drewniana rzezba

drewniana rzezba

niedziela, 28 lutego 2016

Na ukojenie nerwów

                              Moja ulubiona samba pa-ti


A teraz coś na poprawę humoru - druga część cytatów
z zeszytów szkolnych.
Znajoma nauczycielka stwierdziła, że po 25 latach pracy
jakoś mało ją to bawi, raczej przyprawia o smutek, bo ona ma
"takie kwiatki"  w realu.
No ale nie wszyscy mają to w realu, więc:
                                       *****
Rak jest stawonogiem, bo trzyma nogi w stawie.
                         
W szpitalu ciężko chorym podali kaczki jako przystawkę.

Danuśka stanęła na ławie i zagrała na lutownicy.

Chcę studiować filozofię polską, aby zostać pełnowartościową
krawcową.

W dniu wiosny poszliśmy nad rzekę wesołym konduktem. 

Na klimat Europy wpływa morze, które nas olewa.

Rozalkę leczono niekonwencjonalnie- w piecu.

Pszczoła gryzie tyłem, bo przód ma do zbierania miodu.

Kury w zimie zawsze znoszą droższe jajka.

Ślimak to jednocześnie płeć męska i żeńska, ale z niej nie korzysta.

Lato spędzę w górach u kuzynek, z których zejdę po wakacjach.

Mimo śmierci Norwid nie załamuje się i dalej wierzy w zwycięstwo.

Kochali się do utraty tchu, ale bez wzajemności. 

Jurand był rycerzem szybkiego reagowania.

Klara była ładna i hoża jak dynia.

Darek miał na plecach tornister i niebieskie oczy. 
                                         *****
"To byłoby na tyle"- jak mawiał klasyk. Jeszcze nie wracam, bo będę się  jeszcze nieco leczyć, mam nadzieję że nie będzie to niekonwencjonalne
leczenie  w piecu.
A tak w ogóle to bardzo mi się podobał wesoły kondukt maszerujący 
wczoraj przez stolicę.
I myślę, że powinnam  brać przykład z Norwida, on nie stracił nadziei
i wiary w zwycięstwo.
Miłego nowego tygodnia!!!

Humorek z zeszytów szkolnych z "Nieznany Świat", nr3/2016

poniedziałek, 22 lutego 2016

Chyba.......

....... mam dość- wszystkiego.
Spróbuję się jakoś "ogarnąć" , choć  "czarno to widzę", jak mawiała wróżka.
Zapewne za jakiś czas tu wrócę i coś naklikam,  w końcu przyzwyczajenie 
jest drugą naturą człowieka.
Do poczytania;)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Smutna rocznica

