Oczywiście z powodu ogromnego zaskoczenia.
Spotkałam wczoraj znajomą i właśnie jej widok sprawił, że mi szczena
z wrażenia niebezpiecznie się obniżyła.
Nie widziałyśmy się dawno, bo przecież mieszkamy w sąsiadujacych
ze sobą blokach, więc wciąż , w rozmowie telefonicznej, obiecujemy sobie
spotkanie.
A co mnie tak zdumiało? a no to, że on schudła 30kg w pół roku i wygląda
świetnie.
A zrobiła "bardzo prostą rzecz" - wyeliminowała z jadłospisu wszystkie
gotowce i cukier, za to wprowadziła wszelakiego rodzaju kwaszonki -
kwasi niemal wszystko co jej w ręce wpadnie, nawet pomidory. Je sześć-
siedem razy dziennie , bo mniej więcej tyle razy odczuwa głód.
Kapustę też sama kwasi i kwasi ją razem z jabłkami i całą włoszczyzną.
Jedyna mleczna potrawa to kefir (też go sama robi) oraz ser kefirowy,
którego przygotowanie jest super łatwe.
Wystarczy sitko wyłożyć gazą lub gęstym płótnem i umieścić je na garnuszku, wlać kefir i wszystko nakryć i wstawić na noc do lodówki. Rano jest gotowy serek a to co na dnie garnka służy jako "zakwaszacz" do warzyw.
Je głównie zupy, typu co by tu jeszcze dodać i zawsze są to kwaszone warzywka oraz ciecierzyca lub fasola, ewentualnie soczewica.
Mięsa prawie nie je, je jajka kur zielononóżek.
Rozkosze podniebienia czerpie z suszonych owoców goji, orzechów różnych,
migdałów.
Odstawiła kawę na rzecz rooibosowej herbaty.
Ale największe zdumienie moje wywołało jedno zdanie: "to twoja zasługa, bo
pożyczyłaś mi książkę o dobrodziejstwach kwaszenia produktów, a tam było pełno przepisów nie tylko o kwaszeniu i zaczęłam je wypróbowywać".
Ludzie, a ja pół domu przewaliłam w poszukiwaniu tej książki!!!!
Ja jej szukałam, a Danka spokojnie chudła. Podobno w sobotę mi ją odda.
Nie wiem jaka u Was pogoda, ale u mnie szaro, ponuro, jakaś cieniutka
warstewka śniegu leży na trawnikach i jest trochę na minusie, chyba -3.
Piszę "chyba" bo mam nowy termometr zaokienny i nie wiem czy aby dobrze
wskazuje.
Dziś starszy Krasnal kończy 7 lat.Wczesnym wieczorem zatelefonuję do niego.
Prezent zostawiłam przed wyjazdem.
Ależ ten czas leci do przodu! Czasem mnie to smuci.
drewniana rzezba

czwartek, 7 stycznia 2016
wtorek, 5 stycznia 2016
Tajemnica Trzech Króli
Właściwie tytuł powinien brzmieć "jakie zjawisko na niebie prowadziło
trzech króli", ale wtedy już pewnie nikt nie przeczytałby ani linijki, zakładając, że ja znów o Kosmosie piszę.
Zacznijmy od tego ,że ci co podążali za widocznym na ówczesnym niebie
zjawiskiem świetlnym wcale nie byli jakimiś królami, tylko magami, czyli rodzajem osób uczonych, np. astrologów i wcale nie jest wiadomo ilu ich było.
Po drugie imiona ich są zmyślone , a zostały im nadane dopiero w średniowieczu.
Owo zjawisko świetlne na niebie niektóre kościoły chrześcijańskie łączą
z objawieniem się zastępów anielskich na niebie, inne zaś środowiska sądzą, że to była kometa, jeszcze inne winią za nie wybuch Supernowej lub -UFO.
W starożytności funkcjonował mit o Trzech Królach, czyli o trzech gwiazdach,
Alnitak, Alnilam i Mintaka , które w dniu 24 grudnia ustawiały się na zimowym
niebie z najjaśniejszą gwiazdą na wschodzie, Syriuszem. Ten układ Trzech Króli wraz ze wschodzącym Syriuszem miał wskazywać miejsce, w którym
w tamtych czasach, rankiem 25 grudnia ukazywało się Słońce.
Jak widać minęły 2 tysiące lat i nadal nic nie wiadomo.
Usiłowano dociec kim byli naprawdę Trzej królowie i.....okazało się to
zupełnie niemożliwe, a wszystkie żmudne dociekania doprowadziły do wniosku,
że nie były to postacie historyczne, lecz fikcyjne, stworzone przez Mateusza dla potrzeb pisanej przez niego Ewangelii- tu krótkie przypomnienie, że powstała ona jedno pokolenie po tamtych wydarzeniach.
W roku 1955 została wydana w USA dość dziwna (przynajmniej dla mnie)
książka, Księga Urantii. Na tyle dziwna, że nie zdecydowałam się na jej
zakup.
Ta dziwna księga to praca kompilacyjna oparta na bardzo wielu różnych
tekstach historycznych i filozoficznych od starożytności począwszy poprzez
następne wieki. Tekst tej księgi mówi o początkach, historii i przeznaczeniu
ludzkości i związkach ludzi z Bogiem Ojcem.
Wg Księgi Urantii (Urantia to nazwa naszej Ziemi w Kosmosie) Kosmiczny
Książę Gabriel powołał i wysłał na Urantię dwunastoosobową Komisję Rodzinną w celu wybrania odpowiedniej rodziny do planowanego wcielenia Michała, by mógł się narodzić człowiek z krwi i kości, Jezus, zwany póżniej Chrystusem.
