrobi się zielono.
Po powrocie do domu, gdy wyszłam na balkon nieco się zdziwiłam,
bo na podłodze balkonu leżały grudki ziemi, a rano, gdy podlewałam kwiaty
nic takiego nie było. Podeszłam do skrzynek i lekko zdębiałam- w skrzynce
z tymi wyższymi prymulami leżały 2 orzechy arachidowe w łupinach, lekko
 schowane w ziemi i pod listkiem. Naprawdę rano tego nie było.
Mam podejrzenie, że to robota wrony szarej- to bardzo mądre i sprytne ptaki.
Wczoraj widziałam, jak buszowała w skrzynkach balkonowych na IV
piętrze kamienicy po drugiej stronie ulicy.
Jak widać balkon będzie służył nie tylko nam ale i pszczołom i ptakom.
Czekam z utęsknieniem na "ulistnienie się" drzew na  naszej ulicy, bo niektóre
z drzew mam tuż pod balkonem.
Jesienią tak to wyglądało, więc gdy się na nowo drzewa zazielenią  to
powinno być całkiem ciekawie.



piątek, 6 kwietnia 2018

Dwa dni.....

....na placach zabaw w Berlinie.
Marzyłam o ciepełku, słoneczku i tp. i niemal się marzenie spełniło.
We wtorek było cudnie, temperatura skoczyła do +20, słońce świeciło od rana do
zachodu, ptaszory wydzierały gardła aż do przesady.
Wczoraj zrobiło się znacznie chłodniej, ale słońce nie nawalało, starając się
wygrywać  walkę  z chmurami o miejsce na błękitnym niebie.
Akurat zdążyłam skonsumować w ślimaczym tempie śniadanie gdy rozległ się
uroczy dzwięk mego smartfona- "mami, może wezmiecie dziś chłopców na  plac
zabaw? Bo nie chcę by tam szli sami, a ja dziś pracuję w domu".
No jasne, lepiej by sami nie szli na plac zabaw, chociaż jest on blisko. Od  naszego
mieszkania z 750 metrów, od córki- 250m.
Poszliśmy po Krasnale - wyszli uzbrojeni w naładowany plecak- piłka, coś do
rzucania i łapania, picie, jakaś przegryzka.
W pobliskim parku jest kilka placów zabaw- są obszerne, podzielone na strefy
wiekowe i każda strefa jest świetnie wyposażona w różne przyrządy.
Wpierw Krasnale zajmowały się "piłką kopaną", potem przypomnieli sobie, że
to człekokształtne były naszymi przodkami i wyruszyły na plac zabaw.
A my siedzieliśmy na  ławce, patrząc z odrazą na coraz  bardziej zachmurzone
niebo i żałując, że nie ubraliśmy się cieplej, bo słońce coraz dłużej było za
chmurami a wiatr był coraz większy. Po 2 godzinach Krasnalom znudził się
plac zabaw, więc odprowadziliśmy ich do domu.
Dziś znów Krasnale doszły do wniosku, że plac zabaw to fajna rzecz, nawet
w towarzystwie dziadków, bo siedzą, nie czepiają się i jak mawia starszy
Krasnal "jest święty spokój".
Ale dziś Krasnale zaprowadziły nas w zupełnie inny, dość oddalony fragment
parku, gdzie były trzy ogromne place zabaw, plac do kolarstwa "wyczynowego",
bardzo długie i wysokie zjeżdżalnie, ścianki wspinaczkowe, przeróżne ścieżki
ćwiczące równowagę,  huśtawki tradycyjne i takie z opon samochodowych,
maszt  po którym można było zjeżdżać niczym strażak w remizie z okazji
alarmu oraz kolejka linowa - samoobsługowa, zjeżdżająca z górki.
Poza tym jakieś różne chybotliwe ustrojstwa do skakania lub biegania.