To był zimny, prawdziwie lutowy dzień 15 lutego 1979 roku.
I wtedy, z przyczyn do dziś nie do końca wyjaśnionych, o godz. 12, 37
budynek Rotundy PKO, w którym aktualnie przebywało około 300 osób,
uniósł się z hukiem w górę, a następnie opadł w dół, pod ziemię,
rozsiewając dookoła swą zawartość.
Budynek stał (i odbudowany nadal stoi) w centrum Warszawy, pomiędzy
Marszałkowską, Alejami Jerozolimskimi i Widok.
Ogromnie nie lubiłam tego oddziału PKO, bo przez cały dzień panował tam ogromny tłok i sytuacji wcale nie ratował fakt, że kas było chyba 30.
Trzydzieści kas, a przy każdej kolejka interesantów.
W tym czasie przebywałam z dzieckiem w domu na urlopie wychowawczym.
W pewnej chwili słyszałam daleki huk, ale była ostra zima i często
kruszyli lód na Wiśle i tak też odebrałam ten huk.
Około godziny  15,00 zatelefonował do mnie mąż, mówiąc, żebym się nie
denerwowała, bo jemu nic się nie stało, ale nie wie kiedy wróci i nie wie
czy jeszcze mamy samochód. Zupełnie nie mogłam się w tym wszystkim połapać, więc zapytałam o co mu idzie.
"To ty nie wiesz? Budynek Rotundy wyleciał w powietrze i to niedługo po
moim przyjezdzie do budynku Uniwersalu, a samochód postawiłem  na wysokości Rotundy koło wielkiej zaspy usypanej z odgarniętego śniegu.
Nie widzę go, a dookoła jest pełno milicji, karetek pogotowia i mnóstwo
ludzi biega w tę  i z powrotem. Baliśmy się ,że i ten budynek runie, ale 
chyba tylko kilka szyb wyleciało, choć zatrzęsło mocno. Będą chyba
profilaktycznie ewakuować budynek. No to pa." i odłożył słuchawkę.
Dla mało wtajemniczonych wyjaśnienie - budynek Uniwersalu stoi 
kilkanaście metrów od Rotundy, jest całkiem wysokim wieżowcem i w tym
czasie był siedzibą kilku central Handlu Zagranicznego i innych biur.
Po szesnastej mąż wrócił do domu - pryzma śniegu, wyższa znacznie od
naszego samochodu, przy której zaparkował mąż, osłoniła go przed
różnymi elementami rozrzuconymi przez wybuch. 
Jakiś sympatyczny milicjant, który blokował  ruch pojazdów, pozwolił
mężowi  dojść do samochodu i spokojnie odjechać.
Według oficjalnych danych, w wybuchu zginęło 49 osób a 135 zostało
rannych.
Sprawa od razu wszystkim warszawiakom wydała się podejrzana-
po pierwsze jakimś cudem zginęło "tylko" 49 osób. 
Gdyby zginęła jeszcze jedna osoba, należałoby powołać międzynarodową
komisję d.s. katastrof. Z tych 135 rannych w krótkim czasie zmarło
jeszcze kilka osób, no ale nie zginęły na miejscu, więc do rachunku nie
weszły.
Druga sprawa - ten i okoliczne budynki nie miały wcale instalacji gazowej,
więc komunikat, że to był wybuch  gazu, nikogo nie przekonał.
Następnego dnia zaczęło krążyć po mieście powiedzenie, że chyba
ktoś się pomylił bo wybuch miał zapewne być na skrzyżowaniu 
Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, w pobliżu budynku KC.
Nie wiem jak naprawdę było, ale moja bliska koleżanka pracowała w tym
czasie jako kasjerka w PKO przy ul. Sienkiewicza, niedaleko od tego
feralnego skrzyżowania. Tego dnia zamieniła się dyżurem z koleżanką i
zamiast po południu pracowała na porannej zmianie. W bardzo krótkim
czasie po wybuchu, na salę kasową wpadła z krzykiem młoda dziewczyna.
Płaszcz miała tylko zarzucony na ramiona, była blada i nie za bardzo
kontaktowała. Twierdziła, że z 10 minut przed wybuchem chodził po hali
kasowej Rotundy młody człowiek i głośno mówił, żeby ludzie uciekali.
Nikt na to nie reagował, ale ona akurat weszła do budynku i to słyszała.
Wyszła czym prędzej i poszła w stronę Sienkiewicza i zaraz nastąpił
wybuch, ją powaliło na chodnik, miała potłuczone kolana, podarte
rajstopy, skaleczoną rękę.  Dziewczyna była krewną jednej z kasjerek
pracujących w oddziale na Sienkiewicza.
Śledztwo prowadzone przez ówczesne władze właściwie nie wskazało
nikogo winnego, wg nich był to zbieg okoliczności, bo ktoś w złym
miejscu zaprojektował kanał wentylacyjny, ktoś zapewne zbyt mocno
zakręcił zawór  i jego zbyt wysokie ciśnienie spowodowało powstanie
szczeliny, przez którą spokojnie ulatniał się gaz, ktoś nie  reagował
na sygnały pracowników PKO, że cuchnie gaz i ktoś nie sprawdził na czas
stanu instalacji elektrycznej i  wreszcie ktoś przekręcił kontakt, a iskra
w kontakcie spowodowała wybuch.
I tak naprawdę nic nie wiadomo.
Wiadomo tylko, że zginęło wiele osób. Przypadek, podobno.