Tu małe wyjaśnienie- Michałowie to najwyższa klasa Synów Stwórcy,
przebywających na centralnej Wyspie Światłości i Życia (zapewne w Kosmosie).
W czasie narodzin Jezusa (czyli wcielonego w jego ciało Michała) w południe, serafini spiewali nad żłobem betlejemskim hymny chwały, ale ludzkie uszy nie
słyszały tych głosów.
Ani pasterze, ani żadni inni śmiertelnicy nie przyszli składać hołdu niemowlęciu
aż do dnia przybycia pewnych kapłanów z miasta Ur, których przysłał
z Jerozolimy Zachariasz. Byli oni wcześniej poinformowani przez jakiegoś nauczyciela religijnego, że we śnie został on poinformowany o tym ,że wkrótce na Ziemi ma się pojawić się światło życia jako dziecko pośród Żydów.
Po wielu dniach daremnych poszukiwań na terenie Jerozolimy, Zachariasz wyjawił im, że jego zdaniem celem ich poszukiwań jest Jezus i skierował ich do Betlejem.
I Mędrcy odnalezli dziecię w Betlejem i zostawili swe dary jego ziemskiej
matce, Marii. W chwili ich przybycia dziecko miało trzy tygodnie.
Według Księgi Urantii Jezus urodził się 21 sierpnia w południe w 7 roku p.n.e.
Jednocześnie Księga podaje informację, że w 7 roku p.n.e trzykrotnie miała
miejsce niezwykła koniunkcja* Jowisza i Saturna w konstelacji ryb : 29 maja, 29 września i 5 grudnia tego samego roku.
I stąd zapewne legenda o Gwiezdzie Betlejemskiej.
W owych czasach większość wiedzy ludzkiej przekazywano w formie opowieści, z ust do ust. Jedni coś dodawali, inni coś zapominali i pomijali
a mity stawały się tradycją i z czasem były uznawane za fakt.
Czy Księga Urantii jest wiarygodna? Nie mam pojęcia, jest to tak zwana
księga channelingowa i to co każdy z niej wyniesie jest głównie sprawą
jego osobistych poglądów.
Mnie np. odpowiada wątek kosmiczny całej sprawy , bo w moim przekonaniu
jesteśmy dziećmi Kosmosu.
A jak było i jest naprawdę - nie wiem i chyba nikt nie wie.
* koniunkcja- ustawienie ciał niebieskich i obserwatora w jednej linii.
post na podstawie artykułu Roberta Antoniaka, niezależnego badacza,
mieszkającego w Londynie (Nieznany Świat 1/2016)
trzech króli", ale wtedy już pewnie nikt nie przeczytałby ani linijki, zakładając, że ja znów o Kosmosie piszę.
Zacznijmy od tego ,że ci co podążali za widocznym na ówczesnym niebie
zjawiskiem świetlnym wcale nie byli jakimiś królami, tylko magami, czyli rodzajem osób uczonych, np. astrologów i wcale nie jest wiadomo ilu ich było.
Po drugie imiona ich są zmyślone , a zostały im nadane dopiero w średniowieczu.
Owo zjawisko świetlne na niebie niektóre kościoły chrześcijańskie łączą
z objawieniem się zastępów anielskich na niebie, inne zaś środowiska sądzą, że to była kometa, jeszcze inne winią za nie wybuch Supernowej lub -UFO.
W starożytności funkcjonował mit o Trzech Królach, czyli o trzech gwiazdach,
Alnitak, Alnilam i Mintaka , które w dniu 24 grudnia ustawiały się na zimowym
niebie z najjaśniejszą gwiazdą na wschodzie, Syriuszem. Ten układ Trzech Króli wraz ze wschodzącym Syriuszem miał wskazywać miejsce, w którym
w tamtych czasach, rankiem 25 grudnia ukazywało się Słońce.
Jak widać minęły 2 tysiące lat i nadal nic nie wiadomo.
Usiłowano dociec kim byli naprawdę Trzej królowie i.....okazało się to
zupełnie niemożliwe, a wszystkie żmudne dociekania doprowadziły do wniosku,
że nie były to postacie historyczne, lecz fikcyjne, stworzone przez Mateusza dla potrzeb pisanej przez niego Ewangelii- tu krótkie przypomnienie, że powstała ona jedno pokolenie po tamtych wydarzeniach.
W roku 1955 została wydana w USA dość dziwna (przynajmniej dla mnie)
książka, Księga Urantii. Na tyle dziwna, że nie zdecydowałam się na jej
zakup.
Ta dziwna księga to praca kompilacyjna oparta na bardzo wielu różnych
tekstach historycznych i filozoficznych od starożytności począwszy poprzez
następne wieki. Tekst tej księgi mówi o początkach, historii i przeznaczeniu
ludzkości i związkach ludzi z Bogiem Ojcem.
Wg Księgi Urantii (Urantia to nazwa naszej Ziemi w Kosmosie) Kosmiczny
Książę Gabriel powołał i wysłał na Urantię dwunastoosobową Komisję Rodzinną w celu wybrania odpowiedniej rodziny do planowanego wcielenia Michała, by mógł się narodzić człowiek z krwi i kości, Jezus, zwany póżniej Chrystusem.
Tu małe wyjaśnienie- Michałowie to najwyższa klasa Synów Stwórcy,
przebywających na centralnej Wyspie Światłości i Życia (zapewne w Kosmosie).
