....... a więc postanowiliśmy spędzić ją na jeziorze. Wybór padł na Bad Saarow leżące nad jeziorem Schartzelsee. Co prawda jest oddalone o 70 km od Berlina a od mojego mieszkania aż o 75 km, ale tam można wypożyczyć łódkę z silnikiem elektrycznym i spokojnie, w ciszy pływać po jeziorze. Bad Saarow jest na terenach byłego państwa NRD. W tamtych (słusznie minionych) czasach Bad Saarow było kurortem dla ówczesnych "bonzów". Odkryto tam źródła lecznicze i na leczenie różnych schorzeń dermatologicznych i narządów ruchu przyjeżdżali oczywiście również bonzowie z ZSRR. No ale wszak wszystko ma swój kres, nawet reżim rodem z ZSRR i dawne NRD wróciło do państwa niemieckiego. Bonzowie przeróżni tam już nie zjeżdżają, ale sama klinika pozostała i przyjmuje pacjentów i cieszy się dużym powodzeniem. A z ciekawostek - przychodnię dermatologiczną prowadzi polskie małżeństwo.
Nie da się ukryć, że gdy wyszłam z mieszkania to owe 33 stopnie w cieniu nieomal mnie powaliły. Po prostu nie było czym oddychać. Łódkę to już mieliśmy zarezerwowaną na późne popołudnie, ale przyjechaliśmy wcześniej, więc zaczęliśmy "piknik" od konsumpcji lodów - tych robionych metodą tradycyjną - pożarłam tylko "2 kulki", ale każda z nich była wielkości piłki tenisowej. Lody były pistacjowo-kokosowe. Nieprzyzwoicie pyszne! Potem posiedziałyśmy z córką w cieniu z widokiem na jezioro a potem wzmocnieni i schłodzeni lodami wpakowaliśmy się do łódki. Z uwagi na słońce łódka była wyposażona w stelaż, na którym był rozpięty daszek, co byśmy porażenia słonecznego nie dostali.
Ale dużo to tego słońca już nie było, bo z zachodu zaczęły nadciągać chmury, no ale te 2 godziny jednak popływaliśmy.
Jak widać pogoda zaczęła być niemiła, więc z nad jeziora przenieśliśmy się na obiado- kolację do bardzo sympatycznej restauracji również w tej miejscowości. I był to dobry pomysł bo w trakcie gdy siedzieliśmy przy stole zaczął padać deszcz i do Berlina wracaliśmy w deszczu.
Płeć męska wybrała "szpecle bawarskie" czyli najzwyczajniejsze w świecie ......kluski kładzione a my z córką po porcji sałatki, której "wzmocnieniem" były grzyby kurki i cieniutkie plasterki surowej wędzonej szynki. Oczywiście głównym składnikiem sałatki były jakieś ciemno zielone liście ( niestety nie studiowałam botaniki, zwłaszcza kulinarnej i nie wiem jakiej rośliny to były liście) i coś, co mi się skojarzyło z łodyżkami botwiny pokrojonymi na cieniutkie, długie "nitki", a wszystko potraktowane jakimś bardzo smacznym dressingiem.
Deszcz padał do granic Berlina, gdy wysiadałam pod domem to już nie padał.
Miłego nowego tygodnia Wszystkim!!!