drewniana rzezba

drewniana rzezba

niedziela, 25 lutego 2018

Taka sobie....

....wyliczanka.
Nie piszę, bo mnie boli ręka- prawa, a pisanie jedną ręką sprawia, że robię
błędy no i  strasznie długo to trwa.
A ręka mnie  boli, bo jestem sklerotyczką - zapomniałam, że pod koniec
pazdziernika naderwałam sobie  prawy biceps i kilka dni temu podniosłam
zbyt ciężką siatkę.
W ramach ochrony ręki czytam. A tak dokładnie to czytam książkę Salmana
Rushdiego  "Grimus".
Nie często sięgam po jego książki - do "Szatańskich wersetów"podchodziłam
kilka razy.
Za którymś kolejnym razem "zaskoczyłam" - z żalem skończyłam czytać.
Oczywiście  nie mogę pojąć co tak rozwścieczyło  islamistów, no ale tak
to jest gdy się pisze prawdę o religii. Bo co z tego, że to co napisał było
prawdą, skoro zostało wycofane, obalone, zakazane.
U nas z kolei wystarczy napisać o tym, że chrześcijaństwo ma swe korzenie
w innych, wcześniejszych wierzeniach i też się podpadnie.
Trochę ciężko mi się tego "Grimusa" czyta, bo trudno chwilami wejść
w tok myśli Rushdiego, przebić się przez ich natłok i niejaki chaos.
Nie mniej znów jestem pełna podziwu dla wyobrazni tego pisarza. Poza tym,
jak to u Rushdiego, mnóstwo tu zdań wielokrotnie złożonych, długich niczym
najdłuższa anakonda i dopóki nie wejdę w " kod" niektóre zdania muszę
najzwyczajniej w świecie dwa razy przeczytać, żeby się zupełnie nie zaplątać.
Przeczytałam już niemal połowę a nadal nie wiem co/ kto jest ten "Grimus".
A na półce już czeka następna książka tego pisarza, "Ziemia pod jej stopami".
I doczytam wreszcie Orhana Pamuka "Nowe życie". Zaczęłam ją  czytać za
którymś pobytem w Berlinie i nie zdążyłam wtedy skończyć. Bo to też książka,
której nie da się  przeczytać  " ot tak". Za coś jednak Nobla dali;)
No i przyszła zima- bez śniegu, nocą  jest nieco na minusie (-7) , ale za to dziś
 jest słońce i gdyby nie było wiatru to byłoby całkiem miło. Ale nie jest.
Obejrzałam  nieco Olimpiady i nie mam pojęcia po co nasi, poza skoczkami
narciarskimi, tam pojechali. Jak w przysłowiu- "szkoda czasu i atłasu".
Jak widzicie nic się u mnie ciekawego nie dzieje - "dzień podobny do dnia,
tydzień do tygodnia".
Miłej niedzieli wszystkim życzę;)


poniedziałek, 19 lutego 2018

Króciutko....