W czasie narodzin Jezusa (czyli wcielonego w jego ciało Michała) w południe, serafini spiewali nad żłobem betlejemskim hymny chwały, ale ludzkie uszy nie
słyszały tych głosów.
Ani pasterze, ani żadni inni śmiertelnicy nie przyszli składać hołdu niemowlęciu
aż do dnia przybycia pewnych kapłanów z miasta Ur, których przysłał
z Jerozolimy Zachariasz. Byli oni wcześniej poinformowani przez jakiegoś nauczyciela religijnego, że we śnie został on poinformowany o tym ,że wkrótce na Ziemi ma się pojawić się światło życia jako dziecko pośród Żydów.
Po wielu dniach daremnych poszukiwań na terenie Jerozolimy, Zachariasz wyjawił im, że jego zdaniem celem ich poszukiwań jest Jezus i skierował ich do Betlejem.
I Mędrcy odnalezli dziecię w Betlejem i zostawili swe dary jego ziemskiej
matce, Marii. W chwili ich przybycia dziecko miało trzy tygodnie.
Według Księgi Urantii Jezus urodził się 21 sierpnia w południe w 7 roku p.n.e.
Jednocześnie Księga podaje informację, że w 7 roku p.n.e trzykrotnie miała
miejsce niezwykła koniunkcja* Jowisza i Saturna w konstelacji ryb : 29 maja, 29 września i 5 grudnia tego samego roku.
I stąd zapewne legenda o Gwiezdzie Betlejemskiej.
W owych czasach większość wiedzy ludzkiej przekazywano w formie opowieści, z ust do ust. Jedni coś dodawali, inni coś zapominali i pomijali
a mity stawały się tradycją i z czasem były uznawane za fakt.
Czy Księga Urantii jest wiarygodna? Nie mam pojęcia, jest to tak zwana
księga channelingowa i to co każdy z niej wyniesie jest głównie sprawą
jego osobistych poglądów.
Mnie np. odpowiada wątek kosmiczny całej sprawy , bo w moim przekonaniu
jesteśmy dziećmi Kosmosu.
A jak było i jest naprawdę - nie wiem i chyba nikt nie wie.
* koniunkcja- ustawienie ciał niebieskich i obserwatora w jednej linii.
post na podstawie artykułu Roberta Antoniaka, niezależnego badacza,
mieszkającego w Londynie (Nieznany Świat 1/2016)
sobota, 2 stycznia 2016
Koniec świata.....
....tego, który znamy, lub wydaje się nam że znamy, może nastąpić w każdej
chwili i nikt nie jest w stanie tej chwili przewidzieć - żaden jasnowidz, żadna wróżka, ani żyjący teraz ani żyjący przed wiekami.
I zapewne niewiele osób wie, że naprawdę nasz glob był o włos od zagłady
w dniu 23 lipca 2012 roku.
Jak wszyscy wiecie, nasza planeta krąży wokół życiodajnej dla nas gwiazdy,
Słońca. Jesteśmy w takiej odległości, że jej temperatura nie niszczy nas, a
skutecznie podtrzymuje życie na planecie.
Ale Słońce nie jest rodzajem poczciwego pieca, w którego ciepełku możemy
się spokojnie grzać.
To bardzo niebezpieczny piec, w którego wnętrzu od czterech i pół miliarda
lat szaleje termojądrowy pożar. I nigdzie nie jest powiedziane, że będzie
nadal wydzielał bez zakłóceń tę samą ilość ciepła, dzięki której na Ziemi
istnieje życie. Raz na jakiś czas, wcale nie cyklicznie, a więc trudno przewidzieć kiedy, termojądrowe serce Słońca wyrzuca ku powierzchni swej
gwiazdy potoki promieniowania i plazmy. Przeważnie nie docierają one do powierzchni zatrzymując się w strefie podpowierzchniowej gwiazdy, gdzie są
utrzymywane przez pole magnetyczne.
Czasami pole magnetyczne nie wytrzymuje naporu wysokotemperaturowej
plazmy i przebija ona powierzchnię Słońca, a w przestrzeń kosmiczną lecą
strugi potężnego słonecznego wiatru.
Wtedy heliofizycy, którzy zajmują się Słońcem, odnotowują zjawisko ciemnych plam na powierzchni Słońca i serie ogromnych błysków. Te plamy to pozostałości po zapadającej się powierzchni gwiazdy.
Ostatni, ogromny jak nigdy dotąd wyrzut masy słonecznej miał miejsce
właśnie 23 lipca 2012 roku. Był tak wielki i potężny, że gdyby dotarł do naszej
planety z całą pewnością już nie czytalibyście teraz tego posta, a wszystkie nasze zmartwienia już by nas nie dręczyły, bo skutki tego wybuchu cofnęłyby
naszą cywilizację co najmniej o 100 lat.
Kosmiczna agencja NASA oczywiście zataiła ten fakt i dane o nim przekazała
tylko wybranym uczonym.
Dokładne dane o tym zjawisku zebrano z różnych satelitów obserwujących
stale Słońce.
Utrzymaniu tajemnicy sprzyjał fakt, że wybuch nastąpił po niewidocznej z Ziemi stronie Słońca i strumień wyrzutu plazmy poszybował w przeciwną
od naszego położenia stronę.
Ale na tym nie koniec- okazuje się, że 7 stycznia 2014 roku nastąpił równie
niebezpieczny wybuch, który tym razem zmierzał w kierunku Ziemi.
