drewniana rzezba

drewniana rzezba

sobota, 31 grudnia 2016

Co mówią gwiazdy....

.....czyli prognoza astrologiczna dla Polski i świata na rok 2017.
Horoskop został sporządzony przez dr Piotra Piotrowskiego, którego horoskopy
śledzę już od kilku lat.**
To właśnie ten pan przewidział "spektakularne odejście prezydenta Lecha
Kaczyńskiego od sprawowanego urzędu". Pomyłka wyniosła zaledwie kilka
miesięcy.
Prognoza na rok 2017 została sporządzona w pażdzierniku a teraz opublikowana
drukiem w moim ulubionym miesięczniku "Nieznany Świat", który jest dla tych,
którzy myślą i czują więcej.
Możecie mnie nazwać naiwną, przesądną idiotką, ale różne zawirowania życiowe
przekonały mnie, że jest jeszcze coś więcej na tym świecie niż tylko to co
możemy zmierzyć, zważyć, sfotografować lub ująć w zgrabne regułki.
Bo jesteśmy dziećmi Kosmosu i to wszystko co się w nim dzieje ma na nas
swój wpływ.
20 marca, w chwili równonocy  wiosennej, dokładnie o godz. 11,30 rozpocznie
się Rok Słońca.
W Roku  Słońca mogą się ujawniać silne osobowości-przywódcy żądni władzy
absolutnej nad jednostkami oraz masami. Ale jednocześnie my sami zaczniemy
zmierzać do realizacji swoich potencjałów, ambicji, aspiracji i głośno je wyrażać.

Rok Słońca meteorologicznie zapowiada okresy obfitujące w susze, wysokie
temperatury latem, silne mrozy zimą.

Horoskop dla PiS.
"Dla partii PiS horoskop na 2017 rok nie jest optymistyczny i nie zapowiada
dalszej ekspansji". "Nie obejdzie się bez kryzysu,gdyż ugrupowanie to dojdzie
do punktu krytycznego, co wymusi na nim przemyślenia oraz weryfikację
obranej strategii." "...strategia PiS-u natrafi na zdecydowany opór, podobny
do tego, jaki pojawił się w 2009 roku w czasie wyborów do Parlamentu
Europejskiego".
Lider tej partii będzie się zmagał w nowym roku z Saturnem, który w lutym,
maju i listopadzie w jego kosmogramie będzie w opozycji ze Słońcem, co
sprawi, że siły witalne prezesa mocno osłabną, co może zaowocować chorobą,
popełnianiem błędów i brakiem sukcesów tam gdzie się ich spodziewa.
Niewykluczone, że prezes wyjdzie z cienia, co niekoniecznie będzie dobrym
dla niego posunięciem. Zwiększone jeszcze bardziej parcie prezesa do władzy
może spowodować utratę reputacji i problem z siłami, które tej władzy nie
chcą zaakceptować.

Horoskop dla Trybunału.
Układy planetarne w kosmogramie sędzi Julii Przyłębskiej wskazują na osobę
silną, bezkompromisową, która nie cofnie się przed niczym. Jej  powtarzane
"zdanie odrębne" może być również odrębne w stosunku do zdania prezesa i
konflikt pomiędzy tymi osobami jest nieunikniony, choć niekoniecznie jeszcze
w 2017 r.

Horoskop dla  rządu.
W najbliższym czasie będzie coraz więcej kontrowersji wokół wprowadzanych
przez rząd tzw. "dobrych zmian", a z pierwszymi problemami rząd będzie się
musiał uporać już wiosną, w kwietniu oraz na przełomie listopada i grudnia
a potem jeszcze w lutym 2018 r., co może doprowadzić nawet do wystąpienia
poważnego kryzysu a może nawet opuszczenia partii przez prezes Rady Min.
Nie rokuje to stabilności i przewidywalności posunięć Beaty Szydło.

Horoskop dla prezydenta
Nie ma co liczyć na zmianę postawy prezydenta- nadal będzie grzecznie
podpisywał to co mu położą na biurku do podpisu i mówił to, co będą
oczekiwać jego partyjni koledzy.
Prezydentura umacnia jego przekonanie, że zyskać można coś jedynie uległością.
Nie przewiduje, że czasem można  też i dużo na tym stracić.

Horoskop dla UE
Pomimo wycofywania się Wielkiej Brytanii z UE, Unia nie rozpadnie się.
W 2017 r może się wręcz poważnie wzmocnić.
Zmiany są nieuniknione, ale będą one zmierzać w kierunku odrodzenia się oraz
pozbycia dużej części kłopotów.
Nastąpi czas podsumowań, rekonstrukcji oraz wyznaczania nowych planów
i strategii.



Nie wiem co będzie w Nowym Roku, nie wiem nawet co będzie jutro, ale
                  
                   Życzę wszystkim
                             by w 
                    NOWYM ROKU
nie utonęli w kłębowisku dobrych zmian
   i spokojnie realizowali własne plany







 **Blog dr P.Piotrowskiego pt "Astrologia wydarzeniowa" jest na stronie
https://piotrpiotrowski.blog.onet.pl

                                                  
                                            





 

środa, 28 grudnia 2016

Nudne, ale kto chce.......

 ....niech czyta- na własne  ryzyko.
Dawno, dawno temu    bywałam dwa razy w roku w Zakopanem.
Dwa tygodnie latem i dwa tygodnie zimą.
I wcale nie byłam z tego powodu szczęśliwa, bo latem mój ślubny
usiłował zrobić ze mnie taterniczkę a zimą- narciarkę.
Zanim  biedak pojął, że chodzenie w góry z potrzaskaną łąkotką
to kiepski pomysł minęło trochę czasu a ja zaliczyłam jeden atak
pęcherzyka  żółciowego  3 m od szczytu Świnicy, opuchliznę
kolana do niespotykanego przez lekarza rozmiaru oraz wysoką
gorączkę ze zmęczenia po wycieczce na Granaty.
W końcu do mego męża dotarło, że z całą pewnością nie  będzie
ze mnie kumpelka do łażenia po górach od czwartej rano do nocy
i moja rola ograniczyła się do statusu żony oczekującej powrotu
męża z gór- albo w schronisku, albo gdzieś po drodze.
Nie oznacza to, że nigdzie nie  chodziłam- odwiedzałam wszystkie
tatrzańskie doliny a nawet zaliczyłam Kominy Tylkowe i
przechodziłam ścieżką nad Reglami z jednej  doliny do drugiej.
 Jak na osobę z potrzaskaną  łąkotką to całkiem niezle.
Na jednym z pierwszych wyjazdów zimowych mój wszystko
wiedzący mąż uznał, że narty zjazdowe to jest to, co moja
potrzaskana łąkotka z pewnością łyknie bez odrazy.
 Nie łyknęła - już drugiego dnia nauki umożliwiła mi upadek na
kant nart i pęknięcie kości krzyżowej z przemieszczeniem tej ostatniej.
Nie zacytuję tego, co powiedział o tym lekarz, bo na blogu staram
się nie używać słów niecenzuralnych, ale kilka miesięcy leżałam na
półce drewnianej wyjętej z szafy i dostawałam pensję z zakładu
pracy za 3 miesiące nieobecności.
Po tym wszystkim   nadal wyjeżdżaliśmy dwa razy w roku
do Zakopanego, ale zimą ja przebywałam głównie na Gubałówce
leżakując na dwóch kocach i okryta trzecim, lub na tarasie pensjonatu,
 w którym mieszkaliśmy.
Czasem ze znajomymi dziewczynami dreptałyśmy niespiesznie małą
grupką do którejś z reglowych dolinek.
Najchętniej do Strążyskiej, gdzie była w schronisku pyszna herbata i
prześmieszny kot, który wyglądał jak wielka, czarna puchata kula.
Zawsze jezdziliśmy z różnymi naszymi znajomymi, więc się nie
nudziłam ani chwili.
Panowie albo wydeptywali latem  wyższe partie  gór albo zimą gdzieś
szusowali na nartach, a my miałyśmy inne, mniej skomplikowane
rozrywki.
Główna ulica Zakopanego, Krupówki, była wtedy jakby przedłużeniem
warszawskiej ulicy Marszałkowskiej. Zawsze się tu kogoś znajomego
i ogólnie znanego, spotkało.
Poza tym był to swego rodzaju wybieg dla modeli-była to spontaniczna
rewia mody sportowej. To tu spacerowali z najnowszymi modelami
nart i gogli faceci, którzy chyba ani razu nie zjechali na swych
ekskluzywnych, importowanych Rossignolach i nie widzieli nigdy
stoku z bliska, a już z pewnością nie zaliczyli wywrotki.
Ci mniej wysportowani kroczyli dumnie obuci w tzw. "buty na po
nartach", na lewym ramieniu dzwigając narty a w prawej ręce związane
sznurowadłami buty zjazdowe. A ci, co szusowali na oślej łączce
na "Wierszykach" lub pod Reglami, nosili narty wraz z przypiętymi
do nich butami.
A "wariaci", co na okrągło szlifowali stok od Kasprowego aż do
Kuznic, wynajmowali kwatery w Kuznicach i na Krupówkach raczej
nie bywali. Nie mieli po co, wystarczał bar z piwem na Bystrem.
To na Krupówkach testowały dziewczyny wytrzymałość komisowych,
drogich niesamowicie botków na obcasach, by czym prędzej kupić mniej
wytworne, ale praktyczniejsze "filcaki" na gumowej podeszwie.
Oczekując powrotu mężów lądowałyśmy  nałogowo "U Pani Zosi"
w jadalni przy ulicy Zamoyskiego, nad najpyszniejszym pod
zakopiańskim słońcem barszczem czerwonym z fasolą zwaną  Jasiem.
Byłyśmy wręcz uzależnione od tego barszczyku. Dziś to bym pewnie
zastanawiała się nad tym, z czego ów barszczyk powstawał, że tak
nam smakował.
Osobliwą rozrywką był zawsze dla mnie zakopiański targ, wówczas
usytuowany niedaleko dolnej stacji  kolejki na Gubałówkę.
Przeniesienie go potem na Kamieniec i zmuszenie ludzi by na targ
schodzili 3 piętra w dół po koślawych schodach było wielkim
nietaktem.Targ odwiedzałam z reguły przed wyjazdem- wszak trzeba
było kupić  oscypki (te prawdziwe), czasem skarpety wełniane  lub
jakieś ozdóbki skórzane  ewentualnie  drewniane.
Nie wypieram się - lubiłam Zakopane razem z tymi zapyziałymi
Krupówkami, wiecznie zapchanymi, czarnymi od dymu kawiarniami,
małymi prywatnymi sklepikami wielkości kiosku  "Ruchu" pełnymi
"suwenirów" w tragicznych kolorkach.
I trochę mi smutno, że dzisiejsze Zakopane niewiele ma wspólnego,
poza nazwą, z tym sprzed wielu lat.
Wyłożenie Krupówek kostką Bauma nie dodało im uroku, zrobiło się
w Zakopanem straszliwie ciasno, wszystkie parcele zabudowane,
wszędzie są "okna w okna".
Patrząc na tę beznadziejną szarość za oknem wspominam prawdziwe
zakopiańskie zimy, gdy w dzień bywało tylko -20 stopni,a my
wędrowaliśmy Doliną Chochołowską na Ornak lub Doliną Kościeliską
przez Przysłop Miętusi do Doliny Małej  Łąki .
Najbardziej utkwiła mi w pamięci zimowa wycieczka na Halę Kopienicką.
Nigdy tam nie byliśmy  latem.
Był naprawdę silny mróz, słońce szalało na błękitnym niebie, śniegu było
mnóstwo a my szliśmy w dość głębokim śniegu, który migotał iście
kryształowym blaskiem, jakby kto rozsypał kryształowe kulki.
Po przejściu Hali, gdy weszliśmy na ziemny fragment szlaku, gdzie był
śnieg wytopiony, siedzieliśmy z godzinę.
Chłonęłam kolory- fiolet odległego lasu, ciemno  i jasno niebieski
śnieg pod lasem, zieleń bliższych świerków i błękit śniegowych małych
dołków w śniegu.
Tęskno mi czasem do takich kolorowych zim, ale, jak mawiają bracia
Czesi -" to se ne wrati".