żeby was nie zamęczyć.
Salon  mercedesa, w którym w sobotę odbywała się impreza urodzinowa starszego
Krasnala to olbrzymi, trzypiętrowy budynek.
Po raz pierwszy byłam w tak olbrzymim salonie samochodowym. I po raz
pierwszy krążyłam pomiędzy przeróżnymi mercedesami.
Z przykrością muszę odnotować, że nie stać mnie na żadnego mercedesa.
Ale  było kilka egzemplarzy, które mi się podobały.
Z ciekawością obejrzałam to wszystko, co się znajduje pod podłogą mercedesa
hybrydowego- po prostu podłoga jednego z egzemplarzy była przezroczysta i
można było wszystko spokojnie obejrzeć. Okrutnie "dużo się dzieje" pod taką
podłogą hybrydy. Oczy mi niemal wychodziły na wierzch a mózg się gubił
w domysłach  "co  jest czym"?
Na pierwszym piętrze owego budynku jest ten tor, na którym  dzieciaki mogą
się wyżywać na elektrycznych samochodzikach.
Salon  ten jest otwarty od "świtu do nocy" i pełno było w nim ludzi - jak
widać  jest to sposób na spędzenie dnia wolnego od pracy.
Samochodów do obejrzenia jest multum, do każdego można wsiąść, przymierzyć
się do kierownicy, zamknąć oczy i pomarzyć.
Pomarzyć, że właśnie się zaraz zakupi mercedesa E-klasy, za te drobne 102
tysiące euro.
 No bo przecież nie kupi się tego najtańszego, za 21 tysięcy euro.
A jak się już człowiek zmęczy tym przymierzaniem swej  osoby do samochodu
to  może się wzmocnić w kawiarni kawusią lub odchudzającą sałatką z zieleniny
i łososia, polaną odchudzającym jogurtem i posypaną owockami granatu.
I taki salon samochodowy to najlepsza reklama produktu.
Tort urodzinowy córka zrobiła tym razem sama - był z trójkolorowego ciasta,
trzy piętrowy, ze śnieżnobiałą polewą, z błękitnymi zdobieniami a  po jego
rozkrojeniu z wnętrza wysypywały się drobne cukierki- u nas znane jako
"lentilky", kupowane niegdyś u braci  Czechów.
Tu mają inną nazwę, dla mnie  nie do wymówienia i nie do napisania;)
W sumie byliśmy tam od godziny 15,15 do niemal 19,00.
Wśród gości była tylko jedna dziewczynka, bardzo rezolutna  osóbka.
I wcale te dzieci nie wrzeszczały, zachowywały się kulturalnie.
 A na koniec każde z nich otrzymało "prawo jazdy na mercedesa"- taką
miniaturę prawdziwego prawa jazdy, ze zdjęciem i danymi osobowymi.

.



piątek, 16 lutego 2018

Znowu piątek

W "najczarniejszych" snach nie podejrzewałam, że i tu zacznę ze dziwieniem
odnotowywać, że znów jest piątek, a pozostałe dni gdzieś przeleciały pędem,
zlewając się w  jedną całość.
Jutro młodszy Krasnal kończy siedem lat i wraz  ze swymi koleżankami i
kolegami będą się bawić w Centrum Mercedesa.
Obydwa Krasnale mają bardzo  zajęty ten weekend- jutro starszy  musi wpierw
być na urodzinach swego kolegi, stamtąd  zostanie dowieziony na urodziny brata,
a  młodszy Krasnal jutro świętuje swoje urodziny a dzień pózniej urodziny swego
kolegi.
Na szczęście tu  nikt nie organizuje tych imprez we własnym domu -zajmują się
tym wyspecjalizowane firmy. Organizują całe przyjęcie  i program rozrywkowy
dostosowany do wieku i zainteresowań dzieci.
Rodzice jubilata dostarczają tylko dziecko i...tort. A sami albo znikają na
najbliższe trzy godziny albo siedzą  w kawiarni z rodzicami gości jubilata.
Młodszy Krasnal już na początku listopada przekazał rodzicom gdzie chciałby
się bawić razem ze swymi gośćmi. Padło na  Centrum Mercedesa, gdzie
niewątpliwą atrakcją jest możliwość jazdy elektrycznymi samochodami po
specjalnym torze. Oczywiście pod troskliwym okiem instruktorów.
Z tego co wiem to jest tam również ściana do wspinaczki.
A młodszy Krasnal, który w tym roku nie chce chodzić na pływalnię, a jakiś
sport uprawiać musi, wybrał właśnie treningi wspinaczkowe.
Nie udało nam się dowiedzieć czemu dziecię  w tym roku nie chce jezdzić ze
szkołą  na basen, no ale tu nie ma zwyczaju zmuszania dzieci do czegoś czego
nie chcą robić i dziecko może sobie samo wybrać sport, który będzie uprawiać.
Młodszy dobrze   pływa, w lecie już nawet opanował sztukę nurkowania
więc może się nieco nudził na  basenie. Rodzice  zaproponowali mu wpierw 
kurs taekewondo  ale dziecku nie spodobały się pierwsze ćwiczenia i po
drugiej wizycie na kursie - zrezygnował.
Wybrał wspinaczki "skałkowe" a idzie mu ta zabawa na tyle dobrze, że już został
przeniesiony do grupy bardziej zaawansowanej.
Starszy natomiast został przyjęty do klubu sportowego do sekcji pływackiej i
raz w tygodniu ma treningi. W sekcji jest kilku trenerów, jeden trener ma
pod opiekę 4  do 5 dzieci.
Ale, jak wiadomo, nie ma róży bez kolców, więc żeby było ciekawiej  obaj
mają te swoje treningi w jednym dniu, o zbliżonej porze i oczywiście w dwóch
zupełnie różnych miejscach.
W związku z tym my obsługujemy   starszego Krasnala, bo na basen odwozimy
go zaraz po szkole, potem wytracamy  gdzieś w okolicy 1,5 godziny i zabieramy
z basenu do domu.
Młodszego na wspinaczki dostarcza i odbiera z nich któreś z rodziców.
Zawsze uważałam, że małżeństwo to instytucja, która ma zbyt mało pracowników.