Astrofizycy ogłosili, że ten wyrzut może być niebezpieczny dla komunikacji i działania usług satelitarnych a napór na ziemską magnetosferę będzie wyjątkowo silny i może wywołać silną burzę magnetyczną.
Ale tym razem też mieliśmy szczęście, bo koronalny wyrzut masy odszedł w bok i większość plazmy poleciała poniżej Ziemi.
Dane zebrane z siedmiu satelitów wykazały, że ocaliło nas potężne pole
magnetyczne, które powstało w okolicy Słońca.
Tylko nie bardzo wiadomo dzięki czemu/komu ono powstało.
A teraz heliofizycy mają kolejne zmartwienie bo niemal zanikły plamy na
Słońcu a to świadczy o bardzo niskiej jego aktywności, jakiej nie notowano
od stu lat.
I nie wiadomo czy to dobry dla nas znak czy też raczej zły.
Czy te momenty słonecznej ciszy mogą oznaczać, że we wnętrzu naszej
gwiazdy dziennej narasta grozny dla nas słoneczny super sztorm?
Czy będzie o takiej mocy jak wydarzenie z 1 września 1859 roku czy też może
o znacznie większej mocy?To nieco zabawne ale i przygnębiające, że pomimo
dość dużej wiedzy na ten temat praktycznie jesteśmy bezsilni, możemy być
tylko obserwatorami.
A może znów coś/ktoś nas ocali i powstanie jakieś silne pole magnetyczne, które zepchnie zagrażający Ziemi huragan słonecznego wiatru?
No cóż, pożyjemy -zobaczymy.
*****
zródło: zmianysolarne.pl
chwili i nikt nie jest w stanie tej chwili przewidzieć - żaden jasnowidz, żadna wróżka, ani żyjący teraz ani żyjący przed wiekami.
I zapewne niewiele osób wie, że naprawdę nasz glob był o włos od zagłady
w dniu 23 lipca 2012 roku.
Jak wszyscy wiecie, nasza planeta krąży wokół życiodajnej dla nas gwiazdy,
Słońca. Jesteśmy w takiej odległości, że jej temperatura nie niszczy nas, a
skutecznie podtrzymuje życie na planecie.
Ale Słońce nie jest rodzajem poczciwego pieca, w którego ciepełku możemy
się spokojnie grzać.
To bardzo niebezpieczny piec, w którego wnętrzu od czterech i pół miliarda
lat szaleje termojądrowy pożar. I nigdzie nie jest powiedziane, że będzie
nadal wydzielał bez zakłóceń tę samą ilość ciepła, dzięki której na Ziemi
istnieje życie. Raz na jakiś czas, wcale nie cyklicznie, a więc trudno przewidzieć kiedy, termojądrowe serce Słońca wyrzuca ku powierzchni swej
gwiazdy potoki promieniowania i plazmy. Przeważnie nie docierają one do powierzchni zatrzymując się w strefie podpowierzchniowej gwiazdy, gdzie są
utrzymywane przez pole magnetyczne.
Czasami pole magnetyczne nie wytrzymuje naporu wysokotemperaturowej
plazmy i przebija ona powierzchnię Słońca, a w przestrzeń kosmiczną lecą
strugi potężnego słonecznego wiatru.
Wtedy heliofizycy, którzy zajmują się Słońcem, odnotowują zjawisko ciemnych plam na powierzchni Słońca i serie ogromnych błysków. Te plamy to pozostałości po zapadającej się powierzchni gwiazdy.
Ostatni, ogromny jak nigdy dotąd wyrzut masy słonecznej miał miejsce
właśnie 23 lipca 2012 roku. Był tak wielki i potężny, że gdyby dotarł do naszej
planety z całą pewnością już nie czytalibyście teraz tego posta, a wszystkie nasze zmartwienia już by nas nie dręczyły, bo skutki tego wybuchu cofnęłyby
naszą cywilizację co najmniej o 100 lat.
Kosmiczna agencja NASA oczywiście zataiła ten fakt i dane o nim przekazała
tylko wybranym uczonym.
Dokładne dane o tym zjawisku zebrano z różnych satelitów obserwujących
stale Słońce.
Utrzymaniu tajemnicy sprzyjał fakt, że wybuch nastąpił po niewidocznej z Ziemi stronie Słońca i strumień wyrzutu plazmy poszybował w przeciwną
od naszego położenia stronę.
Ale na tym nie koniec- okazuje się, że 7 stycznia 2014 roku nastąpił równie
niebezpieczny wybuch, który tym razem zmierzał w kierunku Ziemi.
Astrofizycy ogłosili, że ten wyrzut może być niebezpieczny dla komunikacji i działania usług satelitarnych a napór na ziemską magnetosferę będzie wyjątkowo silny i może wywołać silną burzę magnetyczną.
Ale tym razem też mieliśmy szczęście, bo koronalny wyrzut masy odszedł w bok i większość plazmy poleciała poniżej Ziemi.
Dane zebrane z siedmiu satelitów wykazały, że ocaliło nas potężne pole
magnetyczne, które powstało w okolicy Słońca.
Tylko nie bardzo wiadomo dzięki czemu/komu ono powstało.
A teraz heliofizycy mają kolejne zmartwienie bo niemal zanikły plamy na
Słońcu a to świadczy o bardzo niskiej jego aktywności, jakiej nie notowano
od stu lat.
I nie wiadomo czy to dobry dla nas znak czy też raczej zły.
Czy te momenty słonecznej ciszy mogą oznaczać, że we wnętrzu naszej
gwiazdy dziennej narasta grozny dla nas słoneczny super sztorm?
