Zauważyłam, że ostatnio najwięcej piszę "o niczym".
Wcale mnie to nie dziwi, bo odkąd pamiętam zawsze uwielbiałam robić "nic
pożytecznego", "nic ważnego", "nic potrzebnego"- ogólnie osiągnęłam moim
zdaniem mistrzostwo w "niczym".
Dziś, jak w każdy wtorek tego roku szkolnego, zawiozłam starszego do klubu
na basen, czyli od godz.16,00 do 17,45 musiałam gdzieś wytracić czas, by
go potem zabrać do domu.
Basen jest na terenie dużego, pięknie zadrzewionego kompleksu sportowego.
Kompleks ma pełno wymiarowe boisko do piłki nożnej, gdzie na co dzień
ćwiczą przyszli zdobywcy pucharów. Jest też stadion "dwa w jednym", czyli
zimą jest tor łyżwiarski, a latem tor do łyżworolek. Środek służy jako hipodrom.
Niedaleko jest też dobrze wyposażony stadion lekkoatletyczny. To wszystko
jest tuż obok basenu, ale nieco dalej są i inne obiekty sportowe.
Co ciekawe, to wszystkie te obiekty najzwyczajniej w świecie żyją. Na płycie
stadionu lekkoatletycznego oraz na boisku piłkarskim trenują dzieciaki "piłkę
kopaną". Dziś obserwowałam najmłodsze dzieciaki, właściwie jeszcze
przedszkolaki.
Te maluchy były naprawdę wielce przejęte i bardzo zabawnie wyglądał pan
trener uwijający się pośród tej malizny.
To był zupełnie regularny trening, z rozgrzewką, biegiem dookoła stadionu,
ćwiczeniem przewrotek no i musowo prowadzeniem piłki nogą, podczas
biegu. Gdy tak wlepiałam oczy w te maluchy, na płytę stadionu wyszła kolejna
grupka- wszyscy w "korkach" i podkolanówkach z ochraniaczami. Na oko
siedmio - ośmiolatki.
Moją uwagę zwrócił pan trener, który nieco kulał. Pomyślałam ,że pewnie
doznał jakiejś kontuzji. A potem dopiero zobaczyłam, że ten młody człowiek
ma po prostu jedną nogę nieco krótszą i niewykształcone prawidłowo ręce-
brakowało części przedramion.
Ale trening prowadził świetnie i przyglądałam mu się z zaciekawieniem
i zazdrością- widać było, że dzieci za nim przepadają, że doskonale zna się
na na tym jak trenować dzieciaki, a wykop miał taki, że z połowy boiska
piłka leciała w trybuny.
I widziałam, że ta praca z dziećmi daje mu radość i satysfakcję.
No a zazdrość to stąd, że w Polsce większości osób z wadami rozwojowymi
po prostu nie widać. Nie widać ich, bo mają problemy z wyjściem z domu,
ze zdobyciem wykształcenia, ze znalezieniem w końcu pracy.
Dopóki są dziećmi to jeśli rodzice są bardzo zdeterminowani dziecko ma
zapewnioną rehabilitację, choć niekoniecznie w pełnym wymiarze z NFZ.
Jakoś rodzice dostarczają ich do szkoły-integracyjnej lub specjalnej, ale
w chwili gdy dziecko ukończy 18 lat, państwo umywa ręce - radz sobie sam
człowieku, wszak jesteś dorosły.
Sadzę, że każdy nawet średnio inteligentny człowiek rozumie, że z chwilą
dojścia do pełnoletności wada rozwojowa nie spada z człowieka niczym
czapka z głowy.
Wszyscy oni nadal potrzebują rehabilitacji i to ciągłej, a NFZ im tego nie
zapewnia.
Przy odrobinie szczęścia i bliskości dużego miasta - może się trafi raz na 6
miesięcy kompleksowa rehabilitacja przez 3 tygodnie. I koniec. Resztę
należy sobie organizować samemu.
Tu regularnie widuję np. grupki nastolatków z zespołem Downa - pięć lub
sześć osób z tym zespołem, dwóch opiekunów.
Są w parku, czasem w jakimś markecie, jeżdżą na koncerty- w ten sposób są
uczeni zwykłego życia, które nawet nam, zdrowym, czasami sprawia trudność.
Nie siedzą uziemieni w domach i nikt tutaj nie odsuwa się od nich w środkach
miejskiej komunikacji ani ich nie ogląda jak dziwne okazy wyciągnięte ze
słoja z formaliną.
A ponieważ jestem fanką "nic nie robienia" często wędruję bez celu i patrzę-
na ludzi, których mijam, na domy, na upaćkane jak mój samochody i moja
wewnętrzna kamera utrwala mijane obrazy- przedszkolaków w odblaskowych
jednakowych kamizelkach wśród których na każdą trójkę dzieciaków jedno jest
o innym kolorze skóry, ale wszystkie tak samo zgodnie się śmieją i tuptają,
starsze i bardzo stare osoby często wyposażone w "'balkoniki" dzięki którym
czują się na ulicy pewniej. I gdy moja wewnętrzna kamera to zapisuje zaczynam
się zastanawiać dlaczego tam, skąd przyjechałam nie ma tylu mocno starych
osób.
Tak naprawdę to one są, ale w większości uwięzione w domach, bo jak wyjść
z domu gdy się mieszka na którymś piętrze a windy brak? I jak zrobić zakupy gdy
wszystko takie ciężkie? To kolejna grupa ludzi w Polsce w jakimś sensie
wykluczonych, podobnie jak wszyscy "sprawni inaczej".
Idę dalej i odnotowuję -tu nie ma na ulicy i podwórkach kotów! Ani pół kota nie
widziałam od chwili przyjazdu! Są psy, bardzo dużo wielorasowych ale
wszystkie na smyczy a poza tym miłe, grzeczne i każdy właściciel sprząta po
swoim psie.No i tych czworonogów jest niewiele. I jakieś ciche, rzadko można
usłyszeć psie szczekanie. Jak zwykle nałogowo wypatruję jamników i to
koniecznie szorstkowłosych. Na razie widziałam tylko dwa okazy.
Przechodzę obok kościoła- jest niedziela, ale żadnych tłumów obok kościoła,
żadnego hałasu i dzwonienia. Żaden dzwon nie usiłuje zburzyć pobliskch
domów nachalnym i głośnym dzwonieniem.Raz dziennie, tuż przed godz.12,00
słychać dość ciche dzwonienie przez mniej niż pół minuty.
Idę dalej, a kamera zapisuje- przed sklepem trzy stoliki, kilka osób pije kawę
i ...zajadają przeogromne porcje ciasta .Zastanawiam się czy będą w stanie
wstać od stolików.
Widzę z daleka znajomą twarz - tak naprawdę się nie znamy, ale zawsze się
witamy głośnym "halo" i uśmiechamy się do siebie- mieszkamy w sąsiadujących
ze sobą kamienicach.
Koniec "nicnierobienia" - muszę wrócić do domu i ugotować obiad. Co prawda
nie zajmie mi to więcej niż 20 minut, no ale "nicnierobienie" mus skończyć.