Najważniejsze, że jak na razie zimy nie ma.
Dziś świeciło  nam pięknie słońce, a gdyby do tego nie było wiatru, to byłoby
już niemal wiosennie.
Gdyby  mnie jeszcze tak od czasu do czasu bardzo dziwnie nie bolało z okazji
półpaśca, to byłabym niemal szczęśliwa. To taki dziwny, kłujący ból. Ale nie da
się ukryć, że wysypka mi  znika i mnie  niemal już nie swędzi.

A my jutro też jedziemy do tegoż centrum  mercedesa- przecież trzeba dziecku
złożyć życzenia urodzinowe i dostarczyć tort urodzinowy.
Poza tym mały uznał, że będzie to dla nas niebywała atrakcja i nie możemy się
tam nie pokazać.

Poniżej jest fragment tego "toru"
i nawet jeden z samochodzików
Nie wiem czy będę jutro robiła zdjęcia, bo mi padła karta w aparacie a
skleroza uniemożliwiła mi zakup nowej gdy byłam w Saturnie.
Poza tym nie wolno fotografować dzieci i wrzucać fotki na blog, bo żyjemy
w chorych czasach.
Ale mercedesik fotogeniczny, prawda?


poniedziałek, 12 lutego 2018

Są miejsca....

........w których zima wygląda tak:

Krasnale wróciły z  ferii, które spędzały na wysokości 1640 m nad
poziomem morza. Te widoczne okoliczne górki to mają po 2000m.
A na nartach spędzali 4 godziny dziennie.
Dzieciaki wróciły tak stęsknione za swymi "zabawkami", że nie
chciały w niedzielę wyjść z domu i z opóznionym sernikiem
urodzinowo-imieninowym mego męża my poszliśmy do nich.
Oczywiście był to już drugi upieczony przeze mnie sernik, bo
poprzedni jakoś podejrzanie szybko "wyparował".

sobota, 10 lutego 2018

Uzupełnienie poprzedniego posta

Dziś wykupiłam lek, który mi przepisał lekarz.
Lek nazywa się  ZOSTEX.
Substancją czynną jest  BRIVUDIN.
Z tego co wyczytałam lek należy do nukleozydów analogicznych  i  zwalcza 
namnażanie się wirusów opryszczki-półpaśca.
Lek jest przepisywany głównie osobom po 50 roku życia.
Bierze  się go 1 tabletkę dziennie przez siedem dni. Nie należy przerywać brania 
leku, chyba że wystąpi silna reakcja alergiczna i wtedy trzeba natychmiast
skontaktować się z lekarzem. Lek nie chroni przed nawrotami choroby, ale
minimalizuje komplikacje chorobowe oraz obniża ryzyko wystąpienia neuralgii
po półpaścu.
Nie wolno go stosować u osób leczonych chemioterapią oraz lekami, które
zawierają 5-flurouracyl, kapecytabinę, floksarydynę, tegafar.
U jednej na 10 osób lek może powodować nudności.
 Nie brać na czczo, stosować zawsze o tej samej porze.
A jeśli idzie o nawracanie półpaśca, to czynnikiem wyzwalającym jest stres i 
osłabienie odporności wywołane mieszanką stresu, zmęczenia, kontaktu z wirusami
występującymi w okresie wzmożonych zachorowań na grypopodobne infekcje.
Pan doktor mówił mi, że to najnowszy lek jaki opracowali na półpaśca. 
Z tego co wyczytałam wynika, że substancja lecznicza jest wbudowana w  DNA
wirusa.
W Polsce nie jest zarejestrowany .
Tu, bez ubezpieczenia  7 tabletek leku kosztuje 97,00 euro, a na ubezpieczalnię
zapłaciłam 9,70 euro.

