drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 8 grudnia 2011

242. Nie da się ukryć.....

czas leci do przodu jak oszalały i chyba się zaczynam starzeć. Skąd
to podejrzenie? Bo na starość zaczynamy wspominać minione
wydarzenia. Do wspomnień sprowokowała mnie lektura wspomnień
Danuty Wałęsowej. W trakcie czytania dotarło do mnie, że w 1980 r.
święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy  w Gdańsku, na Zaspie.
Przepraszam mieszkańców tego osiedle, ale zrobiło na mnie bardzo
przytłaczające, swą brzydotą , wrażenie. Długie, monotonne wieżowce,
istne ściany płaczu. Wychodząc z bloku, w którym mieszkał mój brat,
musiałam naprawdę dobrze się rozejrzeć, by znależć jakiś  punkt
orientacyjny,  i trafić  z powrotem.
Święta były zaplanowane pod kątem frajdy dla dwóch niedużych
panienek, cztero - i trzy  latki. Brat zakupił strój Mikołaja, łącznie z
maską, bratowa poświęciła jakąś wsypę na worek mikołajowy, a w
rolę Mikołaja miał się wcielić mój mąż.
W  wigilię, wczesnym popołudniem, mój ślubny został wyprawiony
z mieszkania, rzekomo po cytryny. Przebrał się na klatce schodowej,
na koniec zakładając na twarz maskę i zadzwonił do drzwi.
Na dżwięk dzwonka obie pannice pognały do drzwi, jedna
oczekując powrotu taty, druga wujka.  Bratowa otworzyła drzwi,
tłumiąc śmiech , a dziewczynki na widok Mikołaja stanęły jak
wryte i obie, jak na komendę, uderzyły w płacz, każda uciekając do
własnej mamy.  Mój biedny mąż aż oniemiał, ale sytuację uratował
brat, zapytując przybysza, co go tu sprowadza. Dusząc się pod
maską, mąż wysapał, że przyniósł prezenty dla domowników, już
nawet nie zadając tradycyjnego pytania, czy dzieci były grzeczne,
ale przytomnie nakazał otwarcie worka dopiero podczas  kolacji,
następnie  wycharczał  " no to ja lecę dalej" i poszedł. Dzewczynki
mazały się jeszcze przez chwilę, my z bratową dusiłyśmy się ze
śmiechu, brat  coś tam tłumaczył małym histeryczkom, ustawiając
worek pod choinką. Za 15 minut "wrócił" mój mąż, wciskając
dzieciom ciemnotę , że cytryn zabrakło.  Dziewczynki zasypały go
wiadomościami na temat wizyty Mikołaja, który był wg nich
"stary, brzydki i straszny, miał taką czerwoną buzię i wszystko miał
czerwone i zostawił czerwony worek i nie wolno go ruszać, bo
wpierw trzeba się podzielić opłatkiem".  Gdy już przybyli wszyscy
goście i podzieliliśmy się opłatkiem, dziewczynki dorwały się
wreszcie do worka z prezentami. Proces otwierania prezentów trwał
godzinę, a my umieraliśmy z głodu, czekając aż dzieci otworzą
wszystkie paczki. Zabawek było mnóstwo, bo w tym czasie mój
mąż regularnie bywał służbowo w NRD, a tam zabawki były
naprawdę ładne, choć piekielnie drogie. Mąż kupował je już od wiosny,
ilekroć tam był.
Od tamtego czasu  moje dziecko nie przepadało za postacią Mikołaja,
ale w krótkim czasie domyśliła się, że to był ktoś przebrany  za
Mikołaja, bo po mieście, w okresie przedświątecznym krążyło
sporo Mikołajów.
A maska Mikołaja wylądowała w koszu, naprawdę była nieco
niesamowita. Najbardziej przypominała mi twarz starego, tłustego
Indianina z pomalowanymi na czerwono policzkami i  nosem.
No ale wyboru żadnego wtedy nie było.
P.S.
Zdjęcie  na stronie to renifery latem w Finlandii.