Oczywiście, jak to u mnie - nie jest to udział w zajęciach typu " jak przetrwać
w lesie bez jedzenia, picia i dachu nad głową" ani "jak przepłynąć Odrą od źródła
do Bałtyku żaglówką typu Mak", mając tylko żagiel i rakietki do ping-ponga."
Od 7 stycznia jestem w swojej szkole przetrwania, czyli jestem sama w Berlinie,
bo rodzina wyjechała na 6 miesięcy do innego kraju, na szczęście w obrębie UE.
Nieco mnie to boli bo nadal nie odróżniam brzmienia języka niemieckiego
od chińskiego - obydwa nadal są równie dziwne i niezrozumiałe.
Gdy "moi" podejmowali decyzję owego wyjazdu ponad dwa lata wcześniej, to
nawet w najczarniejszych snach nie podejrzewali, że nagle umrze mój mąż, a ja
zostanę sama.
Na razie muszę odnotować pewien sukces - zaczynam się stabilizować życiowo.
Śpię i jem, funkcjonuję bez waleriany i tym podobnych specyfików.
Moja podświadomość pogodziła się jakoś z tym wszystkim, że w ciągu ostatnich
3 lat odeszły wpierw moje serdeczne przyjaciółki a potem mój mąż.
Boli mnie to nadal, tęsknię za moimi przyjaciółkami, tęsknię za mężem, ale jak
pisała Jasnorzewska-Pawlikowska -"widać można żyć bez powietrza i światła".
Nie wyszłam do ludzi, wbrew udzielanym z dobrych serc poradom, bo ja nigdy
nie byłam z tych, którzy wychodzili do ludzi. To raczej ludzie sami do mnie
jakoś trafiali, bo czuli taką potrzebę.
Jak na razie tylko raz się zagubiłam w Berlinie, a tak dokładnie poplątało mi się
na jednej ze stacji metra, która ma fatalne oznakowania i z tego zdenerwowania
w ogóle zrezygnowałam z dojazdu w pobliże domu, tylko "wychynęłam" na
powierzchnię i zamiast mieć do domu ze stacji metra 250 metrów, miałam do
przedreptania 2,5 kilometra. No ale najważniejsze, że trafiłam do domu, choć
w pewnej chwili rozum mi odjęło i zapomniałam, że mam w smartfonie taki
"drobiazg" jak nawigację, więc korzystałam z pomocy ludzi. A że w Berlinie
dość ciężko trafić na Niemca to trafiłam na Polkę, więc w sumie fajnie wyszło.
Poza tym średnio/przeciętnie córka lub zięć z raz w miesiącu będą jednak
w Berlinie, więc nie zejdę z tęsknoty. A gdyby się coś źle działo to są w stanie
dotrzeć do mnie w kilka godzin.
Poza tym znów sobie włączyłam Skype, choć fatalnie działa gdy jest włączona
kamerka, więc rozmawiamy "bezobrazowo".
Krasnale chodzą tam do szkoły międzynarodowej z wykładowym językiem
angielskim. Są szkołą zachwyceni, bo nie muszą dźwigać plecaków z książkami-
każdy na "dzień dobry" dostał laptopa i na nim jest wszystko co należy mieć
w szkole. Nie muszą nosić ze sobą do szkoły pudełek ze śniadaniem, bo tu
jest godzinna przerwa śniadaniowa i to co serwują - dzieciakom smakuje.
Lekcje nie są ściśle 45 minutowe, to są tzw. "bloki", ale czas ich trwania jest
zależny od stopnia uwagi dzieci - gdy nauczyciel ocenia, że poziom uwagi
spada- po prostu skraca lekcję. Cała szkoła kończy zajęcia o jednej godzinie.
Dorośli z kolei są zachwyceni niskim stopniem uciążliwości działania
administracji- zero problemów z meldunkiem, a gdy się zameldowali to zaraz
dostali bez problemu "miejsce parkingowe dla mieszkańca".
Przy okazji przekonali się jak bardzo pojemnym autem jest Getz- istny TIR
w nieco mniejszej wersji:)))
A poniżej coś dla tych, którzy już kombinują gdzie pojechać na wakacje:
Miłej reszty tygodnia dla Was;)