 

piątek, 9 lutego 2018

Będziecie rozczarowani- chyba

A więc pojechaliśmy dziś do tego polskiego lekarza. Dobrze, że wyjechaliśmy
z domu nieco wcześniej, bo były cyrki ze znalezieniem miejsca do zaparkowania.
W końcu jakaś jedna miejscóweczka się znalazła, wrzuciliśmy 2 euro do
parkomatu, rezerwując miejsce na dwie godzinki.
W jednym miejscu (mieszkanie wielopokojowe) przyjmuje  równolegle trzech
lekarzy: polski, rosyjski i zabijcie mnie, ale trzeciej narodowości nie odgadłam,
bo język jakim się posługiwali pacjenci trzeciego lekarza niczego mi nie zdradził.
Osoba tego lekarza też mi się z żadną nacją nie skojarzyła.
Recepcję obsługiwały dwie  panie pielęgniarki, o jednej wiem, że jest po
wyższych studiach.
Plusem jest to, że można tu bez trudu oddać  krew do badania, nie trzeba
gdzieś się tułać po przychodniach przyszpitalnych.
Poczekalnia była wielkości mojego pokoju, ludzi sporo. Do gabinetu wezwano
nas z poślizgiem 20 minutowym.
Pan doktor sympatyczny i dociekliwy. Dociekliwy, bo dopytywał się o stan
 mego wątłego zdrowia niczym rasowy śledczy.
Przejrzał moje papierki od endokrynolożki, potwierdził,   że Hashimoto mi
wszystko  "zamula", w końcu rozochocona zapytałam się, czy mógłby mi zapisać
coś na opryszczkę, która zrobiła mi się na brodzie i nie tylko.
I okazało się, że mam wcale nie opryszczkę ale zaczyna mi się półpasiec i stąd
znów mam ból w rejonie zakończeń korzonków i tam już są cztery krostki całe
i jedna rozdrapana. A tak mówił o tych krostkach jakbym tam  miała guzy
z gatunku nowotworowych.
Przejechał mi po okolicznym nerwie obwodowym a ja myślałam, że zejdę- tak
zabolało.
No i okazało się, że weszłam zdrowa- wyszłam chora.
Przejrzał potem całą dokumentację mego męża, i trochę się nam skomplikowało,
bo część leków nie ma tu odpowiedników i trzeba wpierw skontaktować się
z polską apteką w Berlinie, która albo napisze co i jak można stosować w zamian
lub sprowadzi leki z Polski.
No a  polska  apteka jest w Kapenick, coś jakby dość daleko od nas, choć to
jeszcze administracyjnie Berlin.
Czyli- niedługo, któregoś pięknego dnia pojedziemy na wycieczkę.
Generalnie pan doktor b. sympatyczny i zawodowo w porządku, a cała nasza
dokumentacja medyczna  została zeskanowana.
Biletu parkingowego na szczęście wystarczyło na tę wizytę. Następnym razem
wykupię na dłuższy czas, bo chcę odwiedzić sklepy na pobliskim Kudamie.
No cóż, w końcu jestem kobietą, a tu takie  fajne zaopatrzenie.


czwartek, 8 lutego 2018

Jak zawsze- czyli....

