drewniana rzezba

drewniana rzezba

wtorek, 29 grudnia 2015

Mój pierwszy bal

To było bardzo, bardzo dawno, ale ten pierwszy bal był dla mnie naprawdę
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na  Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie  przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu,  a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost. 
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na  Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam. 
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków. 
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na  cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala. 
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten  fason sukienki jest "uniwersalny", 
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią 
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie  nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam. 
Przyznam się bez  bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam  dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli. 
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi  bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam -  szal miałam przymocowany do ramiączek tak, 
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą  tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach. 
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.