Poza rozczarowaniem się wczoraj zachowaniem mojej koleżanki , miałam też
całkiem zabawny moment - dwie panie omawiały jakiś przepis, a brzmiało to tak:
"rozumiesz, bierzesz monke, trochę solisz, dajesz te serwetke, bełtasz,
bełtasz, aż ta monka wciągnie serwetke"
"ale po co mi ta serwetka?" zaczęła dociekać słuchająca przepisu kobieta.
"no przecież zamiast wody! na serwetce som znacznie lepsze".
Uciekłam w drugi koniec autobusu, bo mnie skręciło ze śmiechu.
***
Od dłuższego czasu z rozczuleniem obserwuję parę starszych ludzi,
mieszkańców naszego osiedla. Idąc ulica zawsze trzymają się za rękę - pani
jest zdecydowanie w lepszej kondycji fizycznej, pan z laseczką i często musi
przystawać, by złapać oddech. Z pewnością oboje są już mocno po 70-ce.
Zawsze razem robią w sklepie zakupy - on z powagą pcha sklepowy wózek,
czeka cierpliwie aż żona wybierze towar, potem po odejściu od kasy
stara się pomóc zapakować zakupy do toreb. Żona wybiera dla niego
lżejszą siatkę, sama bierze tę ciężką i pomalutku, z przystankami , wciąż
trzymając się za rękę, wracają do domu.
W dobie krótkich związków, rozbitych małżeństw, taki widok jest, jak
dla mnie, wzruszający.
***
Przypomniały mi się święta Bożego Narodzenia w 1980 roku, które
spędziliśmy w Gdyni, u rodziny. Święta były długie, bo było aż kilka dni
wolnych. Tak ogólnie towarzysko to było miło, dzieci brata i moja były
zachwycone, bo samo rozpakowywanie prezentów zajęło im ponad
godzinę.
Wreszcie święta się skończyły, spakowaliśmy manatki , a było tego
znacznie więcej niż przywiezlismy i raniutko mieliśmy zapakować
wszystko do samochodu (fiat 126p) i wracać do domu. Jak zwykle, gdy
mój mąż miał w perspektywie załadowanie naszych maneli do auta,
którego bagażnik z trudem mieścił większą teczkę, dostawał amoku.
Już wieczorem wysłuchiwałam, że tych rzeczy jest za dużo, że się nie
zmieści itp.
Rano mój ślubny szarpie mnie za ramię i szepcze: nie ma samochodu!
Otrzezwiałam nieco, podeszłam do okna, nie bacząc, że zima i zimno,
otwieram okno, wychylam się i.......rzeczywiście nie ma.
Obrzucam wzrokiem całe podwórko - nie ma nigdzie. Tymczasem mąż
ubrał się i zbiegł na dół. Obiegł wszystkie zakamarki rozległego
podwórka, pobiegł zobaczyć, czy aby go kto złośliwie nie przestawił
w inne miejsce, ale samochodu nie było. Zadzwoniliśmy na milicję, a
oni kazali mężowi natychmiast przyjechać. Biedak poleciał bez śniada-
dania, bo miało być natychmiast. Na "dzień dobry" zrobili mu badanie
krwi na obecność alkoholu, które jak na złość było ujemne. Gdy już był
wynik, uprzejmie poinformowali, że nasz samochód stoi na milicyjnym
parkingu, że jest rozbity, a złodzieje rozbili go 3 km od miejsca kradzieży.
No po prostu wpadli na słup, "lewym przodem", jak ślicznie to panowie
określili. Pojechalismy razem z dzieckiem na ten parking- na widok
rozbitego fiacika moje dziecię uderzyło w okropny ryk, zupełnie nie
mogłam jej uspokoić.
Były to jedne z gorszych świąt- wydaliśmy masę pieniędzy, ja wracałam
z małą samolotem, mąż pomocą drogową z worem tego wszelakiego
dobra, którymi nas obdarowano, w całej Warszawie nie było nowego
nadwozia, wóz był robiony w Łodzi, a więc kolejne holowanie, byliśmy
bez samochodu ze 2 miesiące, a nasz prześliczna karoseria w kolorze
"meksykańskiej czerwieni" zamieniła się w oranż, bo tylko takie były
dostępne.
W następnym roku już nie pojechaliśmy do nich- był stan wojenny.
drewniana rzezba
sobota, 18 grudnia 2010
czwartek, 16 grudnia 2010
95. Bardzo cienka linia
"Pomiędzy dobrocią a głupotą jest bardzo cienka linia i łatwo ją przekroczyć"-
to ulubione powiedzenie jednego z naszych kolegów.
"Każdy dobry uczynek zawsze zostaje ukarany" - to drugie jego powiedzenie.
I coś w tym jest. Wstałam skoro świt, bo jak Wam wczoraj pisałam, dziś
robiłam za samarytankę. Po omacku trafiłam do mego obroku medycznego,
który muszę spożyć na czczo, ziewając i klnąc w duchu zimę zaczęłam się
szykować do wyjścia. Mróz niby zelżał i zamiast -9 było tylko -7, ale zrobiło
się bardziej wilgotno i nieco wietrznie i śnieg zaczął prószyć.Opatulona
stosownie do sytuacji powędrowałam do autobusu i pojechałam po moją
koleżankę, by ją odebrać z badania. Dotarłam w chwili, gdy wychodziła
dziarskim krokiem z gabinetu, z uśmiechem na ustach. Ucieszyłam się, że
już taka przytomna, bo obawiałam się, że będzie w gorszym stanie.
"Przyjechałaś samochodem?" zapytała. Nie , autobusem, bo samochodem
pojechał mój mąż.
"O, to kiepsko, będę musiała wziąć taksówkę do domu"- skonstatowała.
Czułam, że szczęka mi opada niebezpiecznie w dół i mam ochotę coś
niemiłego palnąć. Z tego wszystkiego zakaszlałam i oświadczyłam, że tym
razem jakoś dobrze zniosła badanie co mnie ewidentnie cieszy.
Zjechałyśmy do szatni, ja zamówiłam dla niej taksówkę w zaprzyjaznionej
korporacji i nie wyrobiłam; musiałam dowiedzieć się po jakie licho mnie
wyciągnęła z miłego, ciepłego domu na wiatr i mróz.
"No bo wiem, że ty zimą też jezdzisz, więc myślałam, że mnie odwieziesz do
domu, posiedzisz u mnie trochę, napijemy się herbatki, pogadamy.."
"No to może mniej myśl o sobie, a trochę więcej o innych" - warknęłam.
Na szczęście podjechała taksówka, wepchnęłam ją do środka i poczła-
pałam do autobusu. Po 45 minutach już byłam w domu.
Idąc od autobusu powtarzałam w myśli ulubione powiedzonko kolegi.
Czuję, że tym razem przekroczyłam tę cienką linię.