W wiele lat pózniej wyhaftowałam obrazek wg witrażu Tiffany'ego
Jego zima jest jednak  bardziej kolorowa niż moje wspomnienie
z Hali Kopienickiej.





niedziela, 25 grudnia 2016

Jak być szczęśliwym????

Została mi jedna taka bombeczka, która jest zamiast choinki
Szczęście niejedno ma imię - to co uszczęśliwia panią B. może nie
być szczęściem dla pani Z. Tak właśnie to w życiu wygląda.
Nie mniej wyszukałam nieco dobrych rad jak żyć by czuć się
szczęśliwym.
1. Ciesz się życiem
a więc naucz się żyć terazniejszością. Dostrzeż piękno tego co cię
otacza - zachwyć się wschodem i zachodem słońca, spędzaj jak
najwięcej czasu podziwiając przyrodę.
Nie żyj przeszłością ani też przyszłością
2. Rób to co kochasz.
Staraj się wybrać zawód w dziedzinie, która cię interesuje i sprawia
ci przyjemność. Żadne pieniądze nie ułagodzą twego cierpienia gdy
robisz to czego nie lubisz.
Znajdz koniecznie czas na rozwijanie swych zainteresowań i hobby.
3.Nie przestawaj się uczyć.
Nie osiadaj na laurach- znaj na bieżąco wiadomości dotyczące twej 
kariery oraz hobby, ucz się nowych rzeczy które cię zainteresują,
nawet jeśli wydają się zbyt trudne. Bądz odważny!
4.Kreatywnie rozwiązuj problemy
Nie użalaj się nad sobą rusz głową, staw czoło wyzwaniu bo każda
przeszkoda to okazja do dokonania pozytywnych zmian.
5.Mądrze dobieraj przyjaciół
Otaczaj się mądrymi, pozytywnymi ludzmi, którzy podzielają Twoje
wartości i cele i którzy potrafią realizować swoje marzenia. To oni
wyciągną   do ciebie pomocną dłoń, gdy zajdzie taka potrzeba.
6.Licz się z innymi
Akceptuj innych takimi, jakimi są.Pomagaj, jeśli możesz, ale nie
usiłuj ich na siłę zmieniać.
7.Inwestuj w relacje
Kochaj swych bliskich nawet w momentach konfliktu.Pielęgnuj i
rozwijaj swoje relacje z rodziną i przyjaciółmi, poświęcaj im swój czas.
Nie łam  danych im obietnic, bądz też pomocny.
8.Dotrzymuj słowa
Niczego nie obiecuj, jeśli nie wiesz, że z pewnością  będziesz mógł
dotrzymać obietnicy.
Bądz szczery wobec innych i wobec siebie. 
9.Śmiej się
Nie traktuj siebie  zbyt poważnie, w każdej sytuacji można znależć coś
śmiesznego - przecież nikt nie jest idealny. 
10.Bądz odpowiedzialny
Pamiętaj, że w 100% jesteś odpowiedzialny za swoje  życie i szczęście.
Za swoje humory, postawy, myśli, uczucia, reakcje i słowa.  
Gdy popełnisz błąd miej odwagę się do niego przyznać.  

I pomyślałam, że może zamiast noworocznych postanowień typu :
schudnę, będę ćwiczyć, nauczę się, itp. byłoby lepiej gdyby każdy
z nas  starał się żyć zgodnie z tymi powyższymi zasadami.
     

środa, 21 grudnia 2016

I jak kochać święta gdy......

......podjeżdżasz do marketu, w którym regularnie w każdą środę
robisz zakupy i w podziemnym parkingu z trudem znajdujesz jedno
miejsce, a dotychczas zawsze było ich kilkadziesiąt?
Jeden plus - nie słychać żadnych kolęd, za to co chwilę grozi ci
rozjechanie wózkiem  paletowym, bo właśnie jest godzina 10 rano,
więc "zatowarowywanie" sklepu trwa w najlepsze i najmniej
potrzebnym elementem sklepowego krajobrazu jest klient.
Jak kochać święta, gdy chcąc wyjechać z podziemnego parkingu
wpierw stoisz w korku na terenie parkingu  podziemnego, a potem
20 minut wyjeżdżasz z parkingu otaczającego  market?
Jak kochać święta, gdy ludzi nagle ogarnia jakaś super bezmyślność
i wydaje się im, że są jedynymi użytkownikami ulic a do tego nagle
co drugi kierowca ma napad  daltonizmu?
Ale chociaż nie jestem wielbicielką świąt wszelakich to:


                              Wszystkim,
                               bez wyjątku, 
                     tym stałym gościom i tym
                               chwilowym,
                                   życzę 
             by te  Święta spędzili tak jak lubią,
          w otoczeniu tych których kochają i przez
                         których są kochani. 
                     

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Wizyta

Dziecko nas nawiedziło.
Przybyło wczoraj o 22,05 ,zjadło pózną kolację, pogwarzyliśmy do
pierwszej w nocy, przespało się , zjadło śniadanie, znów nieco
pogwarzyliśmy, odwiezliśmy  dziecko na miejsce jej spotkania
służbowego i.......prosto stamtąd, wieczorem odjedzie do domu.
Szaliczek został zaakceptowany, mam dalej robić.
Oczywiście  głównym tematem rozmów były Krasnale.
Okazuje się, że starszy Krasnal, który w styczniu skończy 8 lat,
jest jednak  od września tego roku szkolnego uczniem czwartej
klasy - komisja stwierdziła, że powinien być w czwartej klasie
zamiast w trzeciej.
Po kolejnych badaniach psychologicznych orzekli, że jednak on
nie ma wcale  psychiki  siedmiolatka, ale dziecka starszego i
nie można dopuszczać, by się dziecko w klasie nudziło.
Okazuje się, że dziecko jest zachwycone gramatyką języka
niemieckiego, bo gramatyka to coś w rodzaju  matematycznych
struktur.
I gdy zakończy klasę czwartą ma iść do gimnazjum profilowego,
gdzie będzie kontynuował naukę w klasie 5 i 6  zakresu szkoły
podstawowej.
I niestety droga do tej nowej szkoły jest związana z dojazdami.
Oczywiście idzie do gimnazjum o profilu matematyczno-fizyczno-
technicznym.
Młodszy Krasnal jest bardzo rozczarowany faktem, że od września
idzie do szkoły, w której już nie będzie  Starszego Krasnala.

I jeszcze coś z życia Krasnali:
Starszy Krasnal jest gwiazdą dziecięcej stomatologii - gdy po
chirurgicznym usunięciu "górnej mlecznej czwórki" i usunięciu
z dziąsła ropnia zięć przyszedł z nim na kontrolę, pan profesor zapytał
się Krasnala, czy zgodzi się pokazać swą paszczękę studentom, bo
taka jak u niego dolegliwość, zdarza się bardzo rzadko.
Starszy się zgodził i był niezmiernie dumny, że dzięki niemu studenci
poznają "na żywo" ciekawy przypadek. Z tej dumy pozwolił by
jeden ze studentów usunął mu  okazjonalnie mocno ruszającego się
mleczaka.
W związku z powyższym zostałam zaszczycona zdjęciem rtg jego
paszczęki, na którym wyraznie widać dwa komplety zębów-
całkiem spore  zawiązki zębów stałych i oczywiście mleczaki.
A Młodszy Krasnal brał udział w przedszkolnym teatrzyku cieni,
związanym ze świętami.
Przypadła mu rola ....choinki, czyli  trzymał w  łapinach wykonaną
z kartonu choinkę.
W przeddzień , wracając z przedszkola zapytał się swego tatę:
"tata, jak myślisz, dużo będę mówił w tym przedstawieniu?"
Zięć, nie wiedząc zbyt dokładnie jaka rola Krasnalowi przypadła
w udziale, odpowiedział:  "no nie wiem ile, ale pewnie trochę
będziesz mówił"
 A Krasnal na to: "tata, coś ty, widziałeś kiedyś gadającą choinkę?".
Córcia przywiozła nam  filmik z tego przedstawienia - rzeczywiście,
nie była to "gadająca choinka", za to niemal cały czas był widoczny
jej cień na ekranie.
Młodszy rośnie na anarchistę -nie lubi robić tego co wszyscy, ma
raczej skłonności  kameralne.
Lubi śpiewać i tańczyć, ale za nic nie chce śpiewać w chórze.
I lubi......piec ciasto!!!!




sobota, 17 grudnia 2016

Zamiast odpowiedzi na komentarze;)