....zupełnie nic ciekawego.
Jest zima, a więc pora, w której "zamieram" wewnętrznie.
Przyznam się bez bicia- najchętniej przespałabym calutką zimę w jakiejś gawrze.
Ten tydzień mamy wypoczynkowy, bo Krasnale jeszcze na feriach, ale od
poniedziałku przybędzie  zajęć.
Zamiast spać w tej wymarzonej gawrze "zakopałam"się w czytaniu.
Przeczytałam cztery  zupełnie różne książki.
Wpierw  dość spore tomisko J.Douglasa Kenyona "Zakazana historia Ludzkości".
Książka jest zbiorem wybranych przez J.D.Kenyona  fragmentów prac oraz
artykułów o tym, jak oficjalna nauka fałszuje prawdziwe początki  cywilizacji.
Autorami wybranych prac są archeolodzy, geolodzy, biolodzy, historycy.
Następnie przeczytałam napisaną przez prof. Piotra Nesterowicza książkę
"Każdy został człowiekiem", wydaną przez Wydawnictwo Czarne w 2016r.
Jestem zdania, że każdy z dzisiejszych czterdziestolatków powinien tę
książkę przeczytać. To praca powstała na podstawie pamiętników młodzieży
wiejskiej wydanych przed laty i opatrzonych wspólnym tytułem "Młode
pokolenie wsi Polski Ludowej".
Prof. Nestorowicz oprócz przestudiowania tych ocenzurowanych wszak
pamiętników postarał się o jeszcze inne dokumenty oraz dotarł do  rodzin
ówczesnych autorów, tworząc dla nas bardziej odpowiadający prawdzie obraz
polskiego społeczeństwa z okresu błędów i wypaczeń.
Przeczytałam tę książkę z ciekawości bo w tamtych czasach Polska oglądana
z perspektywy stolicy wyglądała zupełnie inaczej  niż ta opisana  w tej  książce.
I smutno mi, bo dziwnie łatwo można w niej odnależc zbyt wiele podobieństw
w działaniu rządów- tamtego i dzisiejszego.
By sobie poprawić nastrój sięgnęłam po jednego z moich ulubionych autorów-
Johna Irvinga. Tym razem przeczytałam wydaną przez wydawnictwo
Prószyński i Spółka książkę "Czwarta Ręka".
Bardzo lubię prozę Irvinga, choć niektóre moje znajome twierdzą, że autor ma
wyrażnie obsesję na punkcie  seksu.
Zawsze wtedy mówię, że zapewne każdy ma, ale nie każdy ma odwagę o tym
pisać, poza  tym w moim odczuciu seks jest tu często tylko nośnikiem do
przemycenia znacznie ważniejszych spraw, podobnie  zresztą jak w książce
Nienackiego, "skandalicznej" Raz  w roku w Skiroławkach.
Jak na Irvinga to mało tu seksu a myślą przewodnią jest...miłość, która potrafi
zmienić charakter człowieka. To już szósta przeczytana przeze mnie książka
tegoż autora. I bardzo mi się podobała.
Brakuje mi jeszcze trzech by mieć przeczytane wszystkie jego książki wydane
w Polsce.
A dziś skończyłam książkę Carmen Posados "Małe niegodziwości".
Świetnie się ją czytało, do końca nie było wiadomo dlaczego zginął kucharz
a myślą przewodnią jest to, że tzw. przypadek właściwie nie  istnieje,  bowiem
każdy przypadek ma jednak swą przyczynę. Czasem ukrytą w dalekiej
przeszłości.
Czeka na mnie jeszcze kilka książek, tym razem Igora Witkowskiego.
A jutro mamy wyprawę do polskiego lekarza. Ciekawa jestem jak będzie.


niedziela, 4 lutego 2018

Prywata. Na dodatek....

.........nie sponsorowana.
 Niedługo będzie wiosna a pierwsze mocniejsze promienie słońca wywabią na
trawniki małe białe lub lekko różowawe kwiatki- stokrotki.
Tylko  nie zrywajcie ich, bo niektóre stokrotki piszą książki. Znam taką jedną,
dziwną Stokrotkę. Już trzy książki popełniła.