Czy będzie o takiej mocy jak wydarzenie z 1 września 1859 roku czy też może
o znacznie większej mocy?To nieco zabawne ale i przygnębiające, że pomimo
dość dużej wiedzy na ten temat praktycznie jesteśmy bezsilni, możemy być
tylko obserwatorami.
A może znów coś/ktoś nas ocali i powstanie jakieś silne pole magnetyczne, które zepchnie zagrażający Ziemi huragan słonecznego wiatru?
No cóż, pożyjemy -zobaczymy.
*****
zródło: zmianysolarne.pl
piątek, 1 stycznia 2016
A ja czekam
Noc sylwestrową spędziłam na koralikowaniu i czytaniu najnowszej Polityki-
trzeba czytać dopóki jeszcze jest;)
Szampana zastąpiłam pysznym , włoskim winem musującym, skonsumowałam
kawałeczek kupnego sernika (nawet niezły był), zerknęłam jednym okiem w TV,
obejrzałam kawałek odcinka chyba "kryminalne zagadki Miami",przeżyłam miłe
rozczarowanie faktem, że bardzo mało było huku petard i poszłam około
drugiej w objęcia Morfeusza.
A teraz czekam - czekam na uchwałę prześwietnego polskiego sejmu o tym,
że każde słowne polecenie prześwietnego prezesa nie wymaga żadnej
debaty sejmowej ani akceptacji senatu, ale musi być natychmiast, w ciągu
najwyżej kwadransa spisane i ogłoszone przez rząd i podpisane przez pana
prezydenta najdalej w ciągu 30 minut. No bo po co tracić cenny czas na
jakieś dyskusje sejmowe skoro ma się swoją większość? Po co stwarzać
pozory demokracji skoro ona nikomu nie jest potrzebna?
Czekam aż komuś znów palma w głowie zakwitnie i zgłosi światłą ustawę, że
dzieci w przedziale wieku od 6 do 10 lat mogą, jeżeli sobie tego życzą rodzice, nie uczęszczać do szkoły. Niech mają prawdziwe, długie dzieciństwo.
Mało tego - dlaczego nie pójść dalej i nie skasować całkiem obowiązek
szkolny? Po co mają umieć czytać i pisać? Jeszcze by któreś nagle pojęło,
że żyje w śmiesznym i głupim kraju.
Czekam, aż znowu wspaniały sejm, w którym większość posłów cierpi albo na amnezję albo na demencję, przegłosuje uchwałę prezesa jedynie słusznej partii
o połaczeniu stanowiska ministra sprawiedliwości i generalnego prokuratora.
W związku z tą uchwałą mam propozycję- powierzyć tej osobie również
stanowisko naczelnego kata, a żeby nie było to stanowisko jedynie
honorowe, należy wprowadzić system kar ze średniowiecza, od łamania
kołem począwszy. I oczywiście wykonywanie ich powinno być publiczne.
Wówczas naczelny kat, generalny prokurator i minister sprawiedliwości w jednej osobie mógłby swobodnie zaspokajać swe niezdrowe instynkty,
a wyborcy ulubionej partii mieliby darmową rozywkę - po co jakiś teatr czy
też seans filmowy - lepiej pójść na publiczną kazń jakiego nieszczęśnika.
Czekam aż wprowadzą również chińską metodę kontroli internetu - wpierw
cenzurę nieoficjalną, potem jawną. Czekam również na wprowadzenie
kontroli wszystkich wydawnictw. Poziom czytelnictwa u nas nikły, więc
te kilkanaście milionów rodaków, którzy nie przeczytali w ciagu minionego
roku ani jednej książki przestanie być dyskryminowanych. Będą przecież
całkowicie usprawiedliwieni - wszak książek nie będzie.
Czekam również na rewolucję teatralną, czyli usunięcie wszystkich reżyserów, którzy dziś mają odwagę zaproponować nowe spojrzenie na klasykę - należy
ich wszystkich zwolnić i ukarać.
Czekam również na te kręcone w Hollywood filmy o Polsce i patriotyzmie
polskim. Nie wiem tylko czy to będą kryminały czy też komedie.
A tym, którzy na złość głosowali na jedynie słuszną formację, życzę by
oprzytomnieli i to jak najprędzej nim padną ofiarą własnej decyzji.
trzeba czytać dopóki jeszcze jest;)
Szampana zastąpiłam pysznym , włoskim winem musującym, skonsumowałam
kawałeczek kupnego sernika (nawet niezły był), zerknęłam jednym okiem w TV,
obejrzałam kawałek odcinka chyba "kryminalne zagadki Miami",przeżyłam miłe
rozczarowanie faktem, że bardzo mało było huku petard i poszłam około
drugiej w objęcia Morfeusza.
A teraz czekam - czekam na uchwałę prześwietnego polskiego sejmu o tym,
że każde słowne polecenie prześwietnego prezesa nie wymaga żadnej
debaty sejmowej ani akceptacji senatu, ale musi być natychmiast, w ciągu
najwyżej kwadransa spisane i ogłoszone przez rząd i podpisane przez pana
prezydenta najdalej w ciągu 30 minut. No bo po co tracić cenny czas na
jakieś dyskusje sejmowe skoro ma się swoją większość? Po co stwarzać
pozory demokracji skoro ona nikomu nie jest potrzebna?
Czekam aż komuś znów palma w głowie zakwitnie i zgłosi światłą ustawę, że
dzieci w przedziale wieku od 6 do 10 lat mogą, jeżeli sobie tego życzą rodzice, nie uczęszczać do szkoły. Niech mają prawdziwe, długie dzieciństwo.
