A teraz coś na poprawę humoru - druga część cytatów z zeszytów szkolnych. Znajoma nauczycielka stwierdziła, że po 25 latach pracy jakoś mało ją to bawi, raczej przyprawia o smutek, bo ona ma "takie kwiatki" w realu. No ale nie wszyscy mają to w realu, więc: ***** Rak jest stawonogiem, bo trzyma nogi w stawie. W szpitalu ciężko chorym podali kaczki jako przystawkę.
Danuśka stanęła na ławie i zagrała na lutownicy.
Chcę studiować filozofię polską, aby zostać pełnowartościową krawcową.
W dniu wiosny poszliśmy nad rzekę wesołym konduktem.
Na klimat Europy wpływa morze, które nas olewa.
Rozalkę leczono niekonwencjonalnie- w piecu.
Pszczoła gryzie tyłem, bo przód ma do zbierania miodu.
Kury w zimie zawsze znoszą droższe jajka.
Ślimak to jednocześnie płeć męska i żeńska, ale z niej nie korzysta.
Lato spędzę w górach u kuzynek, z których zejdę po wakacjach.
Mimo śmierci Norwid nie załamuje się i dalej wierzy w zwycięstwo.
Kochali się do utraty tchu, ale bez wzajemności.
Jurand był rycerzem szybkiego reagowania.
Klara była ładna i hoża jak dynia.
Darek miał na plecach tornister i niebieskie oczy. ***** "To byłoby na tyle"- jak mawiał klasyk. Jeszcze nie wracam, bo będę się jeszcze nieco leczyć, mam nadzieję że nie będzie to niekonwencjonalne leczenie w piecu. A tak w ogóle to bardzo mi się podobał wesoły kondukt maszerujący wczoraj przez stolicę. I myślę, że powinnam brać przykład z Norwida, on nie stracił nadziei i wiary w zwycięstwo. Miłego nowego tygodnia!!!
Humorek z zeszytów szkolnych z "Nieznany Świat", nr3/2016
....... mam dość- wszystkiego. Spróbuję się jakoś "ogarnąć" , choć "czarno to widzę", jak mawiała wróżka. Zapewne za jakiś czas tu wrócę i coś naklikam, w końcu przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Do poczytania;)
To był zimny, prawdziwie lutowy dzień 15 lutego 1979 roku. I wtedy, z przyczyn do dziś nie do końca wyjaśnionych, o godz. 12, 37 budynek Rotundy PKO, w którym aktualnie przebywało około 300 osób, uniósł się z hukiem w górę, a następnie opadł w dół, pod ziemię, rozsiewając dookoła swą zawartość. Budynek stał (i odbudowany nadal stoi) w centrum Warszawy, pomiędzy Marszałkowską, Alejami Jerozolimskimi i Widok. Ogromnie nie lubiłam tego oddziału PKO, bo przez cały dzień panował tam ogromny tłok i sytuacji wcale nie ratował fakt, że kas było chyba 30. Trzydzieści kas, a przy każdej kolejka interesantów. W tym czasie przebywałam z dzieckiem w domu na urlopie wychowawczym. W pewnej chwili słyszałam daleki huk, ale była ostra zima i często kruszyli lód na Wiśle i tak też odebrałam ten huk. Około godziny 15,00 zatelefonował do mnie mąż, mówiąc, żebym się nie denerwowała, bo jemu nic się nie stało, ale nie wie kiedy wróci i nie wie czy jeszcze mamy samochód. Zupełnie nie mogłam się w tym wszystkim połapać, więc zapytałam o co mu idzie. "To ty nie wiesz? Budynek Rotundy wyleciał w powietrze i to niedługo po moim przyjezdzie do budynku Uniwersalu, a samochód postawiłem na wysokości Rotundy koło wielkiej zaspy usypanej z odgarniętego śniegu. Nie widzę go, a dookoła jest pełno milicji, karetek pogotowia i mnóstwo ludzi biega w tę i z powrotem. Baliśmy się ,że i ten budynek runie, ale chyba tylko kilka szyb wyleciało, choć zatrzęsło mocno. Będą chyba profilaktycznie ewakuować budynek. No to pa." i odłożył słuchawkę. Dla mało wtajemniczonych wyjaśnienie - budynek Uniwersalu stoi kilkanaście metrów od Rotundy, jest całkiem wysokim wieżowcem i w tym czasie był siedzibą kilku central Handlu Zagranicznego i innych biur. Po szesnastej mąż wrócił do domu - pryzma śniegu, wyższa znacznie od naszego samochodu, przy której zaparkował mąż, osłoniła go przed różnymi elementami rozrzuconymi przez wybuch. Jakiś sympatyczny milicjant, który blokował ruch pojazdów, pozwolił mężowi dojść do samochodu i spokojnie odjechać. Według oficjalnych danych, w wybuchu zginęło 49 osób a 135 zostało