- były i minęły. Świętowaliśmy je poza domem, w przemiłej kawiarni.
Kawiarnia w pięknym ogrodzie , ale jest też bardzo sympatyczna sala w parterowym budynku. A to co "pożarłam" było przepyszne. Gdy dojechaliśmy na miejsce właśnie zaczął delikatnie kropić kwietniowy deszcz, więc przenieśliśmy się do wnętrza. A to co zamówiłam - nazwa w szalenie obcym dla mnie języku, czyli w niemieckim, więc oczywiście jej przezornie nie zapamiętałam - ale było to nieduże ciasteczko z płynną i jeszcze lekko ciepłą czekoladą w środku, polane "sosem" śmietankowo- owocowym a do "kompletu" była jeszcze kulka lodów śmietankowych. Po raz pierwszy jadłam coś tak pysznego - ciastko z tą płynną czekoladą w środku było extra, nie za słodkie, leciutkie niczym chmurka - dawno nie jadłam takiego pysznego deseru.
A w ogóle, ponieważ Berlin to dla mnie wciąż "terra incognita" więc córka z zięciem dbają o to, bym za każdym razem zobaczyła coś, czego dotąd nie widziałam. Tym razem padło na dawną linię graniczną pomiędzy Wschodnim a Zachodnim Berlinem. Znajduje się tam "park" wiśniowy - posadzonych jest tam kilka tysięcy drzewek wiśniowych. Po jednej stronie tego "wiśniowego lasu" był Berlin Wschodni należący do NRD, po jego drugiej stronie była RFN. Niestety nie mieliśmy dziś szczęścia, bo kwiaty wiśni są jeszcze w pąkach i najprawdopodobniej pojedziemy tam dopiero po świętach.
A w ogóle to Berlin przypomina ostatnio jakąś starą, nielegalną osadę górniczą w Australii, w której każdy kiedyś rył swój rów, dołek lub też tunel i szukał złota lub opali. I jest to mało zabawne, bo pełno teraz objazdów. I ogromnie się cieszę, że nie muszę zbyt często opuszczać swojej dzielnicy a dojście do "mojego spożywczaka" nie jest rozkopane, a gdy było (bo wymieniali przewody gazowe) to uwinęli się z tym rekordowo szybko.