Mało tego - dlaczego nie pójść dalej i nie skasować całkiem obowiązek
szkolny? Po co mają umieć czytać i pisać? Jeszcze by któreś nagle pojęło,
że żyje w śmiesznym i głupim kraju.
Czekam, aż znowu wspaniały sejm, w którym większość posłów cierpi albo na amnezję albo na demencję, przegłosuje uchwałę prezesa jedynie słusznej partii
o połaczeniu stanowiska ministra sprawiedliwości i generalnego prokuratora.
W związku z tą uchwałą mam propozycję- powierzyć tej osobie również
stanowisko naczelnego kata, a żeby nie było to stanowisko jedynie
honorowe, należy wprowadzić system kar ze średniowiecza, od łamania
kołem począwszy. I oczywiście wykonywanie ich powinno być publiczne.
Wówczas naczelny kat, generalny prokurator i minister sprawiedliwości w jednej osobie mógłby swobodnie zaspokajać swe niezdrowe instynkty,
a wyborcy ulubionej partii mieliby darmową rozywkę - po co jakiś teatr czy
też seans filmowy - lepiej pójść na publiczną kazń jakiego nieszczęśnika.
Czekam aż wprowadzą również chińską metodę kontroli internetu - wpierw
cenzurę nieoficjalną, potem jawną. Czekam również na wprowadzenie
kontroli wszystkich wydawnictw. Poziom czytelnictwa u nas nikły, więc
te kilkanaście milionów rodaków, którzy nie przeczytali w ciagu minionego
roku ani jednej książki przestanie być dyskryminowanych. Będą przecież
całkowicie usprawiedliwieni - wszak książek nie będzie.
Czekam również na rewolucję teatralną, czyli usunięcie wszystkich reżyserów, którzy dziś mają odwagę zaproponować nowe spojrzenie na klasykę - należy
ich wszystkich zwolnić i ukarać.
Czekam również na te kręcone w Hollywood filmy o Polsce i patriotyzmie
polskim. Nie wiem tylko czy to będą kryminały czy też komedie.
A tym, którzy na złość głosowali na jedynie słuszną formację, życzę by
oprzytomnieli i to jak najprędzej nim padną ofiarą własnej decyzji.
środa, 30 grudnia 2015
Idzie kolejny rok
Gdy byłam w wieku, w którym wszystko jest : ciekawe, piękne, nowe oraz
niezwykle ekscytujące, z niecierpliwością czekałam na Sylwestra, bo był to jedyny raz w roku, gdy nikt mnie nie zaganiał o 21,00 do łóżka a zjedzenie
kawałka ciasta póznym wieczorem nie było obarczone wielkim grzechem
przeciwko własnemu zdrowiu a może nawet życiu.
Co prawda długo nie mogłam się nadziwić, że właśnie nastąpił Nowy Rok,
a wygląd wszystkich obecnych ani trochę się nie zmienił, choć babcia niezmiennie wtedy mówiła, że właśnie jesteśmy o rok starsi, więc nie ma
się z czego cieszyć. Jak widzicie babcia nie zasilała szeregów optymistów.
Ale nic dziwnego, w końcu przez jej życie przewaliły się dwie wojny światowe.
Jeszcze z jednego powodu lubiłam Sylwestra -zawsze tuż po północy dziadek włączał adapter i prosił mnie do walca i zawsze był to walc wiedeński.
A tańczyć zawsze lubiłam.
*****
Trudny był dla mnie ten rok - wpierw, zupełnie niespodziewanie odeszła
moja przyjaciółka, a w sierpniu odszedł nasz wspólny przyjaciel.
Mnie też się za dobrze nie układało, bardzo długo miałam szlaban na
robótki i udało mi się raptem zrobić przez cały rok kilkanaście sztuk.
A do tego wszystkiego sytuacja w Polsce przyprawia mnie o permamentny
ból głowy i prawdziwy niepokój. Odnoszę wrażenie, że w domu ciężko
chorych psychicznie czułabym się bardziej spokojnie i bezpieczniej.
*****
Nie wiem jak Wy, ale ja już od wielu lat nie snuję żadnych planów na
następny rok ani nie skladam sobie żadnych obietnic z gatunku: schudnę,
będę bardziej rygorystycznie przestrzegac diety, zacznę wodny aerobik
i tym podobne przyrzeczenia.
Dzięki temu w końcu roku nie wpadam we frustrację, że żadnego z tych
postanowień nie spełniłam. Zero stresu, pełen luz.
Po prostu co będzie - to będzie.Fatalizm- dobra rzecz.
No a skoro już jesteśmy tak blisko Nowego Roku to
życzę Wszystkim byśmy się wszyscy
odnalezli w tym samym składzie
w Sylwestra 2016 roku.
niezwykle ekscytujące, z niecierpliwością czekałam na Sylwestra, bo był to jedyny raz w roku, gdy nikt mnie nie zaganiał o 21,00 do łóżka a zjedzenie
kawałka ciasta póznym wieczorem nie było obarczone wielkim grzechem
przeciwko własnemu zdrowiu a może nawet życiu.
Co prawda długo nie mogłam się nadziwić, że właśnie nastąpił Nowy Rok,
a wygląd wszystkich obecnych ani trochę się nie zmienił, choć babcia niezmiennie wtedy mówiła, że właśnie jesteśmy o rok starsi, więc nie ma
się z czego cieszyć. Jak widzicie babcia nie zasilała szeregów optymistów.