Kochani, napisałam o sobie szczerą prawdę- naprawdę jestem stara
i głupia i mózg mi się  zlasował.
W trzeciej dekadzie listopada, moja bardzo dorosła córka doszła do
wniosku, że mogłabym zrobić dla niej szaliczek- ok. 40 cm szeroki
i ze 150 cm długi.
Jak zapewne wszyscy wiecie nasz mózg jest podzielony na różne
"kawałki" między innymi jest "kawałek" zawiadujący tak zwaną
miłością matczyną. Od kilkunastu lat usiłuję lekceważyć jego różne
podszepty, bo jak większość z Was wie jestem "matką na odległość",
więc musiałam się uodpornić na różne matczyne troski- wszak dziecko
dorosłe, samodzielne i samo już jest matką. Więc zamartwianie się
jej codziennym życiem nie ma najmniejszego sensu.
Ale widocznie ostatnio jakoś  spadła mi odporność, bo pierwsze co
pomyślałam, to "o fajnie, zrobię dziecku szaliczek".
Nie wiem czy wiecie, ale ów "ośrodek matczynej miłości" to bardzo
podstępne ustrojstwo- raz pobudzone zaczyna znieczulać w naszym
mózgu tak zwany "ośrodek zdrowego rozsądku" a my zaczynamy
popełniać same błędy.
No właśnie - zamiast pomyśleć trzezwo, że za kilka dni już będzie
grudzień, a dziecko nawet jeszcze nie wybrało włóczki, z której
miałabym ów szalik popełnić, to ja wpadłam niemal w entuzjazm.
W końcu dziecię wybrało włóczkę i kolor i padło na włóczkę
"lace" firmy Drops. Popatrzyłam na zdjęcie w witrynie sklepu i
mój znieczulony zdrowy rozsądek niestety nie zadziałał - włóczka
lace przypomina grubością dwie cienkie nici do szycia razem
skręcone, ale na zdjęciu wcale tego nie widać. 10 dag tej włóczki to
800 metrów ale na zdjęciu włóczka nie wyglądała na tak koszmarną
cieniznę, albo ustrojstwo od matczynej miłości uszkodziło mi
również odbiór wzrokowy.
Zamówiłam ów cud peruwiańskich  tkaczek, przejrzałam wzory na
włóczkę lace i zaczęłam trenować na innej cienkiej włóczce, która
również w 10 dekagramach ukrywała aż 800 m długości.
Włóczka w końcu dotarła choć Poczta Polska nie spieszyła się
z jej dostarczeniem pomimo priorytetu.
Rozpakowałam paczuszkę i oniemiałam- jeszcze nigdy w życiu
nie widziałam tak cholernie cienkiej włóczki.
No cóż- zaczęłam się  przymierzać do tej cienizny.
Wg wzoru miałam ową cieniznę przerabiać drutami nr 3 lub
nawet 3,5 lub szydełkiem nr 4.
No cóż-pomyślałam- przecież niejeden szalik w życiu zrobiłam
i zabrałam się za nabranie oczek na druty.
Nie wyglądało to dobrze, oj nie. No ale jakoś te oczka nabrałam.
A potem- potem to już była klęska, bo ten ażurowy wzór był
dwustronny - i po lewej i po prawej stronie robótki trzeba było
oczka "gubić i jednocześnie narzucać"- te z pań, które robią na
drutach z pewnością pojmą o co biega.
Po przerobieniu iluś tam rzędów, w których pomyliłam się kilka razy,
postanowiłam zmienić ten  ażur na mniej skomplikowany i to
co zrobiłam , czyli z 5 cm na wysokość- sprułam.
Nie powiem Wam dokładnie ile razy prułam, nabierałam oczka na
nowo, próbowałam kolejny ścieg - już nawet nie liczyłam.
W pewnej chwili gdy już wydawało mi się, że dam radę to
jednak zrobić, a na drucie było już z 15 cm "urobku", podstępnie,
bez rozgłosu uciekły mi z drutu dwa oczka i......musiałam
całość spruć, bo nie byłam w stanie ich połapać tak, by nadal
tworzyły pożądany wzór.
Zniechęcona i przerażona tą włóczką zmieniłam ścieg  na inny,
też ażurowy, ale najprostszy z możliwych.
Teraz sprawdzam każdy jeden przerobiony rząd, nim przejdę do
następnego.
Na dzień dzisiejszy  udziergałam już 80 cm , czyli coś jakby połowę
pożądanej długości.
Jestem udręczona tą robótką, bo moje  paluszki przypomniały sobie,
że mam wszak oszczędzać stawy paliczków i w proteście- bolą.
Poza tym jestem przyzwyczajona, że  robię na drutach "techniką
na macanego", czyli rzadko patrzę na to co robię- z reguły w trakcie
robienia na drutach oglądam film. Ażury u mnie to raczej rzadkość,
a już taki eksces jak robienie całości ażurem to zdarza się raz na
wiele lat. Ostatni taki wybryk był ze 20 lat temu, gdy robiłam
letni sweter z lasety - to taka cienka jedwabna tasiemka i chyba już
zniknęła z asortymentu pasmanteryjnego.
Jutro przyjeżdża na kilka godzin  moje dziecko, ale jestem dziwnie
pewna, że szaliczek nie będzie jeszcze gotowy.
Zwłaszcza, że po wieczorno-nocnej transmisji z okolic Wiejskiej
jestem mało przytomna.
I chcę tu podziękować tym wszystkim, którzy wczoraj, pomimo
zimna i póznej pory demonstrowali i w moim imieniu.
Co do  tak zwanych świąt- niczego nie szykuję, nie szaleję ani
z zakupami ani z gotowaniem. Dla mnie to kolejne przesilenie
zimowe, które zresztą jest zawsze 21-22 grudnia, a data 25 grudnia
wzięła się z kalendarza juliańskiego, obowiązującego na początku
nowej ery- wg tamtego kalendarza  przesilenie zimowe było
25 grudnia.
A poza tym Jezus urodził się w sierpniu, nie w grudniu, co można
wyczytać w odpowiednich dokumentach.
W czasach "pogańskich" uroczyście obchodzono przesilenie
zimowe- pomalutku wydłużał się dzień, Słońce  coraz dłużej było
na nieboskłonie. A  Słońce to życie, więc nic dziwnego, że owo
przesilenie zimowe było uroczyście obchodzone.
A nowa wiara, chrześcijaństwo, spokojnie zawłaszczyło tę okazję
dla swoich celów.
Zawłaszczyło również do swoich celów wszystkie "miejsca mocy",
w których dotychczas zbierali się ludzie .
Wszystkie  pierwsze kościoły pobudowano na ruinach zburzonych
pogańskich miejsc kultu.
Nie miejcie do mnie żalu, że piszę prawdę, którą bez trudu można
wyczytać w dokumentach historycznych.
Miłego wszystkim;)



poniedziałek, 12 grudnia 2016

Ogłoszenie parafialne

Jestem stara, głupia i zadufana w sobie.
 I dlatego mnie tu nie będzie do 19 grudnia.
Tak ogólnie nic mi nie jest, nie choruję, tylko mózg mi
się zlasował.
Do poczytania;)

wtorek, 6 grudnia 2016

Dziś Mikołajki

Mikołajki, a więc Boże Narodzenie już tuż, tuż.
Tradycją są prezenty, które oczekują w wieczór wigilijny lub
w pierwszy dzień świąt pod choinką.
Czy zawsze są to przemyślane prezenty??? Raczej nie. Na ogół
to tylko "ból głowy" dla tego, kto wymyśla prezent, a na dodatek
każdy prezent kosztuje i gdy ma się obdarować kilka osób to
może całkiem spora suma gotówki opuścić nasz portfel.
Jest jeszcze trochę czasu,a więc zastanówcie się jeszcze czy to,
co zamierzacie położyć pod choinką  w charakterze prezentu
sprawi jego adresatowi prawdziwą radość

Bardzo  żałuję, że niemal całkowicie zanikł zwyczaj dawania
prezentów, które  nie były "gotowcami" a wytworami naszych rąk.
Możecie się ze mnie pośmiać, ale dla mnie znacznie ważniejszym
prezentem jest zrobiona przez kogoś z rodziny jedna serwetka niż
cały ich komplet, który powstał w fabryce.
Bo wiem, że ta jedna serwetka to pomysł i trud poświęcony mojej
osobie. A  mały słoiczek pysznych domowych konfitur z wiśni też
wymagał od jej twórczyni uwagi i czasu.
Myślę, że byłoby naprawdę miło, gdyby choć raz do roku każdy
z nas był obdarowany prezentem, na którego wykonanie ktoś
poświęciłby własny czas i wysiłek.
Dziś czas i uwaga skierowane "wybiórczo" są towarem wyraznie
deficytowym.

I jeszcze jedna sprawa.
Błagam  - nie kupujcie dzieciom "pod choinkę" szczeniąt lub
kociąt. To nie są zabawki - to będą nowi członkowie rodziny,
niemal kolejne dziecko w domu, na które nie dostaniecie 500+,
a którego utrzymanie kosztuje.
Każde domowe zwierzątko wymaga od nas czasu, uwagi i
nakładów finansowych.
Więc niech was wyobrażenie widoku roześmianej, radosnej buzi
dziecka na widok szczeniaka lub kociaka nie pozbawi rozsądku.