 

sobota, 13 lutego 2016

...o Singapurze, cz.II

Napisałam w poprzedniej notce,  że chodzenie po sklepach było nie tylko 
 miłe ale i pouczające- zwłaszcza dla kogoś, kto przybył z socjalistycznej
dziczy. 
Miałyśmy z córką wiele okazji do przysłowiowego zbierania z podłogi
opadłej ze zdumienia szczęki. Pamiętajcie, że był to u nas okres pustych
półek i nawet posiadanie gotówki niewiele pomagało.
Cały czas czułam się tak, jakby, trafiła do gigantycznego Pewexu i to
znacznie lepiej zaopatrzonego niż u nas.
No cóż, napiszę co mnie osobiście  wtedy zaskoczyło w "ichnich" galeriach
handlowych. Przede wszystkim wielkość powierzchni sprzedażowej - po 
godzinie dreptania czułam,że jeszcze moment a odpadną mi nogi
 i stracę wzrok od nadmiaru barw. 
Bo jeśli stajesz przy regale z drobnym AGD  i gdy widzisz np. linki do 
wieszania bielizny we wszystkich  możliwych kolorach  i długościach, 
to po chwili zaczynasz się obawiać, że masz zwidy.  To samo ze wszelkiej maści pojemnikami, wiadrami, pudełkami, puszkami- dosłownie ze wszystkim.
Gdy trafiłyśmy między regały z materiałami piśmiennymi wręcz skamieniałam-
w życiu nie podejrzewałam, że może być taki wybór papeterii, kopert oraz 
wszystkiego co potrzebne do pisania, rysowania, malowania, kolorowania.
Moje dziecko, choć już miało 13 lat, utknęło pomiędzy stoiskami z gumkami, piórnikami i temperówkami. Wybieranie piórnika zajęło jej trzy kwadranse,
bo nie wiedziała czy lepiej kupić piórnik z pełnym wyposażeniem czy może
kupić sam piórnik a wyposażenie samej dobrać. W końcu kupiła piórnik
niezle "wypasiony", ale dokupiła gumki w różnych kształtach, na szczęście
bezzapachowe.
Wizyta w sklepach z odzieżą też była pouczająca, pomijając ilość ciuchów-
tam wolno było mierzyć bieliznę! Wybierało się kilka biustonoszy,
koszulek, majtek i szło się przymierzyć.
Wszystkie majtki miały wszytą w kroku zabezpieczającą wkładkę. 
To co się zmierzyło a nie pasowało nam,wychodząc z przymierzalni wrzucało się do kosza. Podobnie było i z inną odzieżą.
Dziś u nas też przymierza się bieliznę osobistą, tyle tylko, że tam towar
po przymierzeniu szedł do pojemnika, a u nas wraca na  półkę. U nich to
co było mierzone szło do odkażenia a potem było przecenione. 
Dotyczyło to wszystkich towarów, które w czasie mierzenia dotykały ciała klienta. 
Bywałyśmy również w sklepach "normalnych", z towarami nie na naszą
kieszeń. Do dziś pamiętam sklep z materiałami na sari, pełen cudownych
jedwabi we wszystkich kolorach, wzorzystych i gładkich oraz haftowanych
srebrem. 
I jeszcze coś - uwielbiałyśmy wizyty w działach spożywczych, a najbardziej  działy warzywno owocowe.
Wszystkie  warzywa i owoce miały własne, przezroczyste małe boksy 
a w nich pożądaną dla  danego gatunku temperaturę i nawilżanie.Ponadto spoczywały na syntetycznej imitacji krótko strzyżonej trawy. Istna poezja.
I do dziś wspominamy młodego człowieka w garniturku, który małymi
nożyczkami ucinał końcówki strączków zielonego groszku, a minę miał
taką, jakby robił manicure  jakiejś pięknej pannie.
Singapur jako miasto też zrobiło na nas wrażenie - na każdym kroku
widać było dobrą organizację w zakresie urbanistyki i architektury.
Wtedy najwięcej pięknych, nowoczesnych wieżowców było w Centrum
