drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 31 października 2013

Mix


Tak wygląda Katedra w Berlinie  w dniu Festiwalu Światła
W festiwalowy wieczór były pięknie oświetlone wszystkie ważne
i znane berlińskie budynki.
A tu, poniżej moje Krasnoludki. Młodszy, w ramach protestu
rozsiadł się na chodniku, więc  Starszy go pocieszał. 




Starszy to jest niezły aparacik - w styczniu kończy 5 lat, a w sierpniu
idzie do I klasy. Przedszkole, do którego chodzi orzekło, że powinien
iść do szkoły i dołączyło go do grupy dzieci z 2008 rocznika i Starszy
miał razem z nimi brać udział w zajęciach przygotowawczych do
szkoły. Starszy odmówił, tłumacząc wychowawczyni, że on nie może
iść do szkoły, bo do szkoły ma iść rocznik 2008, a on jest z 2009.
Dopiero gdy w domu córka dała Mu do przeczytania czarno na białym,
że zdaniem komisji nadaje się do szkoły, zaczął brać udział w tych
zajęciach.
Coś mi się widzi, że będą z nim jeszcze cyrki, bo to dziecko takie
"bardzo pod linijkę".
Zastanawiam się co to będzie, gdy Starszy pójdzie do szkoły a
Młodszy pozostanie w przedszkolu. Pewnie będzie ryk, że on też
chce iść do szkoły, bo jego celem nadrzędnym jest robienie tego
wszystkiego co Starszy.
W związku z tym Młodszy przeżywa wiele rozczarowań - chce
do jedzenia to co je  Starszy i jest mocno zdziwiony, że wcale a
wcale  to mu nie smakuje.
Jeszcze trochę i zobaczę się z moimi Krasnalami.



piątek, 25 października 2013

Relaksowo

Tym razem nie wsadzę kija w mrowisko, ale spróbuję namówić Was
na dogodzenie własnemu podniebieniu.
To nic,  że danie jest raczej tuczące - raz na jakiś czas można coś  tak
mało dietetycznego zjeść bez wyrzutów sumienia.
Zresztą będą one skutecznie wytłumione naleśnikami  Gundela,
rozsiewającymi  woń czekolady i orzechów.
Przepisów na te naleśniki jest kilka -  swój przywiozłam z Węgier,
od Klary, u której przez trzy tygodnie mieszkałam z  dzieckiem.
Klara znała tylko  język węgierski , ale cudownie żeśmy się we trzy
porozumiewały. Obydwie nabrałyśmy wielkiej wprawy w pracy
ze słownikiem - kartki ino furczały.
Moja trzyletnia wówczas córcia zapałała od pierwszej chwili  żywą
sympatią do Klary i choć każda z nich ćwierkała we własnym
języku, spędzały ze sobą długie godziny i buzie im się nie zamykały.
Ad rem:
Do naleśników  Gundela potrzeba:
1.   cienkie naleśniki zrobione z mieszanki:  mąka, woda gazowana,
 olej (2 łyżki) , trzy jajka, odrobina soli
2.  200 g mielonych włoskich orzechów,
3.   duża garść rodzynek, które muszą być namoczone w rumie
lub soku winogronowym, jeśli mają to jeść dzieci.
4.   150 ml rumu (może być i inny aromatyczny alkohol) jeśli to
będzie wersja tylko dla dorosłych
5.   cukier puder ilość dobrana organoleptycznie, wg smaku
6.   masło prawdziwe (85% tłuszczu), świeże lub klarowane
7.   150 ml gęstej, słodkiej śmietanki 36%
8.   cukier waniliowy
Przygotowanie Farszu:
Kolejne  czynności wykonujemy "na czuja" -
na rozgrzaną patelnię wrzucamy  masło , mielone orzechy, cukier.
Musimy dać taką ilość masła, by się  w nim orzechy  smażyły.
Mieszamy, próbujemy, czy dosyć słodkie, smażymy cały czas
mieszając, dodajemy rodzynek i smażymy  aż masa będzie gęsta.
Gdy otrzymamy pożądana gęstość masy zdejmujemy patelnię
z ognia. Nadziewamy naleśniki formując ruloniki, zawijamy
brzegi by nadzienie nie wyciekło.
Układamy naleśniki na półmisku, jednowarstwowo.
W kąpieli wodnej rozpuszczamy czekoladę ( u mnie zawsze taka
powyżej 70% kakao), dodajemy do niej śmietankę i ewentualnie
odrobinę cukru oraz cukier waniliowy i rum pozostały z namoczenia
rodzynek (w wersji dla dorosłych).
Roztopioną czekoladą polewamy naleśniki.

