To było bardzo, bardzo dawno, ale ten pierwszy bal był dla mnie naprawdę
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu, a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost.
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam.
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków.
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala.
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten fason sukienki jest "uniwersalny",
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam.
Przyznam się bez bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli.
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam - szal miałam przymocowany do ramiączek tak,
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach.
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.