Finansowym Marine Bay.
Oprócz tych nowoczesnych budynków Singapur miał i nadal ma,
dzielnice etniczne: chińską, arabską, hinduską. Nadal główną handlową
arterią miasta jest Orchard Road.
Jak już pisałam do Singapuru należą także malutkie wysepki i jedna z nich
o nazwie Sentoza jest swoistym parkiem wypoczynku i rozrywki.
Na Sentozie spędziliśmy jeden cały dzień - niestety tylko dzień, bo
wieczorami też się tam odbywały  całkiem ciekawe imprezy, np. światło
i dzwięk, ale niestety już nie było miejsc w tamtejszym hotelu. 
Na Sentozę dostaliśmy się napowietrzną kolejką linową.
Oczywiście wyjście z kolejki na wyspę było tylko i wyłącznie przez
sklep z pamiątkami. Zresztą nawet ładnymi.
W ramach atrakcji pojechaliśmy kolejką jednoszynową dookoła Sentozy.
Gdy owa kolejka jechała było całkiem miło, ale gdy stawała, można było
zejść z gorąca. 
Następną atrakcją była plaża nad laguną. Najbardziej rozczulił mnie napis
na tablicy stojącej na plaży, że nie wolno wchodzić do laguny w ubraniach
dżinsowych. Potem dopiero dowiedziałam się, że Hindusi wchodzą do wody
w tym, co aktualnie mają na sobie a dżins farbuje.
Na Sentozie jest też zachowany fragment prawdziwej dżungli, ale my
ograniczyliśmy kontakt z  dżunglą do podziwiania jej z okna kolejki. 
Po odświeżeniu się w lagunie podreptaliśmy  na dalsze zwiedzanie i 
złożyliśmy wizytę w insektarium. W dziale motyli przeżyliśmy naprawdę
niesamowite chwile, bowiem  latały tu motyle, których rozłożone skrzydła 
były niemal wielkości mojej dłoni a do tego były w pięknym  niebieskim
kolorze, nazywały się morpho menelaus i strasznie szybko latały. Wśród przeróżnych roślin były poumieszczane karmidełka dla motyli. 
Było też miejsce w którym wisiały motyle w kokonach,oczekując na swe
narodziny. Jedyne co mi się nie podobało to - żywe skorpiony.
Poza tym na Sentozie była "wrotkarnia" i jeszcze wiele innych atrakcji,
do których nawet nie mieliśmy zamiaru się wybrać, bo upał odbierał 
nam chęć do życia. Idąc do którejś z kawiarenek, nagle stanęłam jak
wryta - obok ścieżki, na trawniku stała palma - była płaska,środkowa
część pnia była lekko różowa, liście w kształcie wachlarza były
turkusowo- zielone. Pokazałam tę palmę córce i mężowi i obśmieliśmy
się zgodnie z moich podejrzeń, że palmy przy budynku terminalu były
tworem sztucznym. 
Wracaliśmy z Sentozy promem.  We wszystkich widocznych miejscach
 były tabliczki z różnymi zakazami  i informacją o wysokości kary za 
złamanie zakazu.
Na promie oczywiście nie wolno było palić tytoniu- kara 2000 tys. dolarów
singapurskich (wtedy to ok.1000$ amerykańskich).
Generalnie w całym Singapurze wszędzie było pełno tabliczek z różnymi 
zakazami.
Przez cały czas tylko raz widziałam policjantów - stali w bramie w pobliżu 
jakiejś chińskiej świątyni, bo przed nią  "tańczył smok" i stało wielu
turystów podziwiających ten taniec.
Najczęściej miałam wrażenie, że policja ukrywa się pod płytami
chodnikowymi - nie słychać było syren policyjnych, nie widać było ich
samochodów a nagle  wyrastali jak spod  ziemi. 
Jak pisałam Singapur jest z założenia i nazwy Republiką Demokratyczną. 
A tak naprawdę jest to dyktatura  oświecona.
Media są własnością państwa i to ono dyktuje co i jak należy napisać