No i żeby Wam uzmysłowić całą sytuację - mieszkamy w przeciwnych
końcach miasta, dzieli nas prawie 20 km. Spotkanie miałyśmy w centrum,
w godzinach szczytu porannego, więc jazda samochodem w tym czasie
sprowadza się do stania w korkach.Autobus ma wyznaczone "BUS-pasy"
więc jakoś się przebija.
Szybko się z nią nie zobaczę, tego jestem pewna.
to ulubione powiedzenie jednego z naszych kolegów.
"Każdy dobry uczynek zawsze zostaje ukarany" - to drugie jego powiedzenie.
I coś w tym jest. Wstałam skoro świt, bo jak Wam wczoraj pisałam, dziś
robiłam za samarytankę. Po omacku trafiłam do mego obroku medycznego,
który muszę spożyć na czczo, ziewając i klnąc w duchu zimę zaczęłam się
szykować do wyjścia. Mróz niby zelżał i zamiast -9 było tylko -7, ale zrobiło
się bardziej wilgotno i nieco wietrznie i śnieg zaczął prószyć.Opatulona
stosownie do sytuacji powędrowałam do autobusu i pojechałam po moją
koleżankę, by ją odebrać z badania. Dotarłam w chwili, gdy wychodziła
dziarskim krokiem z gabinetu, z uśmiechem na ustach. Ucieszyłam się, że
już taka przytomna, bo obawiałam się, że będzie w gorszym stanie.
"Przyjechałaś samochodem?" zapytała. Nie , autobusem, bo samochodem
pojechał mój mąż.
"O, to kiepsko, będę musiała wziąć taksówkę do domu"- skonstatowała.
Czułam, że szczęka mi opada niebezpiecznie w dół i mam ochotę coś
niemiłego palnąć. Z tego wszystkiego zakaszlałam i oświadczyłam, że tym
razem jakoś dobrze zniosła badanie co mnie ewidentnie cieszy.
Zjechałyśmy do szatni, ja zamówiłam dla niej taksówkę w zaprzyjaznionej
korporacji i nie wyrobiłam; musiałam dowiedzieć się po jakie licho mnie
wyciągnęła z miłego, ciepłego domu na wiatr i mróz.
"No bo wiem, że ty zimą też jezdzisz, więc myślałam, że mnie odwieziesz do
domu, posiedzisz u mnie trochę, napijemy się herbatki, pogadamy.."
"No to może mniej myśl o sobie, a trochę więcej o innych" - warknęłam.
Na szczęście podjechała taksówka, wepchnęłam ją do środka i poczła-
pałam do autobusu. Po 45 minutach już byłam w domu.
Idąc od autobusu powtarzałam w myśli ulubione powiedzonko kolegi.
Czuję, że tym razem przekroczyłam tę cienką linię.
No i żeby Wam uzmysłowić całą sytuację - mieszkamy w przeciwnych
końcach miasta, dzieli nas prawie 20 km. Spotkanie miałyśmy w centrum,
w godzinach szczytu porannego, więc jazda samochodem w tym czasie
sprowadza się do stania w korkach.Autobus ma wyznaczone "BUS-pasy"
więc jakoś się przebija.
Szybko się z nią nie zobaczę, tego jestem pewna.
środa, 15 grudnia 2010
94. Mix
Wreszcie dotarło do mnie, że święta już blisko. W moim spokojnym osiedlowym
sklepie typu mini market zaczęły się kłebić tłumy, a wszyscy jacyś wściekli. Tylko
kasjerki spokojniutkie, zamiast 3 kas - czynna jedna.
Wczoraj po raz pierwszy wylądowałam w sklepie Biedronki. W sumie to byłam
tak jakby dwa razy- pierwszy i z pewnością ostatni. Sklep jest beznadziejnie
urządzony, a ludzie wyrywali sobie z rąk tacki ze świeżym łososiem, by zaraz je
z powrotem rzucić na półkę, bo ważny był tylko do 18 grudnia. Chyba wszyscy
tak się przyzwyczaili do konserwantów, że jak coś nie jest ważne z miesiąc to
jest niejadalne. Ja kupiłam i zrobiłam wczoraj na kolację. Był naprawdę
smaczny, zwłaszcza, że wpierw go posmarowałam chrzanem, a w kilka godzin
pózniej usmażyłam.
***
Wczoraj wylądowałam też w Best Mallu, bo musiałam odwiedzić drogerię
Rossmana. Musiałam zakupić Pampersy na przyjazd wnuczka.
Po raz pierwszy w tym roku w sklepach Best Malla byli klienci! Bo zwykle to
ekspedientki są sam na sam z towarem. Zawsze się zastanawiam skąd
właściciele tych sklepów czerpią zyski, bo sklepy są puste, niezależnie od
dnia tygodnia, a czynsze za lokale spore.
Przy okazji pokręciłam się po stoiskach świątecznych ozdób i upominków.
Niestety, wszystko to co mi się podobało, było zbyt drogie. Oczywiście,
jak każda kobieta, zajrzałam również i do jubilera. No i skończyło się na
popatrzeniu. Była prześliczna, delikatna kolia, przy której postałam dłuższą
chwilę, zastanawiając się, czemu to srebro takie drogie - wreszcie do mnie
dotarło, że to nie srebro a białe złoto. No cóż, życie jest ciężkie.
***
Dziś kolejne zakupy. Zakupiłam mnóstwo bakalii na wagę i nieco słodyczy.
W piątek wybieram się do Empiku - spędzę tam jak zwykle mnóstwo czasu
i z pewnością wyjdę bez pieniędzy w portfelu. Uwielbiam kupować książki,
nie lubię ich natomiast wypożyczać. Lubię mieć własne, by można za jakiś
czas do nich wrócić.
***
Jutro zastanowię się dokładnie co znajdzie się w świątecznym menu.
A pomiędzy zakupami i porządkami usiłuję dokończyć dawno rozpoczęty
własny sweterek.Zostały mi jeszcze do zrobienia plisy przy dekolcie, u dołu
i przy rękawach.
***
I bardzo mnie bawi to globalne ocieplenie. Bo w ramach tegoż ocieplenia
zamarzają mi od środka szyby w samochodzie. Dobrze, że nabyłam dziś
odmrażacz i nim przetarłam szyby. Podobno ma to pomóc przeciwko
ponownemu ich zamarznięciu. Pożyjemy, zobaczymy.
***
Jutro mam "dzień samarytański " - odbieram z gastroskopii swą koleżankę
i odstawiam ją do domu. Badanie będzie miała wykonywane pod narkozą,
bo pobiorą materiał do histopatologii, więc muszę jej pomóc. Nie bardzo
rozumiem dlaczego nie robią tego badania w ramach jednodniowego
pobytu w szpitalu. Ciągle mnie coś dziwi w organizacji naszej kochanej
służby zdrowia. Bo środki to nawet są, niestety nie każdy ordynator
oddziału i dyrektor szpitala jest dobrym organizatorem.