Ale nic dziwnego, w końcu przez jej życie przewaliły się dwie wojny światowe.
Jeszcze z jednego powodu lubiłam Sylwestra -zawsze tuż po północy dziadek włączał adapter i prosił mnie do walca i zawsze był to walc wiedeński.
A tańczyć zawsze lubiłam.
*****
Trudny był dla mnie ten rok - wpierw, zupełnie niespodziewanie odeszła
moja przyjaciółka, a w sierpniu odszedł nasz wspólny przyjaciel.
Mnie też się za dobrze nie układało, bardzo długo miałam szlaban na
robótki i udało mi się raptem zrobić przez cały rok kilkanaście sztuk.
A do tego wszystkiego sytuacja w Polsce przyprawia mnie o permamentny
ból głowy i prawdziwy niepokój. Odnoszę wrażenie, że w domu ciężko
chorych psychicznie czułabym się bardziej spokojnie i bezpieczniej.
*****
Nie wiem jak Wy, ale ja już od wielu lat nie snuję żadnych planów na
następny rok ani nie skladam sobie żadnych obietnic z gatunku: schudnę,
będę bardziej rygorystycznie przestrzegac diety, zacznę wodny aerobik
i tym podobne przyrzeczenia.
Dzięki temu w końcu roku nie wpadam we frustrację, że żadnego z tych
postanowień nie spełniłam. Zero stresu, pełen luz.
Po prostu co będzie - to będzie.Fatalizm- dobra rzecz.
No a skoro już jesteśmy tak blisko Nowego Roku to
życzę Wszystkim byśmy się wszyscy
odnalezli w tym samym składzie
w Sylwestra 2016 roku.
wtorek, 29 grudnia 2015
Mój pierwszy bal
To było bardzo, bardzo dawno, ale ten pierwszy bal był dla mnie naprawdę
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu, a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost.
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam.
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków.
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala.
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten fason sukienki jest "uniwersalny",
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam.
Przyznam się bez bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli.
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam - szal miałam przymocowany do ramiączek tak,
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach.
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu, a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost.
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam.
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków.
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala.
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten fason sukienki jest "uniwersalny",
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam.
Przyznam się bez bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli.
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam - szal miałam przymocowany do ramiączek tak,
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach.
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.
poniedziałek, 28 grudnia 2015
Nie chcę Was martwić.....
.....ale już wróciłam.
Nie wiem jak tu było, ale tam było wiosennie- najniższa temperatura to
+10 stopni, a w sobotę to było tylko +15. I byłoby to bardzo , bardzo
fajnie, gdybym miała do dyspozycji jakieś bardziej wiosenne ciuszki.
Przed wyjazdem z Warszawy zdążyłam jeszcze zrobić taki drobiazg:
Najważniejsze, że podoba się osobie, dla której zrobiłam.
Bo po pierwsze bardzo liczę się z Jej opinią, a po drugie- to
nie była realizacja jakiegoś zamówienia, ale pomysł takiego
naszyjnika wpadł mi do głowy, gdy sobie o tej osobie pomyślałam.
No a teraz ad rem, czyli o świętach. Generalnie były to święta
wielce "luzackie".
Choinka była naturalna, pachnąca lasem, a wszystkie dekoracje
Krasnale wykonali sami. Wszystkie "wisiory" są zrobione z plastikowych
koralikow 3D. Oni układali koraliki, ich mama ograniczyła się tylko do
zgrzania onych koralików żelazkiem (przez papier do pieczenia).
Łańcuchy też były robione w domu, z kolorowego papieru.
A choinka wyglądała tak:
Jak zwykle było mnóstwo prezentów, oczywiście najwięcej załapały
Krasnale.
Od nas były te mięciusie poduszki, które obu chłopcom bardzo się
spodobały i od razu "zamieszkały" w ich łóżkach, zastepując te, na
których dotąd Krasnale spały.
A ja załapałam się, miedzy innymi, na kolorowanki dla dorosłych i
duży komplet kredek Fabera.
Kolorowanki dla dorosłych to taki specyficzny "relaksowiec, uspakajacz".
Ja dostałam obrazki z cyklu "Zaginiony Ocean", córka - "Kwiaty".
I wiecie co? - te kolorowanki są super wciągające- nie da się ukryć, że
pokolorowanie jednej strony może zająć bez trudu kilka godzin, a na
niektóre to trzeba będzie poświęcić i ze dwa a nawet trzy dni - tyle
jest tam detali. A praca z kredkami Fabera to naprawdę sama frajda!!!
Co do samej wigilii - powiem tak- "nowoczesność w domu i w zagrodzie".
Po pierwsze: wszystko było zakupione w miejscu o nazwie "Liście
winorośli" i wszystko było "na zimno". Tytułowe liście winorośli kryły
w swym wnętrzu przeróżne nadzienia , ostre, łagodne i słodkie.
Było kilka typów sałatek na bazie włoskiego grochu i soczewicy, było
kilka gatunków oliwek- w życiu jeszcze nie jadłam tak pysznych oliwek!
I było sushi - najbardziej mi smakowało sushi z grillowanymi krewetkami
i awokado, oraz z grillowanym łososiem. Córka z mężem i teściową
zajadali sushi z surowym tuńczykiem i łososiem.
W ramach "słodkości" była pasta serowa z włoskimi mielonymi orzechami-
pycha!!!