rannych. Sprawa od razu wszystkim warszawiakom wydała się podejrzana- po pierwsze jakimś cudem zginęło "tylko" 49 osób. Gdyby zginęła jeszcze jedna osoba, należałoby powołać międzynarodową komisję d.s. katastrof. Z tych 135 rannych w krótkim czasie zmarło jeszcze kilka osób, no ale nie zginęły na miejscu, więc do rachunku nie weszły. Druga sprawa - ten i okoliczne budynki nie miały wcale instalacji gazowej, więc komunikat, że to był wybuch gazu, nikogo nie przekonał. Następnego dnia zaczęło krążyć po mieście powiedzenie, że chyba ktoś się pomylił bo wybuch miał zapewne być na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, w pobliżu budynku KC. Nie wiem jak naprawdę było, ale moja bliska koleżanka pracowała w tym czasie jako kasjerka w PKO przy ul. Sienkiewicza, niedaleko od tego feralnego skrzyżowania. Tego dnia zamieniła się dyżurem z koleżanką i zamiast po południu pracowała na porannej zmianie. W bardzo krótkim czasie po wybuchu, na salę kasową wpadła z krzykiem młoda dziewczyna. Płaszcz miała tylko zarzucony na ramiona, była blada i nie za bardzo kontaktowała. Twierdziła, że z 10 minut przed wybuchem chodził po hali kasowej Rotundy młody człowiek i głośno mówił, żeby ludzie uciekali. Nikt na to nie reagował, ale ona akurat weszła do budynku i to słyszała. Wyszła czym prędzej i poszła w stronę Sienkiewicza i zaraz nastąpił wybuch, ją powaliło na chodnik, miała potłuczone kolana, podarte rajstopy, skaleczoną rękę. Dziewczyna była krewną jednej z kasjerek pracujących w oddziale na Sienkiewicza. Śledztwo prowadzone przez ówczesne władze właściwie nie wskazało nikogo winnego, wg nich był to zbieg okoliczności, bo ktoś w złym miejscu zaprojektował kanał wentylacyjny, ktoś zapewne zbyt mocno zakręcił zawór i jego zbyt wysokie ciśnienie spowodowało powstanie szczeliny, przez którą spokojnie ulatniał się gaz, ktoś nie reagował na sygnały pracowników PKO, że cuchnie gaz i ktoś nie sprawdził na czas stanu instalacji elektrycznej i wreszcie ktoś przekręcił kontakt, a iskra w kontakcie spowodowała wybuch. I tak naprawdę nic nie wiadomo. Wiadomo tylko, że zginęło wiele osób. Przypadek, podobno.
Napisałam w poprzedniej notce, że chodzenie po sklepach było nie tylko miłe ale i pouczające- zwłaszcza dla kogoś, kto przybył z socjalistycznej dziczy. Miałyśmy z córką wiele okazji do przysłowiowego zbierania z podłogi opadłej ze zdumienia szczęki. Pamiętajcie, że był to u nas okres pustych półek i nawet posiadanie gotówki niewiele pomagało. Cały czas czułam się tak, jakby, trafiła do gigantycznego Pewexu i to znacznie lepiej zaopatrzonego niż u nas. No cóż, napiszę co mnie osobiście wtedy zaskoczyło w "ichnich" galeriach handlowych. Przede wszystkim wielkość powierzchni sprzedażowej - po godzinie dreptania czułam,że jeszcze moment a odpadną mi nogi i stracę wzrok od nadmiaru barw. Bo jeśli stajesz przy regale z drobnym AGD i gdy widzisz np. linki do wieszania bielizny we wszystkich możliwych kolorach i długościach, to po chwili zaczynasz się obawiać, że masz zwidy. To samo ze wszelkiej maści pojemnikami, wiadrami, pudełkami, puszkami- dosłownie ze wszystkim. Gdy trafiłyśmy między regały z materiałami piśmiennymi wręcz skamieniałam- w życiu nie podejrzewałam, że może być taki wybór papeterii, kopert oraz wszystkiego co potrzebne do pisania, rysowania, malowania, kolorowania. Moje dziecko, choć już miało 13 lat, utknęło pomiędzy stoiskami z gumkami, piórnikami i temperówkami. Wybieranie piórnika zajęło jej trzy kwadranse, bo nie wiedziała czy lepiej kupić piórnik z pełnym wyposażeniem czy może kupić sam piórnik a wyposażenie samej dobrać. W końcu kupiła piórnik niezle "wypasiony", ale dokupiła gumki w różnych kształtach, na szczęście bezzapachowe. Wizyta w sklepach z odzieżą też była pouczająca, pomijając ilość ciuchów- tam wolno było mierzyć bieliznę! Wybierało się kilka biustonoszy, koszulek, majtek i szło