drewniana rzezba

drewniana rzezba

niedziela, 6 lutego 2011

118.Niedzielnie

Goście, goście i po gościach.Nie kupiłam limonki do tej zupy cytrynowej, ale
dałam 2 cytryny zamiast jednej. I bez limonkowej goryczy była smaczna.
Pośmieliśmy się z "byle czego", głównie chyba jednak z naszej politycznej
rzeczywistości. Zaczęło się, gdy głośno zapytałam, dlaczego rury pękają
w temperaturze około zera, a nie np. przy -25 stopniach. Wyjaśnienie było
błyskawicznie- nie wiesz? to Tusk z Putinem się zmówili. No i się zaczęło.
A potem naszło nas na wspominki z gatunku jakie to każdy miał w życiu
plany, co zrealizował, czego żałujemy, a czego nie.

Przyznaliśmy się z kolegą, jak to  On i ja, planowaliśmy otworzyć własną
restaurację. Oboje całkiem dobrze gotujemy, lokal mieliśmy już na oku, ale
niestety nie w W-wie, drobne 124 km stąd. Kolega miał już uprawnienia,
bo kiedyś odpowiedni kurs ukończył, ja nie musiałam mieć odpowiednich
papierów, bo to miała być spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Już
obmyślaliśmy co będziemy serwować, ale mój trzezwy mąż zauważył,  że
nasze zamiłowanie do gotowania potraw nietypowych i stosowania drogich
komponentów nie nadaje się do prowadzenia jakiejkolwiek knajpy, bo
zeżrą nas koszty a okolica była przywiązana raczej do schabowego ze
smażoną kwaśną kapustą niz do schabu nadziewanego kiełbasą jałowcową,
lub dań "egzotycznych", czyli chińszczyzny, czy też kuchni indyjskiej.
Tym sposobem plan spalił na panewce, a my nie otworzyliśmy wspaniałej
knajpy i tym samym nie zbankrutowaliśmy.

Przy okazji się wydało, że drugi z naszych kolegów chciał przejąć bar  w
pewnej zapyziałej miejscowości pod Warszawą  i widział mnie w roli ....
barmanki, bo jestem niepijąca. Pośmieliśmy się nielicho, bo nigdy o tym
nie wspominał i wszyscy bardzo się ubawili wyobrażając sobie jak stoję
w knajpie, przy barze, wśród pijaczków. Ktoś przytomnie zauważył, że
moja kariera barmanki zakończyłaby się bardzo szybko, bo przegnałabym
potencjalnych klientów.

A potem nas wzięło na wspominki naszych różnych wyczynów lub przygód
samochodowych, jako że przez pewien okres życia wszyscy b. dużo
czasy spędzaliśmy za kółkiem.

No i była opowieść, jak to kilkadziesiąt kilometrów  mąż i ja jechaliśmy
"pod prąd" autostradą w NRD, ale było puściutko i nic się nie stało.Okazało
się, że jeden z naszych kolegów zrobił tak samo, w tym samym miejscu, ale
jego po 30 km "spędził' z szosy jakiś jadący z przeciwka kierowca. Potem
się okazało, że ktoś poprzestawiał znaki drogowe, które po remoncie drogi
były ruchome.

A R. snuła opowieść o tym jak  któregoś ranka jechała swą starutką dacią
z oberwaną rurą wydechową, wlokącą się po jezdni i wszyscy na nią
trąbili. Ona wiedziała, że ta rura jest naderwana, ale musiała pojechać na
dworzec po własną mamę. Po powrocie do domu zrobiła mężowi taki
Meksyk, że jeszcze tego samego dnia wstawił samochód o warsztatu.Jej
mąż twierdził, że jedyne co zapamiętał z tej afery było : "przez  ciebie
wyszłam na kompletną idiotkę".

I zupełnie nie wiadomo kiedy minęło kilka godzin śmiechu i gadania.
Czasem miło tak powspominać i pośmiać się z byle czego.