No to sobie ponarzekałam, teraz jeszcze trochę pomacham drutami mój
sweterek.
sklepie typu mini market zaczęły się kłebić tłumy, a wszyscy jacyś wściekli. Tylko
kasjerki spokojniutkie, zamiast 3 kas - czynna jedna.
Wczoraj po raz pierwszy wylądowałam w sklepie Biedronki. W sumie to byłam
tak jakby dwa razy- pierwszy i z pewnością ostatni. Sklep jest beznadziejnie
urządzony, a ludzie wyrywali sobie z rąk tacki ze świeżym łososiem, by zaraz je
z powrotem rzucić na półkę, bo ważny był tylko do 18 grudnia. Chyba wszyscy
tak się przyzwyczaili do konserwantów, że jak coś nie jest ważne z miesiąc to
jest niejadalne. Ja kupiłam i zrobiłam wczoraj na kolację. Był naprawdę
smaczny, zwłaszcza, że wpierw go posmarowałam chrzanem, a w kilka godzin
pózniej usmażyłam.
***
Wczoraj wylądowałam też w Best Mallu, bo musiałam odwiedzić drogerię
Rossmana. Musiałam zakupić Pampersy na przyjazd wnuczka.
Po raz pierwszy w tym roku w sklepach Best Malla byli klienci! Bo zwykle to
ekspedientki są sam na sam z towarem. Zawsze się zastanawiam skąd
właściciele tych sklepów czerpią zyski, bo sklepy są puste, niezależnie od
dnia tygodnia, a czynsze za lokale spore.
Przy okazji pokręciłam się po stoiskach świątecznych ozdób i upominków.
Niestety, wszystko to co mi się podobało, było zbyt drogie. Oczywiście,
jak każda kobieta, zajrzałam również i do jubilera. No i skończyło się na
popatrzeniu. Była prześliczna, delikatna kolia, przy której postałam dłuższą
chwilę, zastanawiając się, czemu to srebro takie drogie - wreszcie do mnie
dotarło, że to nie srebro a białe złoto. No cóż, życie jest ciężkie.
***
Dziś kolejne zakupy. Zakupiłam mnóstwo bakalii na wagę i nieco słodyczy.
W piątek wybieram się do Empiku - spędzę tam jak zwykle mnóstwo czasu
i z pewnością wyjdę bez pieniędzy w portfelu. Uwielbiam kupować książki,
nie lubię ich natomiast wypożyczać. Lubię mieć własne, by można za jakiś
czas do nich wrócić.
***
Jutro zastanowię się dokładnie co znajdzie się w świątecznym menu.
A pomiędzy zakupami i porządkami usiłuję dokończyć dawno rozpoczęty
własny sweterek.Zostały mi jeszcze do zrobienia plisy przy dekolcie, u dołu
i przy rękawach.
***
I bardzo mnie bawi to globalne ocieplenie. Bo w ramach tegoż ocieplenia
zamarzają mi od środka szyby w samochodzie. Dobrze, że nabyłam dziś
odmrażacz i nim przetarłam szyby. Podobno ma to pomóc przeciwko
ponownemu ich zamarznięciu. Pożyjemy, zobaczymy.
***
Jutro mam "dzień samarytański " - odbieram z gastroskopii swą koleżankę
i odstawiam ją do domu. Badanie będzie miała wykonywane pod narkozą,
bo pobiorą materiał do histopatologii, więc muszę jej pomóc. Nie bardzo
rozumiem dlaczego nie robią tego badania w ramach jednodniowego
pobytu w szpitalu. Ciągle mnie coś dziwi w organizacji naszej kochanej
służby zdrowia. Bo środki to nawet są, niestety nie każdy ordynator
oddziału i dyrektor szpitala jest dobrym organizatorem.
No to sobie ponarzekałam, teraz jeszcze trochę pomacham drutami mój
sweterek.
poniedziałek, 13 grudnia 2010
93. Grudniowa zapiekanka
Pogoda jaka jest - każdy widzi. Brakuje nam słońca, ciepełka i wtedy
nadchodzi czas na grudniową zapiekankę.
Obieramy 25 dkg kartofli i kroimy je w cienkie plasterki. Do tego dajemy jedno
duże jabłko, jeżeli ma twardą skórkę to je obieramy, kroimy w cienkie plastry
i skrapiamy sokiem z cytryny, by nie ściemniało.
W naczyniu żaroodpornym, wysmarowanym masłem, układamy warstwami
kartofle i jabłka. Zalewamy wszystko sosem z : 200ml śmietanki, 50 ml mleka,
1 torebki cukru waniliowego, 1 łyżeczki kardamonu, 50g rodzynek i 20 g masła.
Pieczemy wszystko 60 minut w temp.150 stopni C (termoobieg)
Smacznego!!!
nadchodzi czas na grudniową zapiekankę.
Obieramy 25 dkg kartofli i kroimy je w cienkie plasterki. Do tego dajemy jedno
duże jabłko, jeżeli ma twardą skórkę to je obieramy, kroimy w cienkie plastry
i skrapiamy sokiem z cytryny, by nie ściemniało.
W naczyniu żaroodpornym, wysmarowanym masłem, układamy warstwami
kartofle i jabłka. Zalewamy wszystko sosem z : 200ml śmietanki, 50 ml mleka,
1 torebki cukru waniliowego, 1 łyżeczki kardamonu, 50g rodzynek i 20 g masła.
Pieczemy wszystko 60 minut w temp.150 stopni C (termoobieg)
Smacznego!!!
piątek, 10 grudnia 2010
92. Bezdomne dzieci
Dzieci - skarb rodziców, przyszłość narodu.
Powinny być kochane, przytulane, mieć dom, kochających rodziców i
możliwości rozwoju. Ale coraz więcej dzieci, pod róznymi szerokościami
geograficznymi, jest pozbawionych tych podstawowych warunków. Od dawna
wiemy,że w Brazylii są setki małych dzieci niczyich, żebrzących lub usiłujących
znależć jakieś zajęcie za nędzne wynagrodzenie. Często te dzieci są eliminowane
w brutalny sposób, po prostu zabijane. Bo na co komu taki dzieciak bez domu
i rodziców?Wiemy, że w Chinach, Indiach i wielu krajach "trzeciego świata" małe
dzieci są pozbawione opieki i zatrudniane do niewolniczej wręcz pracy.
Ale jakoś z tą świadomością żyjemy, może dlatego, że to daleko od nas i tak
naprawdę niewiele możemy pomóc.
Wczoraj znalazłam wreszcie wolną chwilę i przeczytałam w ostatnim Forum
wstrząsający reportaż "Bezprizorni z ulicy". Kochani, to się nie dzieje gdzieś na
krańcach świata, to reportaż z Petersburga, a więc z Europy.