się przymierzyć. Wszystkie majtki miały wszytą w kroku zabezpieczającą wkładkę. To co się zmierzyło a nie pasowało nam,wychodząc z przymierzalni wrzucało się do kosza. Podobnie było i z inną odzieżą. Dziś u nas też przymierza się bieliznę osobistą, tyle tylko, że tam towar po przymierzeniu szedł do pojemnika, a u nas wraca na półkę. U nich to co było mierzone szło do odkażenia a potem było przecenione. Dotyczyło to wszystkich towarów, które w czasie mierzenia dotykały ciała klienta. Bywałyśmy również w sklepach "normalnych", z towarami nie na naszą kieszeń. Do dziś pamiętam sklep z materiałami na sari, pełen cudownych jedwabi we wszystkich kolorach, wzorzystych i gładkich oraz haftowanych srebrem. I jeszcze coś - uwielbiałyśmy wizyty w działach spożywczych, a najbardziej działy warzywno owocowe. Wszystkie warzywa i owoce miały własne, przezroczyste małe boksy a w nich pożądaną dla danego gatunkutemperaturę i nawilżanie.Ponadto spoczywały na syntetycznejimitacji krótko strzyżonej trawy. Istna poezja. I do dziś wspominamy młodego człowieka w garniturku, który małymi nożyczkami ucinał końcówki strączków zielonego groszku, a minę miał taką, jakby robił manicure jakiejś pięknej pannie. Singapur jako miasto też zrobiło na nas wrażenie - na każdym kroku widać było dobrą organizację w zakresie urbanistyki i architektury. Wtedy najwięcej pięknych, nowoczesnych wieżowców było w Centrum Finansowym Marine Bay. Oprócz tych nowoczesnych budynków Singapur miał i nadal ma, dzielnice etniczne: chińską, arabską, hinduską. Nadal główną handlową arterią miasta jest Orchard Road. Jak już pisałam do Singapuru należą także malutkie wysepki i jedna z nich o nazwie Sentoza jest swoistym parkiem wypoczynku i rozrywki. Na Sentozie spędziliśmy jeden cały dzień - niestety tylko dzień, bo wieczorami też się tam odbywały całkiem ciekawe imprezy, np. światło i dzwięk, ale niestety już nie było miejsc w tamtejszym hotelu. Na Sentozę dostaliśmy się napowietrzną kolejką linową. Oczywiście wyjście z kolejki na wyspę było tylko i wyłącznie przez sklep z pamiątkami. Zresztą nawet ładnymi. W ramach atrakcji pojechaliśmy kolejką jednoszynową dookoła Sentozy. Gdy owa kolejka jechała było całkiem miło, ale gdy stawała, można było zejść z gorąca. Następną atrakcją była plaża nad laguną. Najbardziej rozczulił mnie napis na tablicy stojącej na plaży, że nie wolno wchodzić do laguny w ubraniach dżinsowych. Potem dopiero dowiedziałam się, że Hindusi wchodzą do wody w tym, co aktualnie mają na sobie a dżins farbuje. Na Sentozie jest też zachowany fragment prawdziwej dżungli, ale my ograniczyliśmy kontakt z dżunglą do podziwiania jej z okna kolejki. Po odświeżeniu się w lagunie podreptaliśmy na dalsze zwiedzanie i złożyliśmy wizytę w insektarium. W dziale motyli przeżyliśmy naprawdę niesamowite chwile, bowiem latały tu motyle, których rozłożone skrzydła byłyniemal wielkości mojej dłoni a do tego były w pięknym niebieskim kolorze, nazywały się morpho menelaus i strasznie szybko latały. Wśród przeróżnych roślin były poumieszczane karmidełka dla motyli. Było też miejsce w którym wisiały motyle w kokonach,oczekując na swe narodziny. Jedyne co mi się nie podobało to - żywe skorpiony. Poza tym na Sentozie była "wrotkarnia" i jeszcze wiele innych atrakcji, do których nawet nie mieliśmy zamiaru się wybrać, bo upał odbierał nam chęć do życia. Idąc do którejś z kawiarenek, nagle stanęłam jak wryta - obok ścieżki, na trawniku stała palma - była płaska,środkowa część pnia była lekko różowa, liście w kształcie wachlarza były turkusowo- zielone. Pokazałam tę palmę córce i mężowi i obśmieliśmy się zgodnie z moich podejrzeń, że palmy przy budynku terminalu były tworem sztucznym. Wracaliśmy z Sentozy promem. We wszystkich widocznych miejscach były tabliczki z różnymi zakazami i informacją o wysokościkary za złamanie zakazu. Na promie oczywiście nie wolno było