i w jakiej kolejności. Naczelna zasada - o Singapurze piszemy tylko
dobrze, eksponujemy sukcesy  obywateli tego kraju.
Każdy, bez względu na to, czy jest obywatelem Singapuru czy innego
kraju, musi przestrzegać praw obowiązujących w Singapurze, a jeśli  
ich nie przestrzega to podlega karze
Najsurowiej karane jest handlowanie narkotykami i ich posiadanie
Nie tylko więzienie za to grozi - kara śmierci również. Zresztą Singapur przoduje w światowym rankingu krajów w których wykonywane są wyroki śmierci. 
Każde zgromadzenie powyżej 4 osób musi być zgłoszone odpowiednim
organom.
Zaopatrzenie sklepów mogło odbywać się albo nad ranem albo póżnym
wieczorem. Wszystkie magazyny są lokowane poza centrum, a ciężarówki
dostawcze mają ściśle wyznaczone godziny wjazdu do centrum oraz dopuszczalną   ładowność. 
Wjazd do centrum dla samochodów osobowych był płatny i to sporo.
Za każdy zakupiony samochód był wyznaczony wysoki podatek, co
owocowało brakiem starych rzęchów (bo podatek nie różnicował czy
kupiony samochód jest stary czy nowy). W związku z tym po mieście
jezdziły głównie  europejskie, drogie samochody.
W mieście była  tylko jedna korporacja taksówkowa. Nawet wtedy, gdy
jeszcze nie było metra, komunikacja miejska działała sprawnie.
Metro w Singapurze ma trasy podziemne tylko w centrum, poza miastem
są to trasy nadziemne.
Miasto budowało dla swych obywateli mieszkania komunalne- ale nie
darmowe. Za ich wynajem trzeba było płacić.
Najczęściej były to 3-4 wysokie budynki z własną infrastruktu  typu
sklep wielobranżowy, plac zabaw dla dzieci, basen.
W tych budynkach w każdej windzie były zainstalowane czujniki moczu,
bo mieszkańcy mieli brzydki zwyczaj (ponoć Malajowie) sikania właśnie
w windzie.
Oczywiście w każdej windzie była tabliczka z zakazem sikania w kabinie,
ale dopiero zainstalowanie czujników poprawiło sytuację.
Czujnik uruchamiał alarm i jednocześnie blokował wyjscie z windy temu,
kto naruszył przepis. Kara wynosiła 500 dolarów lub więzienie gdy
winny był niewypłacalny. 
Singapur należy do najbogatszych państw świata i ma chyba najwyższe
różnice poziomu majątkowego obywateli. 
Emerytura jest kwotą symboliczną, jednakową dla wszystkich i nie zależy wcale od zarobków.
Każdy musi sam zadbać o zabezpieczenie na starość. 
Plusem Singapuru jest łatwość legislacji  swojej własnej firmy, jasność i
logiczność przepisów dotyczących działalności gospodarczej oraz
niskie podatki. 
Był jeszcze jeden "plus" Singapuru - czułam sie tam bezpiecznie na ulicy
bez względu na porę.  Prawie każdego wieczoru włóczyliśmy się po
mieście do pierwszej, drugiej, bo nie dokuczał już upał -26 stopni nocą
to bardzo miła temperatura. 
Ulice były jasno oświetlone a brak otwartych sklepów nam nie przeszkadzał.
W pazdzierniku ub. roku moja córka była służbowo w Singapurze.
Stwierdziła, że "tamtego Singapuru,w którym byłyśmy już właściwie
nie ma, nawet hotel, w którym mieszkaliśmy został rozebrany i teraz jest
nowy, o wiele wyższy, a Sentoza to gniazdo kiczu. Dzielnice etniczne
straciły swój charakter, przypominają  po remontach dekorację teatralną".
No cóż, świat się zmienia, a w mej pamięci pozostanie  Singapur
z 1989 roku. Roku Okrągłego Stołu.