wtorek, 29 listopada 2016

Niemal o niczym


Jakoś tak się składa,  że ostatnio wciąż mnie wpieniają nasi lekarze.
Nie  wiem, czego normalnie ludzie oczekują od  każdego lekarza, ale ja
oczekuję PROFESJONALIZMU- przede wszystkim w postaci dobrej
diagnozy, omówienia z pacjentem jego choroby, przedstawienia i
uzasadnienia takiego a nie innego sposobu leczenia no i choćby trochę
empatii.
Kilka lat temu u mojej b. bliskiej znajomej M. wykryto raka  piersi -
nie było to dla nas obu niczym niezwykłym, bo Jej matka również
 miała raka piersi, więc jako osoba z grupy podwyższonego ryzyka M.
 regularnie co  pół roku robiła  na koszt własny USG piersi.
Oczywiście zupełnie  inaczej   znosi się  tylko świadomość, że się jest
w grupie podwyższonego ryzyka a zupełnie inaczej jest gdy świadomość
 przyjmuje konkretną  formę. Guzek był maluteńki, miał raptem sześć
milimetrów, ale natychmiast ( prywatnie) przeprowadzono biopsję,
która wykazała, że to ten najgorszy typ, który w krótkim czasie zabiera
pacjentce życie.
Nie było w tym czasie jeszcze  tzw. "szybkiej ścieżki onkologicznej" ale
dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej jeden ze szpitali ginekologiczno-
położniczych uruchomił u siebie oddział onkologiczny i bez trudu i bez
znajomości przyjęto moją znajomą do szpitala.
Ordynator tego oddziału optował za całkowitą mastektomią  tej piersi,
drugi lekarz był zdania, że wystarczy wyciąć z dużym marginesem zmianę
i węzeł chłonny tzw. "strażniczy", potem  pójdzie chemia i będzie dobrze.
W przygotowanych do operacji dokumentach pacjentka wyrażała zgodę na
oszczędzającą pierś operację.
Ale dwa dni pobytu na tym oddziale uruchomiło wyraznie  M. jej szare
komórki i już na sali operacyjnej zmieniła zdanie- poprosiła o całkowite
odjęcie zaatakowanej nowotworem piersi.
Chirurgowi  nieco szczęka opadła ze  zdziwienia, "biegiem" zmieniono
dokumentację i usunięto pierś całkowicie.
Przyznam się, że byłam  dumna, że wykazała się tak wielkim rozsądkiem,
bo nawet kobiecie po siedemdziesiątce trudno się  rozstać z tym atrybutem
kobiecości.
Guzek był maleńki, nie usunięto ani jednego węzła chłonnego poza tym
tzw. węzłem strażniczym, który dokładnie przebadano i nie znaleziono
w nim wrażych komórek.
W dwa dni póżniej zostałam przeszkolona w kwestii zmiany opatrunków i
kontrolowania ilości  płynu surowiczego z rany pooperacyjnej.
Chemii nie zaordynowano, jedynie tabletki cytostatyczne do łykania przez
najbliższe 3 lata.
Wizyty  u lekarki prowadzącej dalsze leczenie onkologiczne sprowadzały
się do jednej w roku, połączonej z mammografią pozostałej piersi.
Na narzekania M., że się zle czuje po tych tabletkach, lekarka wzruszała
tylko ramionami, ale nawet nie zapytała się jakie to dolegliwości.
Zero zainteresowania, zero podtrzymania pacjentki na duchu.
Dwa tygodnie temu, gdy M. odbierała wynik mammografii, lekarka  była
 łaskawa powiedzieć bardzo oschłym tonem że "zapewne jest przerzut do
drugiej piersi", bo jeden z węzłów chłonnych jest nieco zgrubiały i dała
skierowanie  na USG  by to przebadać.
Najbliższy możliwy termin USG w tej przyszpitalnej przychodni był
możliwy w końcu lutego, no ale p. doktor powiedziała, że nic na to nie
poradzi.
Wyobrażacie  sobie co się kłębiło w głowie biednej M. gdy wracała
od lekarki? - widziała już siebie po raz drugi na operacji a może i już
w hospicjum, gdy zmaga się  z chorobą.
Oczywiście znów zrobiła USG prywatnie ,u tej samej lekarki, która wtedy
wykryła u Niej tamtą zmianę nowotworową.
I  jest wszystko w najlepszym porządku, nie ma nigdzie ani  śladu przy tym
węzle chłonnym dodatkowego , wzmożonego ukrwienia, a węzeł  jest
odrobinę powiększony, bo niedawno M. przechodziła  silne zapalenie oskrzeli.
I powiedzcie mi - czy ta pani onkolog nie powinna była dokładniej
zainteresować się swą pacjentką, wypytać czy ostatnio nie chorowała itp.,
 a nie walnąć w przestrzeń, że może jest przerzut?
Mnie pół roku temu pani endokrynolog uraczyła podobną wiadomością,
mówiąc, że być może  mam raka tarczycy, ale powiedziałam, że raczej nie
i zapewne owe widoczne na USG  guzki wcale nie są guzkami, a miejscami
po zniszczonej przez przeciwciała  tkance tarczycy, bo ich okolice nie
wykazują zwiększonego ukrwienia, tak typowego dla tkanki nowotworowej.
Tu małe wyjaśnienie- tkanki tarczycy nie są niszczone przez przeciwciała
tarczycowe w jakiś planowy sposób, ale "wybiórczo" w  wielu miejscach,
co niezbyt wprawnego lekarza może wprowadzić w błąd, że to guzki.
Wzrok, którym mnie obrzuciła pani endokrynolog - bezcenny.
Dobrze,  że  M. może pozwolić sobie na wykonanie badań prywatnie, ale
większość pacjentów- emerytów raczej nie.
I okazuje się, że "szybka ścieżka onkologiczna" nie dotyczy tych, którzy
już są leczeni, a tylko nowe przypadki.
Mam w rodzinie lekarzy i pamiętam doskonale jak bardzo przejmowali się
swoimi pacjentami, choć wcale nie byli to pacjenci "prywatni", bo obie
moje ciotki  nie miały już czasu ani sił by jeszcze prowadzić prywatną
praktykę pracując w szpitalu i przyszpitalnej przychodni.
I nigdy nie nie podrzuciłyby pacjentowi niesprawdzonej diagnozy.
A może jednak kiedyś inaczej szkolono lekarzy?
Ciekawa jestem, czy na skutek dobrej zmiany, zaplanowana na styczeń
operacja mego męża będzie na koszt NFZ tak jak jest to zaplanowane, czy
może jednak na nasz koszt, bo jak dotąd NFZ nie podpisał umów na nowy
rok z niepublicznymi placówkami medycznymi.

sobota, 26 listopada 2016

Nieco romantyzmu

Islandia to kraina wyspiarska, słynąca z gejzerów, lodowców, wulkanów,
nieco "księżycowych krajobrazów", wybuchu w 2010 roku wulkanu
Eyjafjallajokull i.......wiary w elfy.
Nie ma się  co śmiać - co prawda wg oficjalnych danych zaledwie 8%
Islandczyków wierzy w ich istnienie, ale jednocześnie aż 62% nie
wyklucza ich istnienia.
Zresztą jak nie wierzyć  w ich istnienie, skoro w stolicy, w Reykjaviku,
oficjalnie działa Szkoła Elfów.
Mało tego - każdy wznoszony nowy obiekt, łącznie z budową nowych
dróg szybkiego ruchu musi być umieszczony w takim  miejscu, by nie
uszkodzić siedzib elfów.
A jak prowadzić nowe inwestycje by elfy mogły spokojnie i bezpiecznie
żyć ? W tej materii władzom doradzają wykładowcy ze Szkoły Elfów.
W ciągu ostatnich 50 lat politycy wysokiego szczebla aż cztery razy
zasięgali  tych rad, między innymi przy budowie drogi szybkiego ruchu
Reykjavik - Kopavogur, co wiązało się z usunięciem świętego kamienia,
zwanego Elfhill.
Według zaleceń operacja została wykonana delikatnie a kamień został
przesunięty w miejsce gdzie był łatwy dostęp do trawy i niczym nie
przesłonięty widok na ocean.
Na początku tego miesiąca w Islandii nastąpiła seria  całkiem silnych
wstrząsów tektonicznych w okolicy  największego wulkanu o nazwie
Hekla.
Ostatni raz jego erupcja nastąpiła w 1918 roku, a wulkan ten ma zwyczaj
wybuchać co 60, 80 lat, więc wulkanolodzy sądzą, że się właśnie budzi.
Miejmy nadzieję, że może elfy ostrzegą ludzi przed jego wybuchem i
nikt nie zginie.

                                   Być może, że tak wyglądają elfy

czwartek, 24 listopada 2016

Kolejna zagadka przeszłości

Był rok 1900, na Morzu Śródziemnym szalał sztorm i grupka rybaków schroniła się
u brzegu niewielkiej wyspy Antikithery, gdzie natknęła się na wrak antycznego statku.
O niezwykłym znalezisku poinformowano odpowiednie władze, ekipa archeologów
zabezpieczyła znalezisko, spisano wszystkie znalezione przedmioty i oddano je do
szczegółowej analizy.
Po kilku miesiącach uwagę badaczy przykuł artefakt  posiadający numer 15087.
Nikt nie przypuszczał, że badanie tego  niezwykłego  urządzenia, składającego się
z 9 przekładni i 40 kół zębatych wyciętych z brązu i nałożonych na siebie z wręcz
zegarmistrzowską precyzją, a na dodatek pokrytych znakami, których wielkość
nie przekraczała 2 mm, będzie trwało całymi latami.
Odczytywanie tych znaków trwało dziesięć lat. W końcu artefakt trafił do NASA i
po kolejnej serii badań ogłoszono, że ten niezwykły artefakt służył do obliczania
przeszłych i przyszłych zaćmień Księżyca oraz Słońca, roku przestępnego a także
faz i anomalii księżyca.
Zdaniem naukowców poziom zaawansowania technicznego, na którym oparto
działanie tego urządzenia, nasza cywilizacja osiągnęła dopiero w XVII stuleciu, a
ten artefakt liczy sobie co najmniej 2000 lat i został wykonany w  starożytnej Grecji.
Mają zostać podjęte dalsze poszukiwania archeologiczne w pobliżu Antikithery
i być może pomogą one rozwiązać zagadkę kto i w jakim celu wykonał ten tak
wielce zagadkowy mechanizm.
Prace archeologów na całym świecie nadal trwają i co jakiś czas zaskakują nas ich
odkrycia, bo świadczą o  niezwykłych i dotąd nieznanych nam umiejętnościach
starych cywilizacji, o których nas nigdy nie uczono.
W ruinach miasta Thmuis archeolodzy znalezli niezwykle proste ale skuteczne
urządzenie, które pozwalało przewidywać poziom wody w Nilu jaki będzie podczas
corocznego wylewu tej najdłuższej rzeki świata.
Na podstawie odpowiednich podziałek, które znajdowały się w wykopanej na ten
cel  "studni" można było między innymi odczytać spodziewaną ilość zbiorów roślin
uprawnych, czas trwania wylewu rzeki  oraz - wysokość podatków, które mają
być nałożone na rolników.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Eksperyment kulinarny

Jak już wszyscy wiecie, jestem na diecie bezglutenowej. Gdybym napisała, że
u nas bezglutenowiec nie ma co jeść, to bym najzwyczajniej w świecie  skłamała.
Jest sporo produktów spożywczych bezglutenowych, ale  mnie one po prostu
nie  smakują.
Ratuję się nieco przepisami  diety paleo, no ale jedzenie dzień w dzień "jajówy"
na śniadanie też mi nie odpowiada.
Dziś, w przypływie głodu zrobiłam sobie eksperymentalnie omlet-grzybek
bezglutenowy.
Użyłam do niego 2 łyżek stołowych mąki z orzechów arachidowych, dodałam
1 łyżkę wody, szczyptę soli  i dwa jajka.
Wszystko razem zmiksowałam i usmażyłam na oleju kokosowym.
Po usmażeniu  położyłam na wierzchu sałatkę z buraków.
Ze zdziwieniem skonstatowałam, że nie tylko dało się zjeść ale nawet było
smaczne. I nawet mój mąż raczył się tym posilić, a on nie z tych co wszystko
zjedzą.
Może jutro się na tyle zmobilizuję, że upiekę z tej mąki ciasteczka do kawy.
Jeżeli wyjdą dobre, to napiszę przepis.
                                                           *****
Dziś do naszej prywatnej stacji uzdatniania wody doinstalowali nam filtr
alkalizujący wodę -inwestycja podyktowana tym, że po tej koszmarnej operacji
zastawki i powikłaniach po tej operacji, mój mąż ma niewydolność nerek i picie
alkalizowanej wody ma usprawnić pracę nerek i zapobiec powstawaniu kamieni
nerkowych.  Oby tak było.
Podobno mamy wszyscy mocno zakwaszone organizmy. Być może- w końcu
tyle chemii wciąż spożywamy, że nie jest to wykluczone.

I coś z archiwum:



niedziela, 20 listopada 2016

Czasami zdarza mi się.....