palić tytoniu- kara 2000 tys. dolarów singapurskich (wtedy to ok.1000$ amerykańskich). Generalnie w całym Singapurze wszędzie było pełno tabliczek z różnymi zakazami. Przez cały czas tylko raz widziałam policjantów - stali w bramie w pobliżu jakiejś chińskiej świątyni, bo przed nią "tańczył smok" i stało wielu turystów podziwiających ten taniec. Najczęściej miałam wrażenie, że policja ukrywa się pod płytami chodnikowymi - nie słychać było syren policyjnych, nie widać było ich samochodów a nagle wyrastali jak spod ziemi. Jak pisałam Singapur jest z założenia i nazwy Republiką Demokratyczną. A tak naprawdę jest to dyktatura oświecona. Media są własnością państwa i to ono dyktuje co i jak należy napisać i w jakiej kolejności. Naczelna zasada - o Singapurze piszemy tylko dobrze, eksponujemy sukcesy obywateli tego kraju. Każdy, bez względu na to, czy jest obywatelem Singapuru czy innego kraju, musi przestrzegać praw obowiązujących w Singapurze, a jeśli ich nie przestrzega to podlega karze. Najsurowiej karane jesthandlowanie narkotykami i ich posiadanie. Nie tylko więzienie za to grozi - kara śmierci również. Zresztą Singapur przodujew światowym rankingu krajów w których wykonywane są wyrokiśmierci. Każde zgromadzenie powyżej 4 osób musi być zgłoszone odpowiednim organom. Zaopatrzenie sklepów mogło odbywać się albo nad ranem albo póżnym wieczorem. Wszystkie magazyny są lokowane poza centrum, a ciężarówki dostawcze mają ściśle wyznaczone godziny wjazdu do centrum oraz dopuszczalną ładowność. Wjazd do centrum dla samochodów osobowych był płatny i to sporo. Za każdy zakupiony samochód był wyznaczony wysoki podatek, co owocowało brakiem starych rzęchów (bo podatek nie różnicował czy kupiony samochód jest stary czy nowy). W związku z tym po mieście jezdziły głównie europejskie, drogie samochody. W mieście była tylko jedna korporacja taksówkowa. Nawet wtedy, gdy jeszcze nie było metra, komunikacja miejska działała sprawnie. Metro w Singapurze ma trasy podziemne tylko w centrum, poza miastem są to trasy nadziemne. Miasto budowało dla swych obywateli mieszkania komunalne- ale nie darmowe. Za ich wynajem trzeba było płacić. Najczęściej były to 3-4 wysokie budynki z własną infrastrukturą typu sklep wielobranżowy, plac zabaw dla dzieci,basen. W tych budynkach w każdej windzie były zainstalowane czujniki moczu, bo mieszkańcy mieli brzydki zwyczaj (ponoć Malajowie) sikania właśnie w windzie. Oczywiście w każdej windzie była tabliczka z zakazem sikania w kabinie, ale dopiero zainstalowanie czujników poprawiło sytuację. Czujnik uruchamiał alarm i jednocześnie blokował wyjscie z windy temu, kto naruszył przepis. Kara wynosiła 500 dolarów lub więzienie gdy winny był niewypłacalny. Singapur należy do najbogatszych państw świata i ma chyba najwyższe różnice poziomu majątkowego obywateli. Emerytura jest kwotą symboliczną, jednakową dla wszystkich i nie zależy wcale od zarobków. Każdy musi sam zadbać o zabezpieczenie na starość. Plusem Singapuru jest łatwość legislacji swojej własnej firmy, jasność i logiczność przepisów dotyczących działalności gospodarczej oraz niskie podatki. Był jeszcze jeden "plus" Singapuru - czułam sie tam bezpiecznie na ulicy bez względu na porę. Prawie każdego wieczoru włóczyliśmy się po mieście do pierwszej, drugiej, bo nie dokuczał już upał -26 stopni nocą to bardzo miła temperatura. Ulice były jasno oświetlone a brak otwartych sklepów nam nie przeszkadzał. W pazdzierniku ub. roku moja córka była służbowo w Singapurze. Stwierdziła, że "tamtego Singapuru,w którym byłyśmy już właściwie nie ma, nawet hotel, w którym mieszkaliśmy został rozebrany i teraz jest nowy, o wiele wyższy, a Sentoza to gniazdo kiczu. Dzielnice etniczne straciły swój charakter, przypominają po remontach dekorację teatralną". No cóż, świat się zmienia, a w mej pamięci pozostanie Singapur z 1989 roku. Roku Okrągłego Stołu.