Okazuje się, że nikt nie ma pojęcia ile jest tych bezdomnych dzieci - ich ilość
szacowana jest od dwóch do 20 tysięcy, a dane dotyczą Petersburga.
Teoretycznie jest wdrożony program pomocy dla dzieci bezdomnych, ale to
tylko program. Jedynym konkretnym działaniem jest wyłapywanie po godz.
22-giej dzieci przebywających bez opieki dorosłego na ulicy. Ale wśród nich
najczęściej nie ma dzieci bezdomnych. To dzieci, które z jakichś powodów nie
zdążyły po prostu do domu.
Łatwo się takimi zająć, wystarczy raz na miesiąc odwiedzić taką rodzinę, która
zostaje nazwana patologiczną i sprawa odfajkowana.
Bezdomne dzieci to w większości uciekinierzy z domów, gdzie główną rolę
grał alkohol. To dzieci bite, zaniedbane, przeszkadzające swą obecnością
dorosłym, bo przecież trzeba je karmić, a to zubaża budżet, jest mniej
kasy na alkohol.
Bezdomne dzieci łączą się we wspólnoty.Niektóre usiłują pracować wynajmując
się do sprzątania, rozładowywania ciężarówek, zbieraniem i sprzedażą opakowań.
Niektóre na okrągło kradną, oddając zysk do wspólnej kasy. Większość się już
narkotyzuje i upija. Większość tych bezdomnych istot jest zarażona HIV,
żółtaczką lub gruzlicą.
Prawie wszystkie bezdomne dziewczynki zajmują się prostytucją.
Niektóre z tych dzieci są już wobec prawa dorośli, a na ulicy spędzili po 10, 12
lat.
Wielu tych starszych bezdomnych ma już własne dzieci- zauważono w grupach
tych mlodych bezdomnych dzieci poniżej szóstego roku życia, a w tym wieku
raczej żadne dziecko nie ucieka z domu.
Przeprowadzona przed kilku laty reforma systemu opieki socjalnej niewiele jak
dotąd pomogła. Przede wszystkim brak jest doświadczonych specjalistów
psychologów i pedagogów.
Wszelkie akcje pomocowe rozbijają się o biurokrację. Dziecko bez dokumentów
nie może być zapisane do szkoły czy też do lekarza, nie może zostać
adoptowane, nawet gdy są chętni by je adoptować.
Najprawdopodobniej większość tych dzieci zasili szeregi więzniów, bo brak im
innych perspektyw.
I tak się zastanawiam kiedy taka tragedia dotknie i nasz naród. Bo coraz więcej
jest rodzin niewydolnych wychowawczo a ja jakoś nie widzę żadnego
sensownego działania pomagającego takim rodzinom.
A może ja mam po prostu czarnowidztwo w genach.
Powinny być kochane, przytulane, mieć dom, kochających rodziców i
możliwości rozwoju. Ale coraz więcej dzieci, pod róznymi szerokościami
geograficznymi, jest pozbawionych tych podstawowych warunków. Od dawna
wiemy,że w Brazylii są setki małych dzieci niczyich, żebrzących lub usiłujących
znależć jakieś zajęcie za nędzne wynagrodzenie. Często te dzieci są eliminowane
w brutalny sposób, po prostu zabijane. Bo na co komu taki dzieciak bez domu
i rodziców?Wiemy, że w Chinach, Indiach i wielu krajach "trzeciego świata" małe
dzieci są pozbawione opieki i zatrudniane do niewolniczej wręcz pracy.
Ale jakoś z tą świadomością żyjemy, może dlatego, że to daleko od nas i tak
naprawdę niewiele możemy pomóc.
Wczoraj znalazłam wreszcie wolną chwilę i przeczytałam w ostatnim Forum
wstrząsający reportaż "Bezprizorni z ulicy". Kochani, to się nie dzieje gdzieś na
krańcach świata, to reportaż z Petersburga, a więc z Europy.
Okazuje się, że nikt nie ma pojęcia ile jest tych bezdomnych dzieci - ich ilość
szacowana jest od dwóch do 20 tysięcy, a dane dotyczą Petersburga.
Teoretycznie jest wdrożony program pomocy dla dzieci bezdomnych, ale to
tylko program. Jedynym konkretnym działaniem jest wyłapywanie po godz.
22-giej dzieci przebywających bez opieki dorosłego na ulicy. Ale wśród nich
najczęściej nie ma dzieci bezdomnych. To dzieci, które z jakichś powodów nie
zdążyły po prostu do domu.
Łatwo się takimi zająć, wystarczy raz na miesiąc odwiedzić taką rodzinę, która
zostaje nazwana patologiczną i sprawa odfajkowana.
Bezdomne dzieci to w większości uciekinierzy z domów, gdzie główną rolę
grał alkohol. To dzieci bite, zaniedbane, przeszkadzające swą obecnością
dorosłym, bo przecież trzeba je karmić, a to zubaża budżet, jest mniej
kasy na alkohol.
Bezdomne dzieci łączą się we wspólnoty.Niektóre usiłują pracować wynajmując
się do sprzątania, rozładowywania ciężarówek, zbieraniem i sprzedażą opakowań.
Niektóre na okrągło kradną, oddając zysk do wspólnej kasy. Większość się już
narkotyzuje i upija. Większość tych bezdomnych istot jest zarażona HIV,
żółtaczką lub gruzlicą.
Prawie wszystkie bezdomne dziewczynki zajmują się prostytucją.
Niektóre z tych dzieci są już wobec prawa dorośli, a na ulicy spędzili po 10, 12
lat.
Wielu tych starszych bezdomnych ma już własne dzieci- zauważono w grupach
tych mlodych bezdomnych dzieci poniżej szóstego roku życia, a w tym wieku
raczej żadne dziecko nie ucieka z domu.
Przeprowadzona przed kilku laty reforma systemu opieki socjalnej niewiele jak
dotąd pomogła. Przede wszystkim brak jest doświadczonych specjalistów
psychologów i pedagogów.
Wszelkie akcje pomocowe rozbijają się o biurokrację. Dziecko bez dokumentów
nie może być zapisane do szkoły czy też do lekarza, nie może zostać
adoptowane, nawet gdy są chętni by je adoptować.
Najprawdopodobniej większość tych dzieci zasili szeregi więzniów, bo brak im
innych perspektyw.
I tak się zastanawiam kiedy taka tragedia dotknie i nasz naród. Bo coraz więcej
jest rodzin niewydolnych wychowawczo a ja jakoś nie widzę żadnego
sensownego działania pomagającego takim rodzinom.
A może ja mam po prostu czarnowidztwo w genach.
czwartek, 9 grudnia 2010
91. Ofiara
Całe szczęście, że tym razem nie stało się wiele złego, ale piszę to, żeby
każdej z pań uświadomić, że we własnym domu też można ulec wypadkowi,
nawet gdy się jest stosunkowo sprawną i wygimnastykowaną osobą.
Właśnie skończyłam wieszać firanki, gdy zadzwonił telefon.
"Co robisz?"; "skończyłam wieszać firanki"- odpowiadam zgodnie z prawdą.
"No to masz szczęście, bo Maryśka jest w szpitalu, przez firanki".
Owa Maryśka, to nasza wspólna koleżanka, bardzo wygimnastykowana i
sprawna osoba, która uprawia jogę, odstawia jakieś truchty poranne bez
względu na pogodę i nawet regularnie chodzi na aerobik. Bez wątpienia
należy do grona bardzo sprawnych osób. I nagle taka wiadomość!
Okazało się, że Maryśka, bardzo pewna swej sprawności, a opanowana
leciutkim lenistwem, pomyślała, że z firankami rozprawi się bez użycia
drabiny, metodą stołek + parapet. Jak pomyślała, tak zrobiła. Parapety
w naszych mieszkaniach są w dwóch szerokościach - 29 i 15 cm. Na tym
szerszym bez trudu można stać, gorzej na tym węższym. No i właśnie
Marysi zsunęła się noga z tego wąskiego parapetu. Efekt - lekki wstrząs
mózgu, złamana ręka, naciągnięte ścięgno w kolanie. No a przecież
wystarczyło wziąć drabinę. I wtedy przypomniało mi się, jak to inna
z moich koleżanek szalała na drabinie kilkanaście lat temu, w ramach
amoku wielkanocnego. Spadła z drabiny i za nic w świecie nie mogła się
podnieść, a była sama w domu. Przeleżała na podłodze kilka godzin, do
chwili powrotu męża z pracy. Jej mąż przezornie wezwał natychmiast
pogotowie, bo bał się ją ruszyć. I dobrze zrobił - miała pęknięte dwa
kręgi. Święta spędziła w szpitalu, potem rok w bardzo niewygodnym
gorsecie, z dużymi ograniczeniami ruchowymi. I stąd mój apel - nie
szalejcie na drabinach i parapetach gdy nie ma nikogo dorosłego
w domu. I nie wierzcie zbyt mocno we własną sprawność fizyczną- to
dość zwodnicza wiara.
każdej z pań uświadomić, że we własnym domu też można ulec wypadkowi,
nawet gdy się jest stosunkowo sprawną i wygimnastykowaną osobą.
Właśnie skończyłam wieszać firanki, gdy zadzwonił telefon.
"Co robisz?"; "skończyłam wieszać firanki"- odpowiadam zgodnie z prawdą.
"No to masz szczęście, bo Maryśka jest w szpitalu, przez firanki".
Owa Maryśka, to nasza wspólna koleżanka, bardzo wygimnastykowana i
sprawna osoba, która uprawia jogę, odstawia jakieś truchty poranne bez
względu na pogodę i nawet regularnie chodzi na aerobik. Bez wątpienia
należy do grona bardzo sprawnych osób. I nagle taka wiadomość!
Okazało się, że Maryśka, bardzo pewna swej sprawności, a opanowana
leciutkim lenistwem, pomyślała, że z firankami rozprawi się bez użycia
drabiny, metodą stołek + parapet. Jak pomyślała, tak zrobiła. Parapety
w naszych mieszkaniach są w dwóch szerokościach - 29 i 15 cm. Na tym
szerszym bez trudu można stać, gorzej na tym węższym. No i właśnie
Marysi zsunęła się noga z tego wąskiego parapetu. Efekt - lekki wstrząs
mózgu, złamana ręka, naciągnięte ścięgno w kolanie. No a przecież
wystarczyło wziąć drabinę. I wtedy przypomniało mi się, jak to inna
z moich koleżanek szalała na drabinie kilkanaście lat temu, w ramach
amoku wielkanocnego. Spadła z drabiny i za nic w świecie nie mogła się
podnieść, a była sama w domu. Przeleżała na podłodze kilka godzin, do
chwili powrotu męża z pracy. Jej mąż przezornie wezwał natychmiast
pogotowie, bo bał się ją ruszyć. I dobrze zrobił - miała pęknięte dwa
kręgi. Święta spędziła w szpitalu, potem rok w bardzo niewygodnym
gorsecie, z dużymi ograniczeniami ruchowymi. I stąd mój apel - nie
szalejcie na drabinach i parapetach gdy nie ma nikogo dorosłego
w domu. I nie wierzcie zbyt mocno we własną sprawność fizyczną- to
dość zwodnicza wiara.
wtorek, 7 grudnia 2010
90. Palmiery z masą makową i Pawłowa czekoladowa.
Jak widzicie leniwa ze mnie kobieta i upraszczam sobie pichcenie jak tylko
się da.
Zamiast makowca robię palmiery. Składniki : 1 opakowanie gotowego
ciasta francuskiego, 1 puszka gotowej masy makowej ( mała, albo z kimś
na pól)
Ciasto można kupić świeże lub mrożone. Należy koniecznie sprawdzić na
opakowaniu datę ważności, bo zdarzyło mi się już przeterminowane ciasto.
Jeśli jest zamrożone, to wpierw je rozmrażamy. Na jego powierzchni roz-
prowadzamy gotową masę makową, cieniutko.Zwijamy ciasto do połowy
i powtarzamy tę czynność z drugiej strony, tak by zrolowane brzegi ciasta
spotkały się w połowie. Teraz zawijamy ciasto w pergamin i na pół godz.
wkładamy do zamrażalnika. W międzyczasie włączamy piekarnik na 200
stopni.
Po tych 30 minutach bardzo ostrym nożem kroimy ciasto na
półcentymetrowe plasterki i układamy je na blasze wyłożonej papierem
do pieczenia.
Pieczemy 15 minut, wysuwamy blachę, odwracamy szczypcami do
ciasta owe plasterki na drugą stronę i pieczemy jeszcze 7 minut.
Jeżeli chcemy je przechować dłużej, to ostudzone należy włożyć do
szczelnej puszki lub słoja.
Oczywiście, nie ma to wiele wspólnego z makowcem, ale coś za coś-
z cała pewnością nie rozbolą nas przy tym nogi lub ręce.
I ostatni, nietypowy świąteczny wypiek, czyli Pawlowa-czekoladowa.
Składniki:
6 białek, 300 g cukru, 3 łyżki kakao, 1 łyżeczka octu balsamicznego lub
soku z cytryny, 50 g gorzkiej czekolady, 500 ml kremówki ubitej na krem,
50 dag owoców- latem maliny, zimą cząstki mandarynek
Podgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Ubijamy na sztywno pianę z odrobiną soli. Gdy sztywna dodajemy porcjami
cukier wymieszany z kakao i kroplami ocet, nie przerywając ubijania .
Gotową już pianę układamy ( w formie kopczyka ze spłaszczonym czubkiem)
na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Nagrzany do 180 stopni piekarnik przykręcamy do temperatury 150 stopni
i pieczemy 1 godzinę i 15 minut. Studzimy w uchylonym piekarniku.
Gdy ostygnie wykładamy na paterę, układamy owoce, polewamy kremówką,
posypujemy utartą na wiórki czekoladą.
Trudne nie jest, męczące też nie za bardzo.
Oczywiście wszystkie te przepisy można wykorzystać przy innej okazji,
nie świątecznej.
Nie namawiam nikogo, by zmienił swoje świąteczne menu, ja tylko Wam
opowiadam, co pichcę ja- idąca zawsze pod prąd.
I mam prośbę- szukam prostego, łatwego przepisu na drożdżówki, najlepiej
na drożdżach instant.
W razie czego- mój mail w profilu.
się da.
Zamiast makowca robię palmiery. Składniki : 1 opakowanie gotowego
ciasta francuskiego, 1 puszka gotowej masy makowej ( mała, albo z kimś
na pól)
Ciasto można kupić świeże lub mrożone. Należy koniecznie sprawdzić na
opakowaniu datę ważności, bo zdarzyło mi się już przeterminowane ciasto.
Jeśli jest zamrożone, to wpierw je rozmrażamy. Na jego powierzchni roz-
prowadzamy gotową masę makową, cieniutko.Zwijamy ciasto do połowy
i powtarzamy tę czynność z drugiej strony, tak by zrolowane brzegi ciasta
spotkały się w połowie. Teraz zawijamy ciasto w pergamin i na pół godz.
wkładamy do zamrażalnika. W międzyczasie włączamy piekarnik na 200
stopni.
Po tych 30 minutach bardzo ostrym nożem kroimy ciasto na
półcentymetrowe plasterki i układamy je na blasze wyłożonej papierem
do pieczenia.
Pieczemy 15 minut, wysuwamy blachę, odwracamy szczypcami do
ciasta owe plasterki na drugą stronę i pieczemy jeszcze 7 minut.
Jeżeli chcemy je przechować dłużej, to ostudzone należy włożyć do
szczelnej puszki lub słoja.
Oczywiście, nie ma to wiele wspólnego z makowcem, ale coś za coś-
z cała pewnością nie rozbolą nas przy tym nogi lub ręce.
I ostatni, nietypowy świąteczny wypiek, czyli Pawlowa-czekoladowa.
Składniki:
6 białek, 300 g cukru, 3 łyżki kakao, 1 łyżeczka octu balsamicznego lub
soku z cytryny, 50 g gorzkiej czekolady, 500 ml kremówki ubitej na krem,
50 dag owoców- latem maliny, zimą cząstki mandarynek
Podgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Ubijamy na sztywno pianę z odrobiną soli. Gdy sztywna dodajemy porcjami
cukier wymieszany z kakao i kroplami ocet, nie przerywając ubijania .
Gotową już pianę układamy ( w formie kopczyka ze spłaszczonym czubkiem)
na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Nagrzany do 180 stopni piekarnik przykręcamy do temperatury 150 stopni
i pieczemy 1 godzinę i 15 minut. Studzimy w uchylonym piekarniku.
Gdy ostygnie wykładamy na paterę, układamy owoce, polewamy kremówką,
posypujemy utartą na wiórki czekoladą.
Trudne nie jest, męczące też nie za bardzo.
Oczywiście wszystkie te przepisy można wykorzystać przy innej okazji,
nie świątecznej.
Nie namawiam nikogo, by zmienił swoje świąteczne menu, ja tylko Wam
opowiadam, co pichcę ja- idąca zawsze pod prąd.
I mam prośbę- szukam prostego, łatwego przepisu na drożdżówki, najlepiej
na drożdżach instant.
W razie czego- mój mail w profilu.
poniedziałek, 6 grudnia 2010
89. Kapusta z morelami i moja wersja nalesników Gundela
To jest okropna łatwizna, samograj całkowity.
Składniki: główka kapusty włoskiej, 2 paczki moreli suszonych, ostry nóż,
dobra deska do krojenia, łyżka masła, koperek
Umytą kapustę kroimy na ćwiartki, usuwamy głąb, drobno szatkujemy.
Morele płuczemy, kroimy je w cienkie paski. Na dno garnka dajemy łyżkę
stołową (kopiastą) masła, wlewamy z pół litra wody ciepłej, wrzucamy
kapustę i morele. Podgrzewamy chwilę, w razie potrzeby dolewamy jeszcze
wody. Dusimy pod przykryciem do miękkości kapusty, pilnując, by się nie
przypaliła. Pod koniec dodajemy posiekany koperek. Ja dodaję jeszcze pod
koniec duszenia pół łyżeczki łagodnego curry.
Można oczywiście zrobić ją wcześniej.
Naleśniki dla łasuchów.
Smażymy naleśniki w ilości po 3 na głowę.(średnica 20 cm)
Składniki nadzienia:
30 dag wyłuskanych orzechów włoskich, paczka rodzynek namoczonych
w rumie ( przy dzieciach to tylko w wodzie),ćwierć kostki masła,
cukier puder, gotowa polewa czekoladowa lub robiona własnoręcznie.
Na patelni rozpuszczamy masło, dajemy zmielone orzechy (lub b. drobno
(posiekane), łyżkę cukru pudru, przesmażamy wszystko razem, mieszając.
Gdy cukier się rozpuści nadzienie jest gotowe.
Nadziewamy naleśniki zwijając je w rulonik o zamkniętych końcach.
Układamy je na półmisku, na którym je podamy do stołu.
Polewa czekoladowa.
Gotową robimy wg przepisu na opakowaniu i polewamy nią naleśniki.
Własna polewa:
rozpuszczamy w kąpieli wodnej tabliczkę czekolady gorzkiej i tabliczkę
mlecznej, dodajemy taką ilość śmietanki-kremówki, by polewa była
aksamitna, gęsta. Dodajemy w wersji dla dorosłych łyżeczkę rumu,
mieszamy, polewamy obficie naleśniki. W wersji dla dzieci możemy dodać
3 krople olejku pomarańczowego, takiego do ciast.
Uwaga; czekolada musi być sprawdzona jakościowo, ja używam Wawela.
Naleśniki z nadzieniem można przygotować dzień wcześniej.
Składniki: główka kapusty włoskiej, 2 paczki moreli suszonych, ostry nóż,
dobra deska do krojenia, łyżka masła, koperek
Umytą kapustę kroimy na ćwiartki, usuwamy głąb, drobno szatkujemy.
Morele płuczemy, kroimy je w cienkie paski. Na dno garnka dajemy łyżkę
stołową (kopiastą) masła, wlewamy z pół litra wody ciepłej, wrzucamy
kapustę i morele. Podgrzewamy chwilę, w razie potrzeby dolewamy jeszcze
wody. Dusimy pod przykryciem do miękkości kapusty, pilnując, by się nie
przypaliła. Pod koniec dodajemy posiekany koperek. Ja dodaję jeszcze pod
koniec duszenia pół łyżeczki łagodnego curry.
Można oczywiście zrobić ją wcześniej.
Naleśniki dla łasuchów.
Smażymy naleśniki w ilości po 3 na głowę.(średnica 20 cm)
Składniki nadzienia:
30 dag wyłuskanych orzechów włoskich, paczka rodzynek namoczonych
w rumie ( przy dzieciach to tylko w wodzie),ćwierć kostki masła,
cukier puder, gotowa polewa czekoladowa lub robiona własnoręcznie.
Na patelni rozpuszczamy masło, dajemy zmielone orzechy (lub b. drobno
(posiekane), łyżkę cukru pudru, przesmażamy wszystko razem, mieszając.
Gdy cukier się rozpuści nadzienie jest gotowe.
Nadziewamy naleśniki zwijając je w rulonik o zamkniętych końcach.
Układamy je na półmisku, na którym je podamy do stołu.
Polewa czekoladowa.
Gotową robimy wg przepisu na opakowaniu i polewamy nią naleśniki.
Własna polewa:
rozpuszczamy w kąpieli wodnej tabliczkę czekolady gorzkiej i tabliczkę
mlecznej, dodajemy taką ilość śmietanki-kremówki, by polewa była
aksamitna, gęsta. Dodajemy w wersji dla dorosłych łyżeczkę rumu,
mieszamy, polewamy obficie naleśniki. W wersji dla dzieci możemy dodać
3 krople olejku pomarańczowego, takiego do ciast.
Uwaga; czekolada musi być sprawdzona jakościowo, ja używam Wawela.
Naleśniki z nadzieniem można przygotować dzień wcześniej.
88. Łosoś pieczony i puree warzywne
Potrzebne składniki:
2 płaty łososia świeżego, pęczek koperku, 2 łyżeczki miodu, sól,
pieprz, musztarda, 100 ml białego wina, 5dag masła, wywar z jarzyn
zagęstnik do sosu, 2 duże pomarańcze, płaskie naczynie żaroodporne.
Włączyć piekarnik na 190 stopni.
Pomarańcze wyszorować, dokładnie gorącą wodą opłukać, pokroić w
cienkie plastry, połową wyłożyć dno naczynia do zapiekania. Posiekać
drobno koperek, rozetrzeć z miękkim masłem, solą, pieprzem i musztardą.
Łososia ułożyć na pomarańczach, posmarować mieszaniną koperku, masła
i musztardy,przykryć pozostałymi plastrami pomarańczy, polać wywarem z
warzyw ( trochę ponad szklankę).
Wstawić odkryte naczynie do nagrzanego piekarnika, piec 20 minut. Po tym
czasie wyjąć łososia z pieca. Powstały w czasie pieczenia sos wybrać łyżką,
połączyć z miodem i winem, krótko zagotować. Do sosu dodać zagęstnik,
doprawić do smaku, polać nim rybę.
Zakryć naczynie, wstawić na krótko do piekarnika, by podgrzać.
Puree warzywne:
ziemniaki, marchewka, brukselka, oliwa, masło, sól, pieprz
Każde z warzyw ugotować oddzielnie do miękkości. Marchew i ziemniaki
rozgnieść tłuczkiem lub przepuścić przez praskę, wymieszać, brukselkę
pokroić na grube kawałki.
Na patelni rozgrzać oliwę, dodać masło, wrzucić marchew i ziemniaki,
doprawić je solą i pieprzem, dodać brukselkę, smażyć wszystko ok. 15
minut, czasami mieszając.
Ja daję do smażenia sklarowane masło, bo się nie przypala. Ostatnio można
je kupić w marketach.Kubełek 400 gramów kosztuje 17 zł. Jest świetne do
smażenia. Produkt polski.
Smacznego.
Jeżeli odczujecie potrzebę przepisów na słodkości - dajcie znać, napiszę.
2 płaty łososia świeżego, pęczek koperku, 2 łyżeczki miodu, sól,
pieprz, musztarda, 100 ml białego wina, 5dag masła, wywar z jarzyn
zagęstnik do sosu, 2 duże pomarańcze, płaskie naczynie żaroodporne.
Włączyć piekarnik na 190 stopni.
Pomarańcze wyszorować, dokładnie gorącą wodą opłukać, pokroić w
cienkie plastry, połową wyłożyć dno naczynia do zapiekania. Posiekać
drobno koperek, rozetrzeć z miękkim masłem, solą, pieprzem i musztardą.
Łososia ułożyć na pomarańczach, posmarować mieszaniną koperku, masła
i musztardy,przykryć pozostałymi plastrami pomarańczy, polać wywarem z
warzyw ( trochę ponad szklankę).
Wstawić odkryte naczynie do nagrzanego piekarnika, piec 20 minut. Po tym
czasie wyjąć łososia z pieca. Powstały w czasie pieczenia sos wybrać łyżką,
połączyć z miodem i winem, krótko zagotować. Do sosu dodać zagęstnik,
doprawić do smaku, polać nim rybę.
Zakryć naczynie, wstawić na krótko do piekarnika, by podgrzać.
Puree warzywne:
ziemniaki, marchewka, brukselka, oliwa, masło, sól, pieprz
Każde z warzyw ugotować oddzielnie do miękkości. Marchew i ziemniaki
rozgnieść tłuczkiem lub przepuścić przez praskę, wymieszać, brukselkę
pokroić na grube kawałki.
Na patelni rozgrzać oliwę, dodać masło, wrzucić marchew i ziemniaki,
doprawić je solą i pieprzem, dodać brukselkę, smażyć wszystko ok. 15
minut, czasami mieszając.
Ja daję do smażenia sklarowane masło, bo się nie przypala. Ostatnio można
je kupić w marketach.Kubełek 400 gramów kosztuje 17 zł. Jest świetne do
smażenia. Produkt polski.
Smacznego.
Jeżeli odczujecie potrzebę przepisów na słodkości - dajcie znać, napiszę.
87. Dla tych, co wiecznie pod prąd
W "moim" osiedlowym sklepie zauważyłam już wzmożony ruch a dyskusje
pomiędzy kupującymi zaczynają się od pytania: "a co ja biedna zrobię na
święta?"
Okazuje się , że to problem, bo z jednej strony tradycja, a z drugiej strony
to już się trochę znudziło to tradycyjne żarciuszko.
Już od kilku lat nie stawiam na stół wszystkich tradycyjnych potraw, bo
nie zamierzam katować tradycyjnym jedzeniem domowników i siebie.
Tradycyjnego karpia zastąpił u mnie nietradycyjny łosoś pieczony. Pracy
przy nim niewiele, a smak ciekawy. Zamiast kapusty z grochem lub grzybami
podaję kapustę włoską duszoną z suszonymi morelami. Często zamiast ciasta
jest tylko patera z bakaliami, a na niej: suszone morele, daktyle, figi, ananas,
papaja, orzechy włoskie i laskowe, obrane już mandarynki i pomarańcze,
oraz absolutna rozpusta- banany polane gęstą czekoladą. Albo naleśniki ,
czyli moja własna wersja naleśników Gundela.Ten kto zje 3 jest bohaterem,
bo to wielce zapychające danie.Naleśniki są zwykłe, ciasto na wodzie, bez
mleka, ale mają nadzienie nieprzyzwoicie pyszne, do tego polane są czekoladą
i można je jeść na ciepło lub przestudzone. A kiedyś zrobiłam czekoladową
Pawłową, którą wstawiłam do piekarnika, gdy już byli w domu goście.
Cały dowcip w świętach, to żeby się nie przemęczyć robotą przed i nie przejeść
w same święta.
Wigilia u nas to po prostu nieco pózniejszy obiad, zupa to barszcz czerwony
z uszkami lub pasztecikami (nadzienie z grzybów lesnych) lub z krokietami z
soczewicą, albo grzybowa z cieniutkim makaronem.
Potem ryba, z warzywnym puree, lub grzankami, surówka, na koniec któryś
z deserów.Czasem robię pstrąga zamiast łososia.
Staram się zrobić jedzenia tylko tyle, by wystarczyło na jeden raz. A w te dwa
dni świąteczne też staramy się nie przejadać. Czasem jest schab faszerowany,
czasem biust z indyka nadziewany, a zamiast tradycyjnego makowca- palmiery
z masą makową, czasem tort makowy, bez ciasta lub sernik.
Nie lubię gdy zostaje świąteczne jedzenie. Jedzenie przez 3 dni ryby czy też
innych potraw jest mało zabawne.
W tym roku mam wyzwanie- okazuje się, że mój wnuczek jada drożdżówki,
więc muszę, po raz pierwszy w życiu, je upiec. Mam tremę.
Jeśli kogoś z Was interesują przepisy na : pieczonego łososia, moje naleśniki
Gundela, kapustę z morelami, czekoladową Pawłową lub palmiery-
"wrzucę" przepisy na blog.
pomiędzy kupującymi zaczynają się od pytania: "a co ja biedna zrobię na
święta?"
Okazuje się , że to problem, bo z jednej strony tradycja, a z drugiej strony
to już się trochę znudziło to tradycyjne żarciuszko.
Już od kilku lat nie stawiam na stół wszystkich tradycyjnych potraw, bo
nie zamierzam katować tradycyjnym jedzeniem domowników i siebie.
Tradycyjnego karpia zastąpił u mnie nietradycyjny łosoś pieczony. Pracy
przy nim niewiele, a smak ciekawy. Zamiast kapusty z grochem lub grzybami
podaję kapustę włoską duszoną z suszonymi morelami. Często zamiast ciasta
jest tylko patera z bakaliami, a na niej: suszone morele, daktyle, figi, ananas,
papaja, orzechy włoskie i laskowe, obrane już mandarynki i pomarańcze,
oraz absolutna rozpusta- banany polane gęstą czekoladą. Albo naleśniki ,
czyli moja własna wersja naleśników Gundela.Ten kto zje 3 jest bohaterem,
bo to wielce zapychające danie.Naleśniki są zwykłe, ciasto na wodzie, bez
mleka, ale mają nadzienie nieprzyzwoicie pyszne, do tego polane są czekoladą
i można je jeść na ciepło lub przestudzone. A kiedyś zrobiłam czekoladową
Pawłową, którą wstawiłam do piekarnika, gdy już byli w domu goście.
Cały dowcip w świętach, to żeby się nie przemęczyć robotą przed i nie przejeść
w same święta.
Wigilia u nas to po prostu nieco pózniejszy obiad, zupa to barszcz czerwony
z uszkami lub pasztecikami (nadzienie z grzybów lesnych) lub z krokietami z
soczewicą, albo grzybowa z cieniutkim makaronem.
Potem ryba, z warzywnym puree, lub grzankami, surówka, na koniec któryś
z deserów.Czasem robię pstrąga zamiast łososia.
Staram się zrobić jedzenia tylko tyle, by wystarczyło na jeden raz. A w te dwa
dni świąteczne też staramy się nie przejadać. Czasem jest schab faszerowany,
czasem biust z indyka nadziewany, a zamiast tradycyjnego makowca- palmiery
z masą makową, czasem tort makowy, bez ciasta lub sernik.
Nie lubię gdy zostaje świąteczne jedzenie. Jedzenie przez 3 dni ryby czy też
innych potraw jest mało zabawne.
W tym roku mam wyzwanie- okazuje się, że mój wnuczek jada drożdżówki,
więc muszę, po raz pierwszy w życiu, je upiec. Mam tremę.
Jeśli kogoś z Was interesują przepisy na : pieczonego łososia, moje naleśniki
Gundela, kapustę z morelami, czekoladową Pawłową lub palmiery-
"wrzucę" przepisy na blog.
niedziela, 5 grudnia 2010
86. Diagnoza
jeszcze rzeczy do zrobienia, a święta coraz bliżej. "Bo zdziecinniałaś" - wydała
diagnozę. "Powinnaś wpierw zrobić to co najważniejsze, czyli przedświąteczne
porządki, a robieniem zabawek zająć się na na końcu".
Pewnie ma rację, ale to robienie zabawek wprowadza mnie pomału w świąteczny
nastrój.
Tak najchętniej to wyjechałabym na Święta w góry. No ale obawiam się, że ten
kierunek już nie jest wskazany dla mego męża. Raczej nizinne tereny bardziej
odpowiadają jego obecnym możliwościom. No a poza tym może przyjadą dzieci-
takie są plany, ale pogoda i stan córki połączone razem, mogą te plany pokrzyżować.
A dziś u mnie prześlicznie- jest minus 6 - śniegu masa, lśni w słońcu, w cieniu
się niebieszczy, dzieciaki i psy mają używanie.
Kartki świąteczne robiłam po raz pierwszy w życiu i nie są niestety doskonałe.
Choinka zostanie jeszcze "ubrana" i wyleci za Ocean, bałwanek musi jeszcze
otrzymać drugą warstwę koloru i też opuści nasze granice.
Koleżanka błękitnej anieliczki z założenia nie jest aniołkiem ale elfikiem, o czym
mają świadczyć jej nietypowe skrzydełka. Ale niesie gwiazdkę. A te gwiazdki
to są zaadaptowane do tej roli środeczki pewnej serwetki, którą kiedyś robiłam.
Mini bombka jest wypchana watą.
No to chyba wezmę się dziś nieco za........nie, nie sprzątanie, przeglądnięcie
ozdób choinkowych, które są w domu od lat. I muszę skończyć książkę- czytam
Petera Strauba "Kraina Cieni". Nawet mi się podoba, choć chwilami łatwo się
pogubić, bo rzeczywistość miesza się z fikcją.
Subskrybuj:
Posty (Atom)