......spotkać dawno nie widzianą koleżankę. Teoretycznie nie mieszkamy od siebie
daleko, ot drobne  25 km, ale ta odległość skutecznie nam zakłóca regularne
spotkania.
W końcu, po kilku zmianach czasu i miejsca naszego spotkania udało nam się
spotkać w pewnej galerii handlowej.
Plotki plotkami,  ale raz do roku przedreptać wspólnie ciąg sklepów z  ciuchami
i nic nie kupić  to też  miła sprawa.
W końcu zakotwiczyłyśmy się w firmowej kawiarence, gdzie jest zaledwie kilka
stolików i bardzo dobra kawa.
No a o czym rozprawiają głównie starsze panie? oczywiście o swych dorosłych
dzieciach i cudownych , genialnych wnukach.
Ale tym razem na moje  zachęcające  "a co u Niuni?" moja rozmówczyni tylko
machnęła ręką i wydęła pogardliwie usta.
Niunia? Niunia oszalała zupełnie. Nie wiem po kim to takie głupie babsko się
z niej zrobiło.
Dziwne- pomyślałam. Byłam pewna, że wie z kim  Niunię zmajstrowała;)
Owa Niunia to ponad czterdziestoletnia  osoba, rozwiedziona od lat, z jednym
dzieckiem płci męskiej, które mieszka ze swym ojcem gdzieś w Europie.
Niunia - ciągnęła moja koleżanka - oszalała na punkcie jakiegoś głupka, który
ma dwa fakultety, zajmuje się biologią i etnografią i czasami zjeżdża do Polski.
I Niunia zapałała do tego faceta gorącą miłością, bo to taki wspaniały gość,
który pracuje naukowo nad jakimś robactwem zamieszkującym  jakąś
nadmorską roślinność w okolicy równika. Nie mam pojęcia gdzie ona go poznała,
ale pewnego pięknego dnia trzy lata temu rzuciła swoją pracę, wzięła szybki i
bardzo cichy  ślub i....wyjechali. Wróciła pół roku temu - ale to cień dawnej Niuńki.
Wygląda  na styraną mocno, bezdomną sześćdziesięciolatkę a do tego wpadła
w depresję i wymaga pomocy lekarza. Poza tym jest już po wstępnym leczeniu
w klinice chorób tropikalnych i długo jeszcze będzie pod ich opieką ambulatoryjną.
Na temat swego pobytu " w świecie" prawie nic nie mówi, a swego obecnego męża
nazywa eunuchem  lub - s....synem.
Staram się jej nie wypytywać, zresztą ona głównie śpi po swoich lekach, więc
tylko dbam by regularnie jadła, a ona prawie nie wychodzi ze swego pokoju.
Dobrze, że zgodziła się mieszkać u nas, w końcu dom duży, a dzięki temu mogę
o nią zadbać. Ma pełno blizn na całym ciele, mówi, że to po ugryzieniach
owadów, bo się jej tam skończyły środki ochronne.
Smaruję jej codziennie całą skórę jakimś  specjalnym kremem na blizny i trochę to
lepiej wygląda. Wiesz, skóra to nic, żeby tylko poprawiła się jej psychika.
Czasami słyszę jak płacze, ale płacz to dobra rzecz, rozładowuje emocje. Ja nawet
nie wiem gdzie ona cały ten czas była. Raz mi powiedziała, że w Kostaryce,
innym razem, że w Urugwaju. A może jej się już w głowie wszystko pomajtało
i sama nie bardzo wie gdzie była? Jestem tym wszystkim wykończona. No i teraz
już wiesz, dlaczego tak długo się nie mogłyśmy spotkać. Nie chcę jej zostawiać
samej w domu - jeżeli mój nie może przed południem zostać w domu to nigdzie
nie wychodzę, nawet do sklepu.
Przyznam się , że słuchałam tego wszystkiego ze zdumieniem, bo przecież Niunię
znam od dziecka, jest nieco starsza od mojej córki.
I przypomniały mi się życiowe rady mojej babci: "pamiętaj- fascynujący mężczyzna
nie nadaje się na męża. Co najwyżej  na tymczasowego przyjaciela".


wtorek, 15 listopada 2016

O niczym



Jak już kiedyś pisałam, osiągnęłam mistrzostwo w robieniu rzeczy mało lub
zupełnie niepotrzebnych.
Przykład ? proszę bardzo - wydziergałam na drutach sweter typu bezrękawnik.
Gdy dotarłam do etapu wykończenia owego bezrękawnika - utknęłam, bo nie
miałam pomysłu na jego wykończenie. I bezrękawnik przeleżał grzecznie
niemal rok, czyli zrobiłam coś, co tak naprawdę nie było mi potrzebne.
Bo gdyby był mi potrzebny to przecież bym go szybko "wykończyła".
Szukając tej jesieni czegoś w pudełku z naklejką "RÓŻNE"  trafiłam na niego.
Żal mi się zrobiło i... w ciągu dwóch dni dorobiłam  plisy i mam wreszcie
bezrękawnik. Świetnie  się komponuje z cienkim, bawełnianym golfem.
Gorzej, bo w tym samym pudełku leży jeszcze jeden zaczęty i nie skończony
dzianinowy projekt- coś co miało być  bluzką na chłodniejsze dni lata,
oczywiście w moim ulubionym kolorze indyjskiego różu. Lato minęło, jesień
też, a bluzki nie ma. Na wszelki wypadek wyciągnęłam "to" z pudełka i leży
na wierzchu kłując me oczy.
Niestety nie odnalazłam przy okazji wzoru, którym miał być wykonany przód
owej dzianiny.

                                                             *****
Chyba zostanę niemal wegetarianką. Bo  coraz mniej mnie rajcuje spożywanie
mięsa, które jest nasączone nie tylko konserwantami ale i barwnikami, a do
tego jest zupełnie pozbawione zapachu surowego mięsa.
Bo jeszcze kilka  lat temu każde surowe mięso miało zapach charakterystyczny
dla swego  gatunku - inaczej pachniała wołowina a inaczej wieprzowina lub
cielęcina.
Teraz wszystkie są pozbawione zapachu- to mięso kupowane na  bazarze też.

                                                              *****
Wczoraj stuknęło mi osiem lat blogowania.
Zaczęłam blogiem "procontra- anabell", na którym jest opublikowanych
551 postów , a  wśród nich moje zapędy grafomańskie.
Od kwietnia 2010 r istnieje równolegle ten blog i opublikowałam na nim 857
postów.
Czasami jeszcze piszę na starym blogu, ale chyba go zamknę- dwa blogi
to za wiele frajdy  naraz.
No i teraz sami widzicie - jestem jednak mistrzynią w tworzeniu rzeczy
niepotrzebnych.

piątek, 11 listopada 2016

Pada drobny.....

.....śnieg - wiadomo, święty Marcin zimę przyprowadza. Nie lubię zimy w mieście,
bardzo nie lubię. Jest szaro, brudno, ponuro.
Zima jest dobra w górach, zwłaszcza gdy napada śniegu, jest wyżowo, suche
powietrze i wtedy nawet 20-stopniowy mróz nie dokucza, a w słońcu można
poleżeć na leżaku nawet w bikini, byle nie zapomnieć o wyłożeniu leżaka grubym
ciepłym kocem.
                   Właśnie takiej zimy sobie  życzę, ale oczywiście nie w Warszawie.
                                                    *****
Robi się ostatnio jakoś pusto  - odchodzą w inny wymiar ci,  których całymi
latami podziwiałam za ich twórczość na różnych płaszczyznach.
I za każdym razem jestem zdziwiona, że JUŻ odchodzą, bo dla mnie do końca
byli tak samo ważni jak w czasach mojej młodości. No ale wiadomo, wszyscy
zmierzamy w tym samym kierunku, bo to jedyna sprawiedliwość na tym świecie.
A teraz odszedł Leonard Cohen. Miał 82 lata.

                                                    *****
Spotkałam wczoraj jedną z sąsiadek z naszego bloku. To bardzo miła starsza pani.
W tym roku w maju skończyła 88 lat. Umysł nadal trzezwy, tylko "fizyczność "
coraz bardziej dolega. Ale codziennie wychodzi na zakupy, chociaż musi już
używać "szwedki", bo staw biodrowy lekko się buntuje. Ale pani Zofia nadal
chce mieszkać sama i nie chce pomocy ze strony córki lub wnuczki, choć obie
mieszkają niedaleko.
W weekendy przychodzi do  niej płatna opiekunka, sprząta mieszkanie, pomaga 
pani Zofii przy kąpieli, czasem zrobi "na zapas" pierogów, bo stanie przy kuchni
jest już dla pani Zofii zbyt męczące. Od kilku lat jest wdową- jej starszy o kilka
lat od niej mąż dożył też ładnego wieku, miał 87 lat.
Obie z panią Zofią  zgodnie uważamy, że "miał szczęście" - nie chorował, odszedł
w pewną niedzielę , po zjedzeniu śniadania, bez jakichkolwiek oznak, że zaraz
odejdzie na zawsze. Nawet nie zdążył wstać od stołu.
Był wielce żywotnym i bardzo sympatycznym człowiekiem.
A pani Zofia powiedziała wczoraj, że chce tylko tak długo żyć jak długo będzie
stosunkowo sprawna fizycznie i pełnosprawna intelektualnie.
W pełni się z nią zgadzam.

                                                   *****
Czytam książkę Kristin Hannach "Słowik". Książka oparta jest na autentycznych
przeżyciach bojowniczki francuskiego ruchu oporu, Andree de Jongh.
To opowieść o dwóch siostrach, ich wzajemnych relacjach, o francuskim ruchu
oporu, o życiu ludzi pod okupacją hitlerowców, o wyborach których musimy
w życiu dokonywać.
Książka zyskała opinię światowego bestsellera. Na razie połknęłam w dwa
wieczory 224 strony, a cała książka liczy ich 557.
                                                                
                                                   *****
Moi skrzydlaci stołownicy dostarczają mi sporo atrakcji. Głównymi stołownikami
są sikorki bogatki i modraszki oraz wróble mazurki. A dziś już kilka razy pożywiała
się sójka. To bardzo ładny ptak. I jak zauważyłam przylatują dwie różne sójki-
jedna z nich jest nieco barwniejsza, ale jak poczytałam o sójkach to nie sposób
odróżnić samiczkę od samca- brak jest wyraznego dymorfizmu płciowego.
A wróbelki mazurki zupełnie nie boją się sikorek, które są od nich nieco większe.
Zabawne, że  zgodnie z sikorkami żerują, ale gdy się trafią  same wróbelki to zaraz
towarzystwo zaczyna tłuc się i przeganiać.
Mój ślubny podsumował- nic dziwnego, to są wszak polskie wróble od pokoleń.



środa, 9 listopada 2016

Na wyciszenie











Jak to dobrze, że obiecałam komuś naszyjnik i bransoletkę.
Przynajmniej zajęłam myśli czymś innym niż meczącą nas rzeczywistością.
Wisiorek można  zdjąć i jest wtedy pewna odmiana.
Naszyjnik i bransoletka są zrobione  z koralików toho nr 11, a wisiorek
z koralików toho 15.

wtorek, 8 listopada 2016

*****

Marzy mi się wzięcie urlopu od  życia tu i teraz.
Po prostu przestaję rozumieć dzisiejszą rzeczywistość- nie tylko polską.
Nie pojmuję jak można bić niemowlę, jak można nie zająć się kobietą, o której
wiadomo, że czeka ją poród prawdopodobnie martwego dziecka i która rodzi je
na szpitalnej podłodze. A może w tym dziecku tliła się jeszcze iskierka  życia?
I dlaczego, po stwierdzeniu, że  kobieta  ma w łonie nieżywe dziecko nie
rozwiązano natychmiast ciąży? Zygota dla dzisiejszych obrońców życia jest
super ważna  ale dziecko po 8 miesięcznej  ciąży i życie jego matki - już nie.
Stare przysłowie  mówi, że ryba zaczyna się psuć od głowy. Głowy naszego
państwa są niestety mocno popsute i zakażenie postępuje w dół, na szerokie
rzesze społeczeństwa.
Zapraszam wszystkich tu zaglądających do poczytania postów na blogu
www.baluwolanda.blog.onet.pl 
Miłego Wszystkim;)

niedziela, 6 listopada 2016

Mała czarna,........