Ostatnia książka Stokrotki jest o Jej i moim mieście  rodzinnym-Warszawie.
Tyle tylko, że ja z racji metryki znam to miasto nieco dłużej i wędrując wraz
z Nią jego ulicami mimo woli widzę różne fragmenty własnego życia.
Obie w dzieciństwie mieszkałyśmy na Mokotowie- Ona na Dolnym, ja na
Górnym. Zdecydowanie miała bliżej ode mnie do Łazienek i zapewne we
wczesnym dzieciństwie częściej w nich bywała niż ja.
Dla mnie Łazienki były w czasach  liceum odskocznią, miejscem wagarów,
spotkań, pierwszych szkiców starych drzew, miejscem gdzie godzinami
mogłam szkicować Pałac na Wodzie, lub pomnik księcia Józefa
Poniatowskiego na koniu, albo fragmenty pomnika  króla Jana III Sobieskiego,
ewentualnie opalać się i leniuchować na kamiennych ławkach Teatru na Wyspie.
Ja po prostu szkołę miałam zbyt  blisko Łazienek i gdy zbyt szybko obok niej
przeszłam to lądowałam w Łazienkach.
A może to wina genów- przed wojną w tym samym budynku było Gimnazjum
Ziemi Mazowieckiej, do którego uczęszczał mój ojciec.
I też, podobnie jak ja, jakimś cudem mijał szkołę wcale jej nie zauważając i
zatrzymywał się dopiero w Łazienkach. Był bardziej konsekwentny ode mnie-
wagarował jednym cięgiem dwa miesiące.
Zaniepokojona tak długą nieobecnością ucznia wychowawczyni zatelefonowała
do domu. Oj działo się wtedy, działo.

W tych odległych czasach gdy jeszcze nie chodziłam do szkoły, w Alejach
Ujazdowskich, na samym początku maja organizowano Dni Oświaty, Książki
i Prasy. Mnie Aleje Ujazdowskie pozostaną na zawsze w pamięci pełne ludzi
krążących pomiędzy stoiskami z książkami, stojących dość karnie w kolejce
a czasem wyrywających sobie wzajemnie z rąk książki.
I choć wiem, że rozstawione na trawnikach stoiska niszczyły trawę, to wciąż
żałuję, że nie ma już tych dawnych dni będących świętem  dla tych, którzy
kochają książki. Targi w PKiN lub w hali Torwaru to już nie to.

Ukochanym miejscem piszącej Stokrotki jest Stare Miasto . A ja, ilekroć
idę przez  Plac Zamkowy, choć dookoła tłum ludzi, czuję lęk i patrzę pod
nogi -tak jak wtedy, gdy  wąziutką nierówną ścieżką wydeptaną wśród
gruzów szłam z dziadkiem do Katedry. Miałam wtedy prawie 4 lata i ten
widok morza gruzów wraz z pochyloną nad ścieżką samotną starą latarnią
pozostał w mej pamięci jak wypalone znamię.
Dla  Stokrotki Starówka to miejsca- dla mnie wspomnienie naszej wędrówki
przez te gruzy. I ten dawny lęk.
Zapewne dlatego tak rzadko odwiedzam Starówkę.

Ale nie same  smutne rzeczy mi się zdarzały w rodzinnym mieście. Niektóre
zdarzenia bawią mnie do dziś.
Byłam wtedy  w VII klasie podstawówki- był to czas pierwszych "prywatek",
organizowanych zwykle z okazji  urodzin. Rodzice jubilata wspaniałomyślnie
oddawali we władanie  małolatów na kilka godzin jeden pokój, sami koczując
w drugim i ewentualnie donosząc spragnionym bachorom oranżadę lub kompot
i podsuwając  jakieś tartinki.
Praktycznie przez cały ostatni rok podstawówki co tydzień była u kogoś
prywatka.
A jedna z nich była w......więzieniu na Rakowieckiej.
Po prostu ojciec jednej z koleżanek był strażnikiem w tym więzieniu i miał w tym
budynku służbowe mieszkanie.
Nie wiem na czym polegała praca taty naszej koleżanki, ale pamiętam, że nim nas
przepuszczono do jej mieszkania to sprawdzono nasze nazwiska czy się zgadzają
z listą podaną przez jubilatkę, potem w obecności jednego mundurowego faceta
poprowadzono nas wąziutkim korytarzem  do mieszkania naszej koleżanki.
 O tym, że prywatka była w więzieniu powiedziałam w domu dopiero po fakcie.

Warszawa, którą znam od dziecka pomału się zmienia. Czy zawsze na korzyść?
Pod wieloma względami tak, przestaje być prowincjonalnym grajdołkiem, ale
obawiam się, że pod rządami dobrej zmiany owa grajdołkowatość powróci.