Oczywiście po bitych dwóch godzinach ciągłych wygibasów na przeróżnych
przyborach, młodszy Krasnal niemal padł ze zmęczenia i dzieci stwierdziły,
że jednak poszukamy domu;)
A ja, przez te dwie godziny poprzygladałam się mamom i dzieciakom.
Pierwsze wrażenie - tu chyba wcale nie ma Niemców.
Mamy młode, w większości bardzo ładne, ciemnowłose, bardzo ładne buzie,
dobrze ubrane-trudno określić  kraj pochodzenia, bo chociaż z dziećmi rozmawiały
po niemiecku, między sobą w jakimś zupełnie mi obco brzmiącym języku.
Tak prawdę mówiąc to niemiecki też dla mnie obco brzmiący język.
Najmłodsze dzieciaczki, co ledwo stoją na nóżkach  raczkują po całym terenie,
nie robi im różnicy czy to piasek czy chodnik. Mamy z anielskim spokojem
patrzą jak dzieciny zapracowują na dziury w spodenkach kombinezoników, jak
usiłują jeść podłoże, lub się wdrapać na którąś z zabawek. A maluszki dzielne,
ryją buziami w piach, ale nie ryczą, wstają i dzielnie dalej prą do przodu.
Nie widać tego co na  polskim placu zabaw - polska mamusia pomaga dobrze
chodzącemu dziecku wejść po schodkach na zjeżdżalnię, asekuruje gdy dziecko
wspina się po ściance, popycha huśtawkę gdy dziecko jeszcze nie potrafi się
samo huśtać.  Tu wszystkie mamy przyjmują niemiecki model - niech sobie radzi
samo, to się nauczy oceniać własne możliwości i krzywdy sobie nie zrobi.
I byłam pełna podziwu dla maluszka, który stanął na skraju chodnika, potem
klapnął na pupę, przekręcił się na  brzuszek i dzielnie  zsunął się w dół do
piachu, który był ze 40 cm  niżej. Potem wziął od mamy siatkę z zabawkami
i spokojnie zajął się produkcją  babek z piasku.
A mama  zajęła się czytaniem książki na stojącej  nieopodal ławce.
Nasze Krasnale hodowały się od 10 miesiąca życia w żłobku, potem w przedszkolu.
Opowieści córki o tym jak wygląda ten żłobkowy wychów wprawiały mnie
notorycznie w zdumienie i moja córka, znająca  realia tylko niemieckiego żłobka
nie mogła pojąć dlaczego ja jej nie  oddałam te czterdzieści lat wcześniej do
żłobka,  tylko po prostu wzięłam bezpłatny urlop wychowawczy, po którym już
nie miałam do czego wracać. Zresztą do przedszkola  też nie chodziła, bo wg
przepisów nie przysługiwało nam przedszkole państwowe.
Kończą się już  świąteczne ferie, od poniedziałku Krasnale wracają do szkoły.
We wtorek córka z  zięciem przywiezli nam skrzynki na kwiaty, ziemię, kwiatki
i mam teraz na  balkonie dwa rodzaje prymulek i bratki, poza tym hederę.
A na parapecie kuchennego okna postawili mi w skrzynce  jakieś  zioła-
rozpoznałam  tylko szczypiorek i pietruszkę, ale jest tego dużo, dużo więcej.
W życiu nie miałam w skrzynce ziół.
I poinformowana zostałam , że na lato będą posadzone pelargonie rabatowe bo
mamy  bardzo słoneczny balkon.
A ja, idiotka, zostawiłam w  Warszawie dwie konewki. Muszę jutro wybrać się
do jakiegoś sklepu i kupić konewkę.
Miłego weekendu dla Was. ze słoneczkiem i ciepełkiem;)

wtorek, 3 kwietnia 2018

Tak jakby po świętach

Wczoraj póznym popołudniem nasze dzieci i Krasnale wrócili z tygodniowego
pobytu  na Sycylii.
Więc dziś było oglądanie zdjęć, wspólny dłuuuugi obiad  a na koniec Krasnale
zorganizowały dla nas koncert.
A ja wymyśliłam  na ten wspólny obiad kurczaka w sosie czekoladowym.
Oczywiście wcale nie byłam pewna, czy Krasnale raczą owo novum
skonsumować, bo nie są to dzieci wszystko jedzące. Na wszelki wypadek
podałam kurczaka oddzielnie, a sos tylko do polania.
Tak naprawdę powinno się tego kurczaka pogotować z 10 minut w owym
sosie. Na szczęście Krasnalom sos odpowiadał, bo był czekoladowy wszak.
Do mięsa córka i ja jadłyśmy spaghetti z cukinii ze świeżą kurkumą, reszta
konsumowała normalne, włoskie spaghetti.
Do poobiedniej kawy upiekłam ciasto pomarańczowe wg przepisu Doroty.
A dla  Krasnali, znając ich niewybredny gust, upiekłam sernik w bardzo
śmiesznej  foremce, podzielonej na 8 przegródek, co dało 8 mini serników.
Ciasto pomarańczowe jest niestety pyszne a do tego wcale nie trudne do
wykonania. Krasnale oczywiście zaanektowały te serniczki.
Z przyjemnością oglądałam zdjęcia z Sycylii. W górach jeszcze leży tam
śnieg, ale na plaży już widać było kilku plażowiczów.
Moi wynajęli mieszkanie w Cefalu i stamtąd jezdzili wypożyczonym
samochodem na różne wycieczki.
Oczywiście byli również na Etnie, która jest pokryta jeszcze grubą
warstwą śniegu. Zwiedzili chyba trzy nieczynne już kratery Etny, ale  za
długo tam nie przebywali, bo było zimno i wiał bardzo silny wiatr.
Starszemu Krasnalowi wycieczka na Etnę się podobała, ale młodszy nie
 był zadowolony, bo bał się cały czas, że wiatr go porwie.
Poza tym zwiedzili jeszcze kilka miast, między innymi Palermo i Taorminę.
No a po obiedzie i poobiedniej kawie Krasnale dały koncert.
Młodszy grał na gitarze, starszy grał na pianinie. Dodatkowo  młodszy
wykonywał jakies dzikie tańce.
Najbardziej rozbawiła nas strona organizacyna, bo młodszy wymyślił,
że muszą być bilety wstępu i ponumerowane miejsca.
Porobili numerki na krzesła i rozdali nam bilety.
A gwozdziem programu były ogłaszane co 15 minut przerwy. No cóż,
Krasnale prowadzą "światowe życie", są kilka razy w roku w Operze
Berlińskiej na przedstawieniach i koncertach dla  dzieci.
Myślałam, że się rozpadnę z hamowanego śmiechu gdy przerwę młodszy
ogłosił.....gwizdkiem.

A dla tych, którzy chcieliby "błysnąć" kurczakiem w sosie czekoladowym
podaję przepis:
Piersi z kurczaka myjemy, osuszamy, przekrawamy wzdłuż na wąskie  filety.
Każdy filet delikatnie  solimy, posypujemy niewielką ilością cynamonu i
łagodnego curry i wstawiamy na  noc do lodówki.
Rano przygotowujemy bulion i do gorącego  bulionu wrzucamy obrumienione
dokładnie  na maśle klarowanym mięso. Dusimy pod przykryciem do miękkości.
Miękkie mięso wyjmujemy z bulionu,dopełniamy  ewentualnie jego ilość by było
go 0,5 litra i do gorącego bulionu dodajemy 1 tabliczkę czekolady  (70% kakao)
połupaną na kawałki, dokładnie ją rozpuszczamy cały  czas mieszając, dodajemy
1 łyżeczkę od  herbaty cynamonu, 1/2 łyżeczki sproszkowanego imbiru,
chili (wg upodobania), szczyptę mielonego gozdzika i szczyptę mielonej gałki
muszkatołowej. Starannie mieszamy i na 10 minut wrzucamy uduszonego
już kurczaka. Mieszamy co chwilę, żeby sos  się nie przypalił.

Spaghetti z cukinii robi się w specjalnym przyrządziku. Nitki cukinii wrzucamy
na gorący olej (ja na kokosowy), dodajemy jeden kawałek startej na tarce
świeżej kurkumy- tu jedna uwaga - do obierania i tarcia kurkumy koniecznie
załóżcie rękawiczki- kurkuma barwi dłonie na pomarańczowo i schodzi z rąk
dopiero po 2 dwóch dniach częstego mycia.
Smacznego życzę;))