......czyli samo zdrowie.
Kawa jest napojem, wokół którego narosło całe "stado" mitów, wg których jest
tylko i wyłącznie  paskudną szkodliwą używką.
Ale to tylko wyniki zle prowadzonych obserwacji. By właściwie ocenić dany
produkt i jego wpływ na zdrowie człowieka, trzeba wziąć pod uwagę i inne
spożywane przez niego, oprócz kawy, produkty oraz tryb  życia jaki prowadzi.
Prawidłowo prowadzone badania, które mają określić rzeczywisty wpływ danego
produktu na zdrowie konsumenta powinny brać pod uwagę różne inne czynniki
(w badaniach nazwano je czynnikami zakłócającymi) mające wpływ na zdrowie
obiektu badań.
"Kawiarzy" zaczęto więc dzielić  na grupy, osobno badając każdą grupę.
Badaniom byli poddani palacze papierosów i osoby niepalące, miłośnicy alkoholu
i całkowici abstynenci, ci mięsożerni,stroniący od surówek i zdecydowani
wegetarianie,  ci uprawiający sport i ci prowadzący kanapowy  tryb  życia.
Po wielu, wielu latach prac i sporej ilości wydanych na ten cel pieniędzy ustalono:
kawa nie jest szkodliwą używką.
Co nie znaczy, że nie ma osób, którym kawa nie służy. Tę wiadomość uzyskano
dzięki nowej gałęzi wiedzy, zwanej NUTRIGENOMIKĄ, która bada związki
pomiędzy tym co mamy  zapisane w naszych genach a  wpływem różnych różnych
składników pokarmowych na nasze zdrowie.
Bo nawet to co wg medycyny jest najzdrowsze dla jednych, dla innych już może
takie nie być.
W genach mamy zapisane jaki posiadamy typ enzymów, odpowiadających za
rozkład danego pokarmu do postaci, w której może  zostać wydalony z organizmu.
Te enzymy u jednych pracują szybko  i sprawnie, u innych znacznie wolniej.
Za rozkład 95% kofeiny odpowiada u nas enzym o nazwie CYPIA2. Jeżeli  działa
sprawnie, kofeina szybko  jest wydalana z krwiobiegu, a właściciel takiego dobrze
działającego enzymu może bez obaw wypić filiżankę kawy wieczorem i spokojnie,
bez problemu zaśnie.
Osoby, u których enzym CYPIA2 mało sprawnie działa, w związku z czym kofeina
długo krąży w jego organizmie, odczuwa niemiłe skutki wypicia kawy, jak
rozdrażnienie, niemiłe pobudzenie, czasem bóle brzucha, bóle głowy, mdłości,
długotrwały wzrost ciśnienia krwi.
Na szczęście nasz organizm jest dość mądry i daje nam poznać co nam szkodzi  i
jest spora grupa osób, która omija kawę z daleka, bo im szkodzi.
Pijąc kawę pamiętajmy, że kawa to nie tylko kofeina, a każda filiżanka  tego
napoju zawiera ponad tysiąc różnych czynnych biologicznie substancji.
Czy wiecie, że kawa zawiera również witaminy? Przyznam się szczerze, że o tym
nie miałam pojęcia,a tu okazuje się, że kawa ma sporo witamin z grupy B:
znajdziemy tu B3 czyli kwas nikotynowy, B5- kwas pantotenowy, B2- ryboflawina,
B3-niacyna, B1- tiamina, B4- cholina.
A poza tym kawa jest zródłem polifenoli , które zwalczają wolne rodniki.
Głównym polifenolem w kawie jest kwas chlorogenowy, który ma działanie
przeciwbakteryjne, przeciwutleniajace, przeciwnowotworowe oraz hamuje
utlenianie LDL, a zatem ma działanie ochronne na układ sercowo-naczyniowy.
Podsumowując- z przeprowadzonych badań wynika, że wypijanie od 1 do 4
filizanek kawy prawdziwej, nie tej rozpuszczalnej, to samo zdrowie, pod
warunkiem, że jest to zawsze kawa filtrowana. Filtr zatrzymuje nie tylko "fusy" ale
i pewne niekorzystne w kawie substancje, kafeol i kafestol.
A moja mała czarna na dwie osoby  tak powstaje :
na 1/2 litra wrzątku wrzucam:
3 łyżeczki mielonej kawy,  1 łyżeczkę kakao, szczyptę cynamonu,
3 gozdziki, 4 ziarna kardamonu, 1 łyżeczkę miodu.
Szybko zagotowuję, przepuszczam przez filtr papierowy i gotowe!


środa, 2 listopada 2016

Na cmentarzu, "w dzień.......

...... targowy takie słyszy się rozmowy".
Nie chcę nikogo urazić, ale ten dzień jest  bardziej dniem targowym niż dniem
wspomnień.
Atmosfera w niczym nie przypomina dnia zadumy i smutku. Aż dziw, że nad
cmentarzem nie rozlega się jakaś radosna, hip-hopowa  muzyka.
Ostatnie 100m przed cmentarzem to istna giełda kwiatowa.
Królują chryzantemy we wszystkich gabarytach- od tych drobno kwiatowych
aż po olbrzymie kule.Pomiędzy nimi stoiska ze zniczami - mienią się niemal
wszystkimi kolorami tęczy, różnią się wielkością i oczywiście czasem świecenia.
Niektóre tak przeładowane ozdobami, że aż nie bardzo wiadomo co to za
"ustrojstwo", bo właściwie zupełnie nie kojarzy się ze zniczem. Brakuje tylko
niedużej fontanny.
A bliżej wejścia stoją stoiska ze wzmacniaczami - stosy obwarzanków, małych
i dużych, w pobliżu króluje słodkie paskudztwo biało-różowe,zwane "pańską
skórką" opakowane w kawałki pergaminu, obok leżą paczuszki sezamków.
Dla  amatorów bardziej  wytrawnych przekąsek przygotowano......oscypki.
Te malutkie na jeden kęs i pełno wymiarowe, dla całej rodziny. I tu nowość-
każdy oscypek starannie owinięty folią ochronną. Czuję się niemal jak na
targu w  zimowej stolicy kraju, aż szukam wzrokiem wełnianych swetrów i
skórzanych kierpców.
Główną aleją suną dwa strumienie  ludzi - w głąb cmentarza , dość  śpiesznym
krokiem ci obładowani kwiatami, zniczami , często też wiadrem i szczotką.
W stronę wyjścia, znacznie wolniej, rozglądając się na boki i często przystając
wędrują ci, co swój obowiązek już wypełnili. Często są to grupki "rodzinne", bo
dla wielu osób jest to "doroczne spotkanie rodzinne".
Ci opuszczający cmentarz często przystają przy "obcych" grobach, komentują
wspólnie (często teatralnym szeptem) wiek zmarłego, stopień wypasienia
grobu i ilość kwiatów.
Przy wielu grobach widać rozświergotane grupki.  Romski grób otoczony jest
ciasno odwiedzającymi, na płycie stoi butelka, kieliszki, na serwetkach jakieś
przekąski. Wszyscy zgodnie unoszą kieliszki i spełniają toast- zapewne ku
czci lokatora tej kwatery. Nie wiem za co piją- chyba nie za zdrowie?
Nie mogę się  połapać, mówią po romsku.
Tuż obok, cztery osoby przerzucają się pretensjami- grób mocno zaniedbany,
nikt nie wpadł na pomysł,by go wcześniej uporządkować i teraz  każdy ma o to
pretensje do pozostałych, ale nie do siebie.
W końcu, zdenerwowani i zli, zastawiają grób kwiatami, zapalają znicze i.....
szybciutko opuszczają to miejsce niezgody i zaniedbania.
Bywam raz do roku tylko na dwóch cmentarzach- na dawnym  Cmentarzu
Wojskowym na Powązkach i na małym cmentarzu "obrośniętym" dookoła
osiedlem mieszkaniowym.
I nie  ukrywam,  ale pobyt na cmentarzu wcale a wcale nie przywodzi mi na myśl
tych, którzy odeszli.
Ci Nieobecni są  ze mną właściwie stale, wciąż ich wspominam. A wizyta na
cmentarzu to dla mnie rodzaj kontroli technicznej, czy wszystko jest w porządku,
czy  jakiś zboczeniec nie zdewastował grobu, bo być może dostał zlecenie na
wykonanie krzyża z czarnego marmuru.



poniedziałek, 31 października 2016

A co słychać w Watykanie ???

Jak zapewne wiecie, Stolica Apostolska ma własne  obserwatorium astronomiczne,
a jego pracownicy prowadzą od kilku  lat aktywne poszukiwania pozaziemskich
form życia.
W 2009 roku dyrektor Watykańskiego Obserwatorium Astronomicznego, ojciec
dyrektor Jose Gabriel Funes opublikował artykuł p.t. "Pozaziemianie- moi bracia",
w którym przekonywał czytelników, że przybysze z Kosmosu są takimi samymi
tworami Boga jak my, ludzie.
Zdaniem o. Funesa jeżeli Kosmici istnieją to, wśród nich mogą istnieć osobnicy
bez grzechu pierworodnego.
Zastanawiające jak dla  mnie - a więc może to osobnicy powołani do życia
metodą in vitro???
 Inny z ekspertów watykańskich, ojciec profesor dr Guy Consolomagno
dopuszcza możliwość, że Kosmici mogą być dla nas nie tylko "Braćmi w Rozumie"
ale i także Zbawicielami Ludzkości.
Niedawno w Kalifornii odbyła się konferencja ufologiczna pod hasłem "Kontakt
na pustyni."
Dr Daniel  Sheehan, uczony i ekspert ds. amerykańskiego prawodawstwa i spraw
zagranicznych wygłosił na tej konferencji referat, w którym sugerował, że Kościół
Katolicki planuje w najbliższym czasie ujawnienie relacji o kontaktach z bardzo
wysokorozwiniętą pozaziemską cywilizacją.
Zdaniem prelegenta papież w związku z tym opublikuje encyklikę, w której będzie
mowa o nieuniknionym dołączeniu do galaktycznego stowarzyszenia, co ma
ponoć uratować naszą cywilizację od zniszczenia.
Podobno papież Franciszek uważa, że ujawnienie ludziom takich informacji może
doprowadzić do rozwoju wiedzy i uformowania się nowej religii uzwględniającej
ten fakt.
Watykańscy astronomowie są przekonani, że Kosmici odwiedzają  naszą Ziemię,
co wymaga weryfikacji naszego pojmowania Ewangelii.
Najpierw jednak  należy przygotować ludzkość na przyjęcie tej wiadomości.
Osobiście  już czuję się przygotowana na tę wiadomość.
No to będzie się działo, zwłaszcza w polskim Kościele, w którym niemal każdy
hierarcha  czuje się mądrzejszy i świętszy od  papieża!