Naleśniki te są naprawdę sycące. Jeszcze nie spotkałam nikogo
kto zjadłby więcej niż 3 sztuki.

 



środa, 23 października 2013

Słucham i .....

niczego nie mogę pojąć. Taka tępa jestem, jak zużyty nóż kuchenny.
Nie rozumiem zupełnie co jest z tym protestem przeciwko wysyłaniu
sześciolatków do szkoły.
Dlaczego taki raban? Czy naprawdę tak trudno pojąć, że większość
sześciolatków wie o wiele więcej niż ich rówieśnicy 50 lat temu?
Osobiście  zostałam  zapisana do szkoły gdy ukończyłam sześć lat.
I wcale nie było łatwo, bo do szkoły były zapisywane siedmiolatki.
Ale idąc do szkoły umiałam już czytać a nawet trochę pisać i robiłam
zabójcze szlaczki.
Chodziłam do podstawówki, która miała koszmarne warunki, choć to
była stolica - w jednym budynku były aż trzy szkoły. Nauka była na
trzy zmiany, klasy liczyły od 45 do 50 łebków.
Nigdy nie było w łazienkach ciepłej wody, papieru toaletowego też nie,
nie mówiąc już o jakichś ręcznikach.
Salę gimnastyczną  poznałam dopiero w szóstej klasie, bo wybudowano
nowa szkołę i nas przeniesiono.
Gdy było względnie ciepło WF był na podwórku, w pozostałe dni na
korytarzu szkolnym.
I wierzcie mi - nikt się nie przejmował pierwszoklasistami, dla nikogo
nie było taryfy ulgowej.
Tablice wisiały wysoko, nawet nauczycielka (jeśli nie miała 165 cm
wzrostu) korzystała z "przedłużacza", czyli małego stołeczka, na którym
myśmy stawali gdy trzeba było coś napisać wysoko na tablicy.
Dziwnym trafem nie było wtedy wcale dysgrafików ani dyslektyków, za
to ortografii uczyliśmy  się pisząc pełne zdania, pod dyktando, a nie
uzupełniając literki w ćwiczeniach.
Tabliczki mnożenia uczono nas długo, a nie trzy  lekcje, jak w szkole,
do której chodziła moja latorośl. Musieliśmy ją wykuć na pamięć, ale gdy
zaczęła się nauka dzielenia, nikt już nie miał problemów.
Jeśli któreś dziecko zle czytało lub pisało, to wezwany rodzic był
instruowany jak ma dziecku pomóc, by jak najszybciej uzupełniło braki.
Nie  było wtedy TV i komputerów, ale czytelnictwo kwitło - od samego
początku nasza wychowawczyni zwracała uwagę na to, by dzieci czytały
w domu książki.
A dziś - naprawdę bardzo wiele dzieci w wieku 5 lat jest na tyle bystrych,
że z powodzeniem mogą iść do szkoły gdy ukończą 6 lat.
Córka mojej znajomej wyjechała na rok służbowo do Anglii i zabrała ze
sobą swą pięcioletnią córkę, którą tam posłała do szkoły. Wg kryteriów
brytyjskich mała nadawała się już do szkoły i nikt nie robił problemu
z faktu, że dziecko nie zna języka angielskiego. Po miesiącu mała
zaczęła do matki mówić w domu po angielsku. Dzieci w tym wieku są
naprawdę bardzo pojętne i łatwo przystosowują się do nowych
warunków, czego polscy rodzice jakimś cudem nie dostrzegają.
Odnoszę wrażenie, że większość tych protestujących rodziców broni się
przed posłaniem dzieci do szkoły z  czystej wygody- teraz dzieciaki są
w przedszkolu, od samego rana do bardzo póznego popołudnia.
Wrócą z przedszkola i nie trzeba się interesować czy i co mają  zadane