Stokrotka mieszka na prawym brzegu Wisły, a ja, z bardzo osobistych
względów bardzo nie lubię prawobrzeżnej Warszawy, poza leżącą nad Wisłą
Saską Kępą. Saska Kępa  to dla mnie wspomnienie ukochanej cioci-babci, która
była osobą z gatunku tych i do tańca i do różańca.
Pozostała część Pragi była synonimem mego dzieciństwa u matki, okresu
tak traumatycznego, że utkwił w mej pamięci na całe życie, skąd, gdy miałam
cztery lata,  zabrała mnie na stałe babcia, matka mego ojca.

Miasto rozdziela na dwie części Wisła - miejsce mojej pierwszej fascynacji
żeglarstwem, włóczenia się po Wiśle bezpieczną Omegą, potem Słonką.
Czy ktoś z Was jeszcze pamięta, że kiedyś można się było kąpać w Wiśle i nie
groziło to "syfem i kalectwem"?
Ja pamiętam te baseny na Wiśle - były po obu brzegach rzeki.

Kiedyś wydawało mi się, że nie potrafię żyć  bez Warszawy- to bzdura, potrafię.
Przecież ten post piszę z zupełnie innego miasta, które naprawdę polubiłam już
jakiś czas temu.

Niezależnie czy mieszkacie w Warszawie, czy może tylko wpadniecie tam na
 chwilę, przeczytajcie ostatnią  książeczkę Stokrotki bo wiele w niej informacji
o mieście, w którym już nie mieszkam.
A ponieważ to nie recenzja to nie napiszę czy książeczka Jadwigi Śmigiery
"Moje warszawskie zwariowanie" podobała mi się czy też nie.



sobota, 3 lutego 2018

Nic, ale to nic.....

.......się nie dzieje.
Tylko jakoś zalatana jestem tym "niczym".
A może po prostu starość mnie dopada. Ciągle jestem pod kreską czasową.
Na szczęście zaczęły się ferie i moi wyjechali w góry, na narty.
Tu jakieś dziwne te ferie - teraz tylko tydzień.
Mam zamiar wykorzystać ten czas na koralikowanie bo zaczęłam pewien
projekt i wciąż tkwię w  jednym miejscu. Do tego wpadłam na głupi pomysł
splatania tego z najmniejszych koralików - wielkość koralika to 1,5mm 
i splatam z nich rurkę o średnicy 0,5 cm.
Na razie rurka ma  22 cm długości, a całość ma mieć 45 cm, więc jeszcze nieco
roboty  przede mną. Zrobiłam już inny element tego naszyjnika, czyli listki.
A więc do zrobienia zostaje mi tylko 23 cm owej rurki, umocowanie wewnątrz
naszyjnika listków i zrobienie  zapięcia. Może uda mi się to skończyć w ciągu
miesiąca. I będzie do tego jeszcze  bransoletka- mam nadzieję, że będzie.
Pogoda nadal z gatunku "niewiadomojaka", najczęściej to jednak tu mży, ale
generalnie zimy w sensie  mrozu i śniegu nie ma, co mnie zupełnie nie
martwi.
W okolicznych przydomowych ogródkach widać nawet krzaczory mające
pąki. Między innymi całkiem spore pąki są na rododendronie.
A gdy tylko  wychodzi  słońce ptaszyska zaczynają się wydzierać na cały
regulator.
Wzdłuż "mojej" ulicy rosną dęby, ale jeszcze nie widzę w nich chęci do
wypuszczania listków. Już się cieszę na czas, gdy będę spoglądać na zielone
dębowe liście na poziomie swego okna.
W najbliższy piątek mamy pierwszą wizytę u lekarza rodzinnego- lekarza
polskojęzycznego. Ciekawa jestem jak będzie ta wizyta przebiegać.
Mamy do niego z 10 przystanków autobusowych i ok.800 m do przejścia od
autobusu. Drugi wariant to metro z przesiadką i też tyle samo do przejścia.
Wariant z pojechaniem samochodem raczej odpada, bo może nie być miejsca do
zaparkowania. Tu nawet o płatne miejsca parkingowe trudno.
Jutro mam imieniny i urodziny ślubnego, więc muszę wypróbować przepis na
sernik czekoladowy. Jeszcze nie piekłam tu żadnego ciasta, czas spróbować.
Mam nadzieję, że będzie jadalny;)
No i widzicie- naprawdę nic się tu nie dzieje. Lecę więc w gary;)