........niektórzy dostają mdłości gdy się zachwycam Berlinem i piszę o moim życiu w tym mieście w samych superlatywach. Ale tak się składa, że tak mniej więcej od końca 2009 roku postanowiłam zmienić nieco swój sposób patrzenia na to co mnie otacza jak i na to co mnie spotyka posługując się "syndromem Pollyanny", czyli w najgorszym koszmarze wyszukując jakiś pozytyw. To nie jest łatwe, uwierzcie mi, bo życie samo w sobie wcale nie jest lekkie, łatwe i przyjemne niczym muzyka rozrywkowa. Berlin poznałam kilka lat wcześniej nim tu zamieszkałam. Oczywiście poznałam go tylko okiem turysty, co ma niewiele wspólnego z życiem tu stale. Przyjeżdżaliśmy gdy córka i jej mąż mieli akurat urlop, więc sporo nas wtedy po Berlinie oprowadzali. Byliśmy i zimą i latem, gdy cały Berlin tonął w zapachu kwitnących lip, których tu jest mnóstwo. Bardzo się nam to miasto spodobało, więc gdy córka zaproponowała, żebyśmy może jednak skorzystali z tego, że możemy, zgodnie z prawem unijnym, zamieszkać bez problemu w każdym z krajów UE, po 15 minutowym namyśle podjęliśmy tę decyzję. Wiem, wariactwo absolutne, bo oboje już starzy, na dodatek bez języka niemieckiego, ale pomimo tego przyjechaliśmy. Jestem tu legalnie, nie na wariackich papierach, mam legalne ubezpieczenie zaakceptowane przez polski NFZ, jestem zameldowana, wynajmuję legalnie mieszkanie.
Mieszkam w starej dzielnicy, która powstawała w samym początku dwudziestego stulecia, a po zakończeniu II wojny światowej wyszła spod nalotów w niewielkim stopniu zrujnowana a w czasie podziału Niemiec była w strefie okupowanej przez państwa zachodnie, a nie ZSRR. I zapewne dlatego tylko te budynki nadal służą ludziom, są zadbane, odrestaurowane, zrewitalizowane, bo zawsze miały właściciela, nie były państwowe, czyli, w pojęciu ogółu - niczyje. A według przepisów właściciel miał obowiązek dbania i o wygląd zewnętrzny budynku i o wygodę osób które albo wynajęły albo wykupiły w nim mieszkanie. I tak jest do dziś. I nie ma znaczenia kto jest właścicielem budynku- osoba prywatna, spółka czy spółdzielnia. Doskonale wiem, że są w Berlinie stare, bardzo zaniedbane domy, zwłaszcza w dawnej części Wschodniego Berlina. Ale ja tam nie mieszkam, ja tam nawet nie bywam, bo po prostu nie mam po co. Zaczynam prowadzić żywot niczym stara paryżanka - jeśli nie masz po co - nie wyściubiaj nosa poza swoją dzielnicę. Moja dzielnica jest wystarczająco duża bym musiała się po niej poruszać metrem lub autobusem chcąc się przemieścić z jej jednego końca na drugi. Lekarza mam w tej samej dzielnicy, ale do niego mam sześć przystanków metrem.
Wiem też, że niektórych gorszy sam fakt przeprowadzenia się do Niemiec, bo nadal hodują w swych sercach nienawiść, zamiast zastanowić się dlaczego ktoś opętany znalazł poklask. Cała moja rodzina na mnie pluje z tej okazji, ale nie wiedzą, że ja już dawno skreśliłam ich z listy osób lubianych i szanowanych. Nie umiem hodować w sercu nienawiści, staram się zrozumieć działanie innych, choć to czasem jest bardzo, bardzo trudna sprawa.
Oczywiście są rzeczy, które mniej mi się podobają w Berlinie - do białej gorączki doprowadzał mnie brak miejsc parkingowych - zauważcie ten czas przeszły- teraz już pozbyłam się samochodu i mam problem z głowy. Primo - utrzymanie samochodu kosztuje, a ja żyję w kraju strefy Euro a dochód, czyli emeryturę mam w złotówkach- sprawdźcie kurs bankowy , a zrozumiecie. Gdy do tego doda się brak miejsc parkingowych i cholernie drogie parkingi, których i tak zawsze brakuje to okazuje się, że w skali roku taniej jest pojechać gdzieś wynajętym samochodem. Brak mi niedużych sklepów - nieco wpienia mnie fakt, że po gumę do majtek, nici itp. pasmanteryjne drobiazgi muszę jechać 3 przystanki metrem, potem przemierzyć kilometry w Galerii Handlowej by na końcu naszukać się w samoobsługowym stoisku owej gumy- bo wszystko jest bardzo starannie popakowane w pudełeczka z maleńkimi okienkami. No ładnie to wygląda, ale ja jestem starej daty i trochę mnie to wnerwia. Tak ogólnie to musiałam zmienić warszawskie przyzwyczajenia i teraz zapisuję co mam kupić z "rzeczy niejadalnych" i gdy się tego dobra trochę zbierze robię "wyprawę po złote runo". Ale i tak mam szczęście, bo do "spożywczaka" mam tylko 350 metrów do przejścia. Kolejne sklepy spożywcze mam w odległości 1 kilometra i ponad kilometra.
Cieszę się, że nie mam żadnego zwierzaka - ceny usług weterynaryjnych są zabójcze. Niedaleko od domu mam przychodnię weterynaryjną - aż jestem niezdrowo ciekawa z czego oni żyją, bo tam zawsze pusto, a przychodnia "jak byk" wielka. Poza tym to nie mam nigdzie blisko terenu wybiegowego dla psa - najbliższe to ponad kilometr od domu. Co prawda odpadłby koszt obcinania pazurów u weta bo psina chodziłaby dużo po chodniku, więc miałaby starte pazury.
To co mnie najbardziej w Berlinie denerwuje to ....Sylwester i to całonocne strzelanie, no ale to jest tylko raz w roku - da się w sumie przeżyć.
Ale po 2 latach mieszkania tutaj jedno wiem na pewno - kocham to miasto, lubię tu być, lubię chodzić starymi chodnikami pamiętającymi jeszcze przedwojenne czasy, lubię ten miły zwyczaj pozdrawiania się przez osoby nie znające się wzajemnie, lubię tę wymianę uśmiechów gdy złapiesz z kimś na ulicy lub w metrze kontakt wzrokowy. Wcale nie tęsknię ani za Warszawą ani za Polską i nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia.
A dziś obejrzałam i zachwyciłam się taką "kuracją odchudzającą" - kroki proste, ale spróbujcie tyle czasu trzymać ręce w górze i jeszcze utrzymać rytm kastanietów:
I tak sobie smętnie pomyślałam, ze zaraz by się w kraju nad Wisłą ktoś doczepił do faktu, że facet ma chustkę zawiązaną na głowie- chustka, damski atrybut więc co z tym facetem????
I jak zawsze- oglądajcie na YT. Miłego nowego tygodnia Wszystkim!