                                                            ******
Stolica Apostolska to miejsce wielu sekretów, których najwięcej zawiera Tajne
Archiwum  "Archivum Secretum Apostolicum Vaticanum", do którego nie ma
 wolnego wstępu. W 1610 roku zostało ono wyodrębnione z Biblioteki
Watykańskiej przez papieża Pawła V.
Znajdują się tu dokumenty od czasów Średniowiecza aż do dnia dzisiejszego.
Są tu zapisy z procesów inkwizycyjnych, zapisy z krucjat, obszerny zbiór
literatury okultystycznej, rękopisy i prace słynnych uczonych, listy i rysunki
Michała Anioła, dokumenty sprawy Galileusza i Giordana Bruno, materiały
żródłowe o odłączeniu się od  Kościoła Marcina Lutra, prośba o anulowanie
małżeństwa Henryka VIII i Katarzyny Aragońskiej, ostatni list Marii Stuart,
korespondencja cara Aleksieja Michajłowicza skierowana do papieża
Klemensa VI.
Jestem małostkowa i zazdroszczę wszystkim, którzy mogli te dokumenty
czytać.
                                                     ******
Z technicznego punktu widzenia Archiwum Watykańskie to 650 odrębnych
podgrup zbiorów, które zawierają 35.000 tomów akt i znajdują się na półkach,
których ogólna długość wynosi...85 kilometrów.

Ostatnia wiadomość z Watykanu -  japońskiej firmie NTT Data powierzono
misję cyfryzacji zbiorów kolekcji antycznych i średniowiecznych manuskryptów,
czyli ok. 82.000 rękopisów.
W pierwszej kolejności zostaną elektronicznie przetworzone dokumenty dot.
historii prekolumbijskiej Ameryki, Chin, Japonii, Dalekiego Wschodu,  oraz
zabytki kultury starogreckiej i starorzymskiej.
Pierwszy etap prac pochłonie prawdopodobnie 20 milionów dolarów.
No cóż, zapewne nie  dożyję czasu, gdy wstukując odpowiedni adres "www"
będzie można obejrzeć niektóre zabytki..


Zródło: "Nieznany  Świat" nr 11/2016


czwartek, 27 października 2016

Dobrze, że......

.....nie posiadam broni.
I że  zupełnie nie umiem celnie strzelać. Bo gdyby te dwie rzeczy złożyć razem,
to dziś bym zamordowała  faceta.
A było tak: wyjeżdżamy z krytego parkingu na ulicę  jednokierunkową.
I co z tego, że to ulica jednokierunkowa? Oczywiście nic, bo to Polska właśnie,
więc pod prąd odcinka jednokierunkowego tej ulicy jedzie facecik swoją bryką,
skulony nad kierownicą, wręcz jej uczepiony, ze wzrokiem wbitym w deskę
rozdzielczą.
I co z tego, że ci co jadą prawidłowo błyskają mu światłami i dają sygnały
dzwiękowe - facet ma to tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną linię.
Ta ulica jest bardzo dobrze oznakowana,  ruch jednokierunkowy jest tu od
dwudziestu lat, poza tym przy każdym wyjezdzie z parkingu stoi znak nakazu
kierunku jazdy.
I znając rodaków wiem doskonale, że facet dobrze wiedział, że pojedzie 200m
"pod prąd", bo to mu się bardziej opłacało niż objechać w sposób prawidłowy
ten kompleks handlowy.
To takie  tanie cwaniactwo, kompletne lekceważenie wszelkich przepisów jest
bardzo charakterystyczne dla naszej nacji. I zawsze taki cwaniak,a właściwie
cham, na zwróconą uwagę tłumaczy  że: on przecież tylko na moment
zaparkował tam gdzie nie wolno, tylko na 5 minut postawił swą brykę na miejscu
dla inwalidy, on wypił tylko jeden kieliszek wódki i jest trzezwy, (bo normalnie
to on wsiada za kierownicę po półlitrze) a jedzie pod prąd "niechcący".
Już dawno doszłam do wniosku, że żyję tu za karę - zapewne w poprzednim
wcieleniu narozrabiałam.

Zaczyna mi się coroczna gonitwa myśli, czyli co kupić dzieciom małym i dużym
"pod choinkę". Do tego na początku stycznia 8 urodziny starszego, a w lutym
6 urodziny młodszego. "Dużych"  dzieci to się moge zapytać czym  mogłabym
im sprawić  frajdę, ale  z małymi to zawsze problem. Zabawek mają mnóstwo
i prawdę mówiąc nawet się nimi bawią.

W pazdzierniku jak zawsze był w Berlinie Festiwal Światła. A wyglądało to tak:











                                   Tak była oświetlona w tym roku Katedra




poniedziałek, 24 października 2016

Mix

Deszczową  sobotę spędziłam w sklepie meblowym. Okoliczności zmusiły
nas do natychmiastowego zakupu mebla zwanego wersalką.
Po prostu moja wersalka nagle i  niespodziewanie odmówiła współpracy.
"Zaćkała się"  w jednej, jedynej, rozłożonej pozycji. No cóż i tak długo mi
służyła, ale nawet swarzędzka wersalka musi kiedyś  paść.
Pomimo deszczu ruch  był całkiem spory,  tworzyły się korki i powiem
szczerze- nie lubię, bardzo nie lubię jeżdżenia po W-wie w deszczu.
Wersalkę zakupiliśmy w minut pięć i pół, a pięć minut temu ją  przywiezli.
Prezentuje się świetnie, pasuje mi do dywanu a nosi piękną nazwę LAGOS.
Przy okazji przeleciałam się po dziale z wyposażeniem "dodatkowym" czyli
kuchenno-łazienkowym i zakupiłam zgrabną, małą szatkownicę. Mam nadzieję,
że jakoś sobie na niej warzywka do kiszenia poszatkuję.

Kilka dni temu zatelefonowała do mnie  sąsiadka, z którą  mieszkamy tak
zwanie "przez ścianę"- tzn. mamy z nią kilka wspólnych ścian, między innymi
tę na loggii i to już od lat 70' ubiegłego wieku.
Poza tym mówimy sobie po imieniu i kilka różnych akcji już  razem
prowadziłyśmy, np. zakładanie ogródka na trawniku pod oknami od strony ulicy.
Otóż zatelefonowała do mnie z wielkimi pretensjami, że przez moje karmienie
ptaków do niej na loggię przylatują ptaki i jej brudzą.
Tu małe wyjaśnienie - od kilku lat ta sąsiadka ma loggię zabudowaną oszklonymi
przesuwanymi oknami, co wymusza zostawianie niewielkiej szpary, by była
jakaś wymiana powietrza na loggii.
Swe pretensje argumentowała w ten sposób: " twoje ptaki przylatują do mnie, bo
czekają  w kolejce na jedzenie, gdy przy karmniku jest pełno".
Dawno się tak nie uśmiałam, naprawdę.
A  że jestem jednak wredna zapytałam się, czy będzie ptakom nalepiała numerki,
by się któryś nie wepchnął bez kolejki.
Poza tym wyraziłam zdziwienie, że dopiero w tym roku wlatują na jej loggię,
bo ja od  kilku sezonów karmię ptaszory.

Nie wiem czy wiecie, ale  wraca nowe w organizacji polskiej służby zdrowia.
Pacjent już nie będzie teraz pacjentem ale będzie KOSZTEM.
I ten KOSZT należy odsunąć od lekarzy specjalistów , by leczenie było jak
najtańsze. Ma ruszyć coś w rodzaju sprawowania opieki nad pacjentem przez
lekarza rodzinnego. Jest w tym wszystkim tylko jeden problem - tak naprawdę
u nas nie ma prawdziwych lekarzy rodzinnych, czyli lekarzy internistów
z wiedzą niczym omnibus. A to, że jest ich brak udowodnił już teraz program
darmowych leków dla seniorów.
Receptę na darmowy lek dla seniora może wypisać tylko lekarz ze statusem
lekarza rodzinnego, (czyli z odpowiednim dyplomem) a tych można w kraju na
palcach policzyć. To, że w przychodni pacjent wybiera sobie "lekarza rodzinnego"
jest tylko zbitką słów - po prostu wybiera internistę, który z jakichś względów
mu odpowiada - bo jest np. cierpliwy, miły, przystojny i licho wie co jeszcze.
I nie będzie już wolnego wyboru szpitala - wraca rejonizacja, rodem z PRL.
I tu mogę Wam coś podpowiedzieć - postarajcie się rozwiazać swe problemy
zdrowotne jak najprędzej- nowe wejdzie od połowy 2017 roku.
Więcej i dokładniej poczytacie w tygodniku Polityka z 20.X.2016.




środa, 19 października 2016

Mściwa księżniczka i......