W piątek byliśmy na koncercie w Filharmonii, zorganizowanym z okazji
dwudziestolecia Berliner Mozart-Chor, którego częścią jest Berliner
Mozart-Kinderchor. Najmłodsza chórzystka ma całe 5 lat i ledwie ją było
widać na scenie bo jest to drobne dziecię. Nasz Krasnal stał na samym
środku w pierwszym rzędzie i ślicznie wyglądał w swej białej koszuli
i niebieskiej muszce. Chłopcy mieli niebieskie muszki, płeć piękna tegoż
koloru kokardy lub opaski na włosach.
Ogromnie mnie Krasnal rozbawił, bo przed koncertem nas poinformował,
że na scenie nie wolno trzech rzeczy- dłubać w nosie, trzymać rąk
w kieszeni oraz wymachiwać do rodziny i wołać "halo, tu jestem".
Ciężkie jest życie chórzysty.
W Berlinie jak zwykle jest wieloetnicznie. Jedynym zauważalnym dla mnie akcentem, że coś się zmieniło był widok policjantki, która we Frankfurcie
nad Odrą weszła do wagonu i powoli przeszła korytarzem zerkając do
przedziałów. Ale oczywiśce weszła do pociągu jadącego do Berlina- do powrotnego już nie.
I wiecie co? fajnie jest być znowu w domu!!!!
Nie wiem jak tu było, ale tam było wiosennie- najniższa temperatura to
+10 stopni, a w sobotę to było tylko +15. I byłoby to bardzo , bardzo
fajnie, gdybym miała do dyspozycji jakieś bardziej wiosenne ciuszki.
Przed wyjazdem z Warszawy zdążyłam jeszcze zrobić taki drobiazg:
Najważniejsze, że podoba się osobie, dla której zrobiłam.
Bo po pierwsze bardzo liczę się z Jej opinią, a po drugie- to
nie była realizacja jakiegoś zamówienia, ale pomysł takiego
naszyjnika wpadł mi do głowy, gdy sobie o tej osobie pomyślałam.
No a teraz ad rem, czyli o świętach. Generalnie były to święta
wielce "luzackie".
Choinka była naturalna, pachnąca lasem, a wszystkie dekoracje
Krasnale wykonali sami. Wszystkie "wisiory" są zrobione z plastikowych
koralikow 3D. Oni układali koraliki, ich mama ograniczyła się tylko do
zgrzania onych koralików żelazkiem (przez papier do pieczenia).
Łańcuchy też były robione w domu, z kolorowego papieru.
A choinka wyglądała tak:
Jak zwykle było mnóstwo prezentów, oczywiście najwięcej załapały
Krasnale.
Od nas były te mięciusie poduszki, które obu chłopcom bardzo się
spodobały i od razu "zamieszkały" w ich łóżkach, zastepując te, na
których dotąd Krasnale spały.
A ja załapałam się, miedzy innymi, na kolorowanki dla dorosłych i
duży komplet kredek Fabera.
Kolorowanki dla dorosłych to taki specyficzny "relaksowiec, uspakajacz".
Ja dostałam obrazki z cyklu "Zaginiony Ocean", córka - "Kwiaty".
I wiecie co? - te kolorowanki są super wciągające- nie da się ukryć, że
pokolorowanie jednej strony może zająć bez trudu kilka godzin, a na
niektóre to trzeba będzie poświęcić i ze dwa a nawet trzy dni - tyle
jest tam detali. A praca z kredkami Fabera to naprawdę sama frajda!!!
Co do samej wigilii - powiem tak- "nowoczesność w domu i w zagrodzie".
Po pierwsze: wszystko było zakupione w miejscu o nazwie "Liście
winorośli" i wszystko było "na zimno". Tytułowe liście winorośli kryły
w swym wnętrzu przeróżne nadzienia , ostre, łagodne i słodkie.
Było kilka typów sałatek na bazie włoskiego grochu i soczewicy, było
kilka gatunków oliwek- w życiu jeszcze nie jadłam tak pysznych oliwek!
I było sushi - najbardziej mi smakowało sushi z grillowanymi krewetkami
i awokado, oraz z grillowanym łososiem. Córka z mężem i teściową
zajadali sushi z surowym tuńczykiem i łososiem.
W ramach "słodkości" była pasta serowa z włoskimi mielonymi orzechami-
pycha!!!
W piątek byliśmy na koncercie w Filharmonii, zorganizowanym z okazji
dwudziestolecia Berliner Mozart-Chor, którego częścią jest Berliner
Mozart-Kinderchor. Najmłodsza chórzystka ma całe 5 lat i ledwie ją było
widać na scenie bo jest to drobne dziecię. Nasz Krasnal stał na samym
środku w pierwszym rzędzie i ślicznie wyglądał w swej białej koszuli
i niebieskiej muszce. Chłopcy mieli niebieskie muszki, płeć piękna tegoż
koloru kokardy lub opaski na włosach.
Ogromnie mnie Krasnal rozbawił, bo przed koncertem nas poinformował,
że na scenie nie wolno trzech rzeczy- dłubać w nosie, trzymać rąk
w kieszeni oraz wymachiwać do rodziny i wołać "halo, tu jestem".
Ciężkie jest życie chórzysty.
W Berlinie jak zwykle jest wieloetnicznie. Jedynym zauważalnym dla mnie akcentem, że coś się zmieniło był widok policjantki, która we Frankfurcie
nad Odrą weszła do wagonu i powoli przeszła korytarzem zerkając do
przedziałów. Ale oczywiśce weszła do pociągu jadącego do Berlina- do powrotnego już nie.
I wiecie co? fajnie jest być znowu w domu!!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)