drewniana rzezba

drewniana rzezba

niedziela, 24 listopada 2019

Jest jedno takie miejsce......

.....w Berlinie, w którym czuję się tak jakbym wcale nie wyjechała z Polski.
Tym miejscem jest przychodnia lekarska, w której przyjmują dwaj  polscy
lekarze rodzinni i jeden rosyjsko-języczny, z tym, że nie mam nawet bladego
pojęcia  z której dawnej republiki ZSRR jest rodem. Zresztą to jest nieistotne.
W tej przychodni jest zawsze tłum ludzi, wyznaczona godzina wizyty nie ma
najmniejszego znaczenia, bo zawsze się trafi jakaś znajoma osoba którejś z pań
recepcjonistek i wciśnie się do lekarza bez kolejki.
I co z tego, że byłam w piątek zapisana na godz. 11,00? A no nic, do lekarza
weszłam dopiero godzinę później.
Gdy zmarł w sierpniu mój mąż, odwołałam zaraz naszą wizytę, informując
recepcję, że mąż umarł a ja na  razie nie choruję. Ale ta wiadomość nie dotarła
do  lekarza  i gdy weszłam pan doktor był wielce zdziwiony, że przyszłam sama,
wszak zawsze przychodziliśmy razem. Bardzo się pan doktor zmartwił , nawet
zaszkliły mu się oczy (nic dziwnego, jest tylko 6 lat młodszy od zmarłego) i
szybko zabrał się za badanie mojej osoby.
Po wysłuchaniu pracy serca natychmiast zarządził by mi zrobiono EKG.
I to nie był dobry pomysł, bo niemal goła musiałam poleżeć ze 20 minut nim
pani pielęgniarka rozplątała wszystkie  kable w ustrojstwie, a w gabinecie było
całkiem chłodno. Nawet się bardzo martwiła, że się przeziebię no i.....miała
rację. Mam katar. Na domiar złego serce "nie pracuje  pełną mocą" jak ocenił
pan doktor i zlecił mi całą "furę" badań krwi. Tak na moje rozeznanie to mi
w piątek pobiorą z 10 fiolek krwi a z głodu to pewnie padnę, bo mam być na
godzinę 10,30, więc znając życie wszystko się przeciągnie co najmniej godzinę.
No właśnie, zupełnie jakbym była w Polsce w przychodni NFZ, bo jakimś
cudem w tych prywatnych to zawsze można było być przyjętym punktualnie,
najwyżej z 5 minutowym "poślizgiem".
 No i po co ja tam poszłam? Tabletek "na uspokojenie" nie dostałam bo serce
 jakieś podejrzane, załapałam katar, ale dowiedziałam się, że na cmentarzu, na
którym  spoczywa urna z prochami  mego męża jest też pochowana....Marlena
Dietrich.
 A więc dziś, skoro świeciło słońce i było aż +8 stopni ciepła potuptałam na
ten cmentarz, ale ...... nie szukałam grobu Marleny, bo wiał dość  zimny wiatr.
 "Odlistniłam" tylko nieco kwaterę, włożyłam nowe światełko do latarenki
i wyniosłam się do domu.
Nie wiem, może jestem jakaś upośledzona umysłowo, ale cmentarz nie jest
dla mnie miejscem w którym mam ochotę, czy też czuję potrzebę  myślenia
o swoich zmarłych. A myślę o nich często, przy różnych okazjach, ale nie
na cmentarzu.
A jak to jest u Was z tym myśleniem o tych  co odeszli ?