......Titanic.
Bardzo dawno temu, tak mniej więcej trzy tysiące lat wstecz, w grobowcu
stojącym w Luksorze nad brzegiem Nilu, pochowano zmarłą księżniczkę
Amen-Ra.
W 1890 roku poszukiwacze grobowych skarbów wykopali szczątki
księżniczki, ukryte w pięknie malowanym, drewnianym sarkofagu i postanowili
zbić fortunę, oferując swe znalezisko czterem bogatym angielskim turystom,
którzy byli w tym czasie w pobliżu tych wykopalisk.
Kolorowy, pięknie zdobiony rysunkami sarkofag bardzo się Anglikom spodobał.
Każdy z nich miał ochotę go zakupić i w końcu ciągnęli losy, kto zostanie
właścicielem tego niezwykłego artefaktu. Wygrany zapłacił poszukiwaczom kilka
tysięcy funtów szterlingów i kazał sarkofag wysłać do hotelu,  w którym wynajął
pokój.
Niestety szczęśliwy wygrany w drodze do hotelu pomylił drogę i nigdy do niego
nie dotarł. Przepadł na pustyni jak  kamień w wodę.
Następnego dnia drugi z uczestników losowania został postrzelony przez  swego
egipskiego służącego w rękę i jedynym ratunkiem była amputacja owej ręki.
Trzeci z losujących, po powrocie do Anglii stwierdził, że niespodziewanie został
bankrutem.
Czwarty natomiast ciężko zachorował, stracił pracę i w końcu sprzedawał na
ulicy zapałki.
Zupełnie nic nie wiadomo jak sarkofag księżniczki trafił do Anglii, ale wiadomo,
że często zmieniali się jego właściciele, przy czym wielu z nich straciło życie
w bardzo dziwnych okolicznościach.
Jeden z nich napisał, że gdy patrzył  na mumię , wpatrując się w miejsce gdzie
ongiś były oczy, odniósł wrażenie,że jej oczy są żywe i spoglądają na niego
z ogromną nienawiścią.
Postanowił pozbyć się  tego nieco upiornego sarkofagu i zdecydował się sprzedać
go pewnemu biznesmenowi chcącemu uzupełnić swoją kolekcję egipskich
artefaktów. W niedługim czasie sprzedawcę sarkofagu znaleziono w jednym
z londyńskich zaułków  martwego, z nożem w sercu.
Natomiast w życiu kolekcjonera nastąpiły różne dziwne przypadki: troje krewnych
zginęło w wypadku drogowym a jego dom niespodziewanie całkowicie spłonął,
ale sarkofag pozostał nieuszkodzony.
Kolekcjoner uznał, że najwidoczniej mumia księżniczki niesie ze sobą jakąś
klątwę i czym prędzej oddał artefakt do British Museum.
I znów nastąpiły przedziwne przypadki- pod koła powozu wiozącego sarkofag do
Muzeum wpadł jakiś przechodzień i odniósł ciężkie obrażenia.
Pracownik, który przenosił sarkofag do magazynu przewrócił się na schodach
i złamał nogę, a jego kolega, cieszący się dotąd bardzo dobrym zdrowiem zupełnie
niespodziewanie w kilka dni potem umarł.
Sarkofag został umieszczony wśród innych egipskich eksponatów i od tej pory
znów zaczęły się dziać rzeczy dziwne- przychodzący rano do pracy pracownicy
muzeum , zatrudnieni w dziale egipskim, znajdowali pozdejmowane ze ścian
i porozrzucane po sali różne eksponaty, a strażnicy pracujący na nocnej zmianie
skarżyli się na różne dziwne hałasy, wołania, stukania i  głośne szlochy.
W końcu kierownictwo muzeum postanowiło przenieść sarkofag do magazynu.
Pomysłodawca został  w krótkim czasie znaleziony martwy za stołem roboczym.
Po Londynie zaczęły krążyć opowieści o złym duchu, który zamieszkał
w British Museum.
Pewien młody reporter postanowił sfotografować ów sarkofag.Jak postanowił tak
i zrobił . Po wywołaniu filmu i odbitek stwierdził, że ze zdjęciach znajduje się
jakaś potworna twarz. Był przerażony i jeszcze tego samego wieczoru zastrzelił się.
Sarkofag księżniczki zaczął wędrówkę po kolejnych muzealnych magazynach,
aż w końcu udało się go sprzedać prywatnemu kolekcjonerowi.
Sława czyniącego zło sarkofagu była już znana wszystkim kolekcjonerom,  ale
mimo tego lord  Canterville zakupił ów sarkofag.
Postanowił nie zaglądać do środka, by nie zakłócać wiecznego spokoju mumii
i tym samym nie  skazywać się na jej gniew. Przez kilka lat w spokoju cieszył
się w odosobnieniu posiadanym skarbem,  aż nagle wpadł na pomysł, by wystawić
sarkofag w Nowym Jorku.
I tak się akurat złożyło, że udało mu się  wykupić bilet na pierwszy, dziewiczy
rejs wspaniałego , nowego liniowca pasażerskiego, czyli Titanica.
Co było dalej - wiadomo. Nocą, z 14 na 15  kwietnia 1912 roku podwodna część
góry lodowej pokonała niezatapialny ponoć statek.
Podobno sarkofag księżniczki nie zatonął - wg jednej wersji lord Canterville
zabrał ją wbrew protestom innych pasażerów do szalupy ratunkowej, wg innej-
widziano  sarkofag jak dryfował wśród innych przedmiotów pochodzących
z luków bagażowych Titanica.
Kolejnym właścicielem sarkofagu został bogaty  Kanadyjczyk z Montrealu.
Gdy tylko zorientował się jak  fatalną opinię ma ów sarkofag, zdecydował się
wyekspediować ją statkiem  RMS  Empress of  Ireland z powrotem do Wielkiej
Brytanii.
29 maja 1914 roku niedługo po wyjściu z portu statek  zderzył się z  norweskim
węglowcem SS Storstad. Zginęło 1029 osób. Kanadyjczyk i jego niebezpieczny
sarkofag ponoć ocaleli.
I wtedy  Kanadyjczyk postanowił, że sarkofag powinien powrócić do Egiptu.
1 maja 1915 roku wraz ze swym trefnym ładunkiem wypłynął z Nowego Jorku
na pokładzie  statku RMS Lusitania. Po  sześciu dniach podróży Lusitanię
zatopił niemiecki okręt podwodny. Zatonęło 1200 osób i prawdopodobnie
również sarkofag księżniczki wraz z zawartością.
I być może, że od lat wielu sarkofag spoczywa na dnie morza  nieopodal Irlandii.
Tak naprawdę trudno udowodnić, że lord Canterville był pasażerem Titanica, bo
jego nazwiska na listach pasażerów nie znaleziono.
Jest natomiast jedna rzecz łącząca te trzy tragiczne wydarzenia- wszystkie trzy
statki zostały uszkodzone w przednią część prawej burty i poszły na dno w ten
sam sposób - przegłębiając się na dziób i sterburtę.
                                A tak wyglądał ponoć ten feralny sarkofag






 żródło: Nieznany Świat nr 9/2016

























sobota, 15 października 2016

Mix

Jestem leń i to okropny!!! Miałam dziś upiec ciasto, czyli biszkopt bezglutenowy
ze śliwkami.
I.....skończyło się na  słowie "miałam". Może jutro upiekę?
Za to dziś stwierdziłam, że bardzo dobrze udała mi się kwaszonka kapuściano-
burakowa. Tym razem buraki starłam  na tarce o dużych oczkach.
Teraz, już po ukwaszeniu, nie można odróżnić kapusty od  buraków- ani pod
względem smaku ani też wyglądu. Wszystko jest w pięknym, żwawym kolorze
buraczanym a do tego cudownie kwaśne. Powinnam była ze dwa dni krócej
potrzymać słoik w temperaturze pokojowej, a zawartość dużego słoika przełożyć                       
do kilku mniejszych słoików i schować do lodówki.
Dziś natomiast zakisiłam białą rzodkiew. Ponieważ chciałam by była cieniutko
pokrojona, wpierw  nastrugałam długie cienkie paski przy pomocy obieraka
do jabłek, a potem składałam po kilka  razem i szatkowałam równo nożem.
To mało męcząca praca i szybko się robi.
Mam zamiar tak samo zrobić z marchwią. Poza tym jutro do tej rzodkwi dołożę
jabłka. Za kilka dni będzie z tego sałatka.
                                                           ******
Uruchomiłam wczoraj ptasią stołówkę na zewnętrznej  stronie kraty balkonowej.
W markecie kupiłam za całe 26 złotych całkiem zgrabny i estetyczny karmnik
dla ptaków. Wczoraj przyleciała tylko jedna sikorka, ale dziś od rana kłębią się
dwa rodzaje sikorek- bogatki i modraszki.
Mają nasypane łuskane ziarna słonecznika oraz pokruszone orzeszki arachidowe.
Ciekawa jestem czy przylecą też wróble. Minionej zimy przylatywała regularnie
para wróbli mazurków. Nieco się różnią wyglądem od wróbla domowego.
Wyszukałam w sieci  zdjęcia  moich stołowników:
 To jest sikora modraszka, z pięknie umalowanym oczkiem. Niestety różnice
pomiędzy samcem a samiczka są dostrzegalne tylko w świetle ultrafioletowym.
W ultrafiolecie głowy samców są bardzo lśniące,a samiczek znacznie bledsze.
Oczywiście większe powodzenie mają panowie, których piórka na łebku mają
intensywniejsze zabarwienie i bardziej lśnią.
Gdy robiono badania genetyczne modraszek okazało się, że czasem nawet jedna
czwarta piskląt nie jest potomstwem opiekującego się gniazdem samca.

A tu samczyk sikory bogatki. Bez trudu, "gołym okiem" można odróżnić samca
od samiczki. Samczyk ma czarny pasek piórek ciągnący się od  spodu dzióbka
przez całe podbrzusze aż do ogonka.
Pasek samiczki jest znacznie  krótszy i węższy.
Bogatki znoszą od 6 do 11 jaj , najwięcej wśród ptaków wróblowatych. Często
wyprowadzają nawet dwa lęgi.
Gdy w słoneczny styczniowy lub lutowy dzień usłyszycie śpiew ptaka, możecie
być pewni, że to śpiewa  samczyk bogatki.
To ptaki, które najwcześniej u nas zaczynają śpiew.

Ten przystojniak to jest wróbel mazurek, 22 gramy żywej wagi.
U mazurków nie występuje dymorfizm płciowy, samiec i samiczka wyglądają
jednakowo.
Ćwierka nieco przyjemniej niż wróbel domowy, jest znacznie cichszy.W okresie
lęgowym od kwietnia do lipca samiczka znosi 2 do 7 jaj, często wyprowadza dwa
a nawet trzy lęgi w roku.
Często zapominamy, że to właśnie mazurek jest naszym rodzimym gatunkiem
wróbla a nie wróbel domowy

A tak się prezentuje wróbel domowy, cięższy od swego kuzyna o całe 8 gramów.
Wróbel domowy przywędrował na nasze ziemie  z Półwyspu Arabskiego i Azji
Mniejszej wraz z rozwojem rolnictwa. Sposób, w jaki wróbel domowy  buduje
gniazdo jest znamienny dla ptasiego budownictwa ptaków południowych- jest to
gniazdo kuliste, luzno uwite z patyczków, zdzbeł traw i słomy, z otworem
wejściowym położonym z boku i zawsze zamknięte od góry, dla ochrony przed
słońcem. Żaden z naszych rodzimych gatunków nie  buduje w ten sposób gniazda.
W ten sposób budują gniazda afrykańskie wikłacze.
Wróble domowe często budują swe gniazda pod bocianim gniazdem.
Wróble domowe uwielbiają się kąpać w wodzie i...w piasku.
Parka wróbli domowych wyprowadza w roku dwa do czterech lęgów, w każdym 
lęgu jest od 3  do 5 jaj.
Przy dobrym układzie  para wróbli może doczekać się aż 20 potomków.

Spędziłam dziś co najmniej godzinę na przyglądaniu się ptakom.
Będą moimi  gośćmi przynajmniej do połowy marca. Tegoroczna wiosna była
dość kiepska i moi stołownicy żerowali aż do maja.
Ubiegłej  zimy przylatywał do mnie również dzięciołek. To jakby miniatura
dzięcioła. Niewiele większy od wróbla, głównie dlatego, że ma dłuższy i szerszy
niz wróbel ogon. Na pleckach i barkach ma  poprzeczne czarne i białe pasy a
samczyk ma na łebku czerwoną czapeczkę, samiczka natomiast czarną.
Dzięciołkowi chyba spodobało się na naszym osiedlu, bo czasem było słychać
jego stukanie.
Mamy na osiedlu mnóstwo drzew, poza liściastymi są również sosny i świerki.
A wszystko 6 km od ścisłego centrum miasta, w pobliżu trasy przelotowej.