....zapewne z powodu strajku nauczycieli.
Zresztą nie tylko mnie "naszło", mego męża również. Zaczęliśmy
wspominać jak to bywało w naszych szkołach, bo oboje jesteśmy
produktem szkolnictwa PRL-u.
Nie każdy wie, ale nawet wtedy były różne szkoły podstawowe,
nawet szkoły prywatne.
Do takiej prywatnej szkoły zaczął chodzić mój mąż (jest ode mnie
2 lata starszy). Była to szkoła, w której językiem wykładowym
był język francuski. Nawet sobie nie wyobrażacie jak tam było
cicho na przerwach, bo na przerwach także należało używać tego
języka. A zapisano go do tej szkoły dlatego, że szkoły państwowe
nie przyjmowały do szkoły sześciolatków.
Ale po ukończeniu I klasy w tej "francuskiej szkole" bez problemu
został przyjęty do szkoły państwowej.Chodziliśmy do różnych szkół.
Ja też poszłam do szkoły mając lat sześć, ale mnie matka zapisała
do szkoły należącej do Towarzystwa Przyjaciół Dzieci (TPD), która
była szkołą na wskroś świecką, czyli nie uczono w niej religii.
Ale nikomu to nie przeszkadzało i dzieci chodziły na religię do
swych parafii. Nikt nie zabraniał.
Budynek w którym mieściła się moja szkoła "przygarnął" aż trzy
szkoły: szkołę TPD i dwie szkoły państwowe.
Przed wojną mieściła się w tym budynku tylko jedna szkoła, więc
była jedna sala gimnastyczna i po jednej pracowni fizycznej,
chemicznej i biologicznej.
Sali gimnastycznej nie widziałam aż do piątej klasy włącznie.
Tych pracowni również nie. Dzieci uczyły się na trzy zmiany, WF
był na szkolnym korytarzu, obowiązywała na nim grobowa cisza,
bo w klasach w tym czasie toczyły się lekcje.
Boiska szkolnego nie było, czasami w ramach WF graliśmy na
podwórku w "dwa ognie", co z reguły kończyło się kilkoma
stłuczonymi kolanami i skręconymi na wystających kamieniach
stawami skokowymi.
Ale przez pierwsze 4 lata (tyle wtedy trwało nauczanie początkowe)
mieliśmy jedną wychowawczynię.
Nie wiem jak to było, ale wówczas nie było żadnych dyslektyków
czy też dysgrafików.
Codziennie każde dziecko w klasie pierwszej musiało czytać na głos.
Nawet chrypka nie była przeszkodą, nie było "zmiłuj".
I każdy w zeszycie "do polskiego" musiał, chciał czy nie, rysować
szlaczki . Szlaczki były oceniane oddzielnie. Więc zdarzały się piątki
za szlaczki i znacznie gorsze stopnie za resztę tego co na stronie.
Nie uczono nas kaligrafii. Ale staranność pisma też była oceniana.
A te szlaczki miały za zadanie usprawnić nasze ręce, wyrobić ich
precyzję.
Bardzo wcześnie nasza pani zaczęła nas uczyć ortografii.
Do dziś pamiętam, jak nam tłumaczyła dlaczego "rzeka" pisana jest
przez "rz" a nie " przez "ż " .
Poza tym uczyła nas uważnego słuchania tekstu, nie wyrywania
jednego wyrazu z całego tekstu, bo w polskim języku jest wiele
wyrazów tak samo brzmiących, a zupełnie inaczej pisanych,
zależnie od ich znaczenia.
Po prostu musieliśmy uważnie słuchać by wiedzieć jak dany wyraz
napisać poprawnie.
Od drugiej klasy dzień bez kartkówki typu dyktando był dniem
straconym. Czasem było to zaledwie kilka zdań, ale w wiele lat
później pojęłam, że dzięki tym kartkówkom do dziś nie mam
problemów z ortografią.
Już wtedy uwielbiałam pisać wypracowania, wszystko jedno
na jaki temat.
Czytać umiałam nim poszłam do szkoły i to wcale nie było
dobre, bo się straszliwie nudziłam w szkole, gdy moje koleżanki
a zwłaszcza koledzy sylabizowali z trudem wyrazy.
Ale pani i na to znalazła metodę - musiałam się wpatrywać w tekst,
bo w każdej chwili mogłam być wywołana, by czytać dalej.
Byliśmy bardzo przywiązani do naszej pani, a byliśmy wtedy jej
ostatnią klasą. Gdy nas doprowadziła do klasy piątej odeszła ze
szkoły.
Piąta klasa była dla nas szokiem- nowa wychowawczyni, nowe
przedmioty, nowi nauczyciele.
Nie zawsze mili i wyrozumiali ale nigdy nikt na nas ręki nie
podniósł ani nie krzyczał, choć my często byliśmy okropni.
Bo byliśmy naprawdę zgraną klasą, jeden za wszystkich, wszyscy
za jednego
Ale szóstą i siódmą klasę robiliśmy już w zupełnie nowym budynku-
był bardzo duży, miał dwie sale gimnastyczne, wszystkie pracownie
i jeden mały feler ( dla mnie)- nowy budynek stał nieomal na
przeciwko kamienicy w której mieszkałam. Skończyły się długie
powroty ze szkoły i pokonywanie odległości 1,5 km w ciągu dwóch
godzin. Rekord wyniósł 4 godziny. Ale była wtedy w domu awantura!
Gdy moja córka poszła do szkoły to co chwilę przecierałam oczy ze
zdumienia- primo był to rok wyżu demograficznego, klas pierwszych
było chyba siedem i to 30 osobowych. Oczywiście szkoła musiała
pracować na zmiany. WF - na korytarzu, raz na jakiś czas na sali
gimnastycznej. Przez osiem las nauki córka miał osiem polonistek.
Każda z pań miała jakąś inną wizję stylu nauczania. Postrachem
dzieci w szkole była "pani od muzyki", która potrafiła przyłożyć
dziecku dziennikiem w głowę i bez przerwy na dzieci wrzeszczała.
I skargi rodziców na jej zachowanie nie odnosiły żadnych skutków.
Bo prowadziła chór, który zajmował na konkurach międzyszkolnych
dobre miejsca.
A moje dziecko, gdy już jako osoba dorosła przechodziła koło swej
byłej podstawówki mijała ją szybko, bo wciąż się jej bała.
I tak sobie myślę, że z jednej strony strajk nauczycieli jest zasadny,
z drugiej, że nie powinien dotyczyć tylko i wyłącznie strony
finansowej, ale całości, począwszy od sposobu kształcenia kadry
przyszłych nauczycieli, bo chyba jednak popełniono jakieś błędy,
na tyle duże, że dziś prestiż tego zawodu nie istnieje.
Bo każdy nauczyciel, czy tego chce, czy nie, nie tylko uczy dzieci
jest w jakimś stopniu wychowawcą- jego podejście do wykonywanego
zawodu, jego podejście do dzieci, jego zachowanie ma na nie wpływ.
A może ja się mylę? Nie wiem.