drewniana rzezba

drewniana rzezba

niedziela, 3 kwietnia 2016

Myśli zupełnie niepoukładane

Przeczytałam przed chwilą dwa posty Stokrotki.
Wprawiły mnie nie tylko w dobry humor, ale i przypomniały mój własny pobyt
przed wielu, wielu laty w sanatorium bardzo specjalistycznym, bo "dla  stanów
pożółtaczkowych". 
No cóż, zdarzyło mi się w młodości załapać na wirusowe zapalenie wątroby  
 typu B, czyli wszczepiono mi  tego wirusa. Ówczesne autoklawy nie osiągały temperatury ponad 300 stopni  Celsjusza, a w niższych ten wirus nie rozstaje 
się z życiem.
Zaraz po leczeniu w szpitalu chorób zakaznych, gdzie spędziłam calutki wrzesień
w wieloosobowym pokoju z zakratowanymi oknami, bez nawet najmniejszego
kontaktu z rodziną (widzeń nie było, automat telefoniczny wiecznie nieczynny) wysłano mnie na cztery tygodnie właśnie do tego specjalistycznego sanatorium, które było w Długopolu Zdroju.
Mój ówczesny narzeczony odwiózł mnie na miejsce, a ja całą drogę usiłowałam
sobie wyobrazić jak tam będzie, bo w moim pojęciu do sanatorium kierowano
ludzi w wieku zbliżonym do emerytalnego lub też tuż przed zgonem, a ja byłam
jeszcze bardzo młoda (miałam raptem 20 lat) i perspektywa pobytu tam bardzo
mnie przerażała.
Pokój przydzielono mi całkiem znośny, zaledwie trzyosobowy - jedna z pań
była około trzydziestki, druga już po pięćdziesiątce - wdowa, której męża
rozjechał wieczorem pijany czołgista. Mąż był trzezwy.
W tym czasie w Długopolu Zdroju były trzy budynki sanatoryjne oznaczone
z wielkim polotem: sanatorium I, sanatorium II, sanatorium III.
Moje lokum było w tym sanatorium III, jadalnia i zabiegi znajdowały się
w budynku sanatorium I. Nie było to daleko, około 400 metrów. 
Tak ogólnie rzecz biorąc całe Długopole  Zdrój to były te trzy sanatoryjne  budynki i Park Zdrojowy z kawiarnią oraz kilka małych domków autochtonów.
Krajobraz uzupełniał przystanek PKS- bardzo ważny, bo łączył to zadupie
z cywilizacją o nazwie Bystrzyca Kłodzka.
Żadnego kiosku "Ruchu", sklepiku lub też biblioteki. Jeśli ktoś miał ochotę
na kontakt  z prasą to musiał wybrać się PKS-em do Bystrzycy, co należało
do pozycji zabronionych.
Pierwsza wizyta w jadalni podniosła mnie na duchu - sporo było osób młodych.  Chyba  ci wszyscy młodzi mieli podobne do moich wątpliwości, bo ponad zastawionymi dietetyczną karmą stolikami krzyżowały się pełne ciekawości spojrzenia i uśmiechy.
Ku memu zdziwieniu okazało się, że w tym miejscu wszyscy musieliśmy bywać
5 razy dziennie na posiłkach, a w określonych godzinach na nagrzewaniach
organu zwanego wątrobą. Po obiedzie, więc regularnie zasypiałam.
Po kolacji większość kuracjuszy czas wolny spędzała w kawiarni Domu Zdrojowego, gdzie codziennie były tańce- przytulańce. 
I zupełnie jak w piosence Młynarskiego, do tańca grał pianista. Oczywiście grał
tylko "powolne kawałki", ponieważ nieco żywsze rytmy były zabronione. 
Tak ogólnie kuracjusze  mieli się dietetycznie odżywiać pięć razy dziennie,
wolnym krokiem pokonywać ścieżki Parku Zdrojowego i gasić światło o 22,00.
Zabronione były wszelkie wyprawy turystyczne na okoliczne górki jak również
wieczorne wyprawy do Bystrzycy na prawdziwe dancingi i testowanie kuchni
regionalnej.
Wieczorem pielęgniarki przychodziły gasić światlo w pokoju i sprawdzić czy
czy są wszyscy na swoich miejscach.
W ramach dodatkowych rozrywek mieliśmy wykłady nt. prawidłowego odżywiania się przez najbliższy rok, bo przez cały rok musieliśmy być na diecie. Trzeba przyznać, że były to całkiem fajne wykłady, bo tłumaczono jak
zmienić normalne jedzenie w dietetyczne i smaczne.
Jedno co jest pewne- to czym nas karmiono było naprawdę smaczne i bardzo
estetycznie podane. Niestety miało podstawową wadę - wszyscy w obłędnym
tempie przybieraliśmy na wadze. 
Nie powinno to nikogo dziwić -przez cały pobyt w szpitalu każdy musiał pochłonąć szklankę-musztardówkę proszku glukozowego. Sposób spożywania był dowolny - na sucho lub w postaci płynu.
A jeśli ktoś nie był w stanie tego zjeśc/wypić to musiał leżeć codziennie pod
kroplówką z glukozy.W sanatorium już nie katowali nas owymi szklankami
sproszkowanej glukozy, ale wszystko było z dużą ilością glukozy. Bo chora
wątroba lubi  jedzenie chude i....słodkie.
Poznałam tam kilka b. miłych osób, w podobnym do mojego wieku, tworzyliśmy
bardzo zgraną i wesołą paczkę.
Pewnego dnia któreś z nas poczuło przemożną chęć na kogel-mogel. Ale kogel mogel wymagał zdobycia jajek.
Wysnuliśmy się z terenu sanatoryjnego w poszukiwaniu jakichś wiejskich
gospodarstw i przeżyliśmy jedno , wielkie rozczarowanie. Jajek albo nie mieli,
albo nie chcieli sprzedać.
Przy okazji okazało się jak piękne były poniemieckie zabudowania. Tyle tylko,
że przesiedleńcy z naszych wschodnich terenów zupełnie o nie nie dbali.
W kilku pokojowym domku z kuchnią i łazienką wszyscy mieszkali w jednym
pomieszczeniu- najczęściej w kuchni, z częścią inwentarza.
Jeśli w dniu, w którym zamieszkali była dziura w dachu, to nikt nie uważał za stosowne naprawić dach - dziura w dachu nadal była i nikomu nie przeszkadzało, że pomieszczenia zalewa woda i wszystko niszczeje. Byliśmy przerażeni i bardzo zdegustowani. 
Usiłowaliśmy się dowiedzieć czemu nikt nie dba o swój dom. Nie dbali , bo 
to nie oni postawili te domy, więc one nie były ich. Ich zostały daleko stąd.
I tak żyli z głowami wykręconymi na wschód, wspominając swe dawne gospodarstwa i patrząc obojętnie jak te niszczeją.
Niestety nigdzie  jajek nie nabyliśmy i kogel mogel pozostał niespełnionym
marzeniem każdego z nas.
Pod koniec pobytu z przerażeniem dostrzegłam, że wszystkie moje ciuchy jakoś dziwnie się skurczyły - niemal nie miałam w czym chodzić. Zaniepokojona
wskoczyłam na wagę i.....omal nie  zemdlałam. Przez miesiąc choroby i ten pobyt w sanatorium przytyłam 10 kg. Nic dziwnego, że wszystkie moje ciuchy zrobiły się za ciasne.
Nie mogę powiedzieć, że ten pobyt w sanatorium był zły- przynajmniej byłam
na odpowiedniej diecie, którą zakończyłam po powrocie do domu.
Nie mniej wiem jedno - nigdy więcej żadnego sanatorium. I tego się trzymam,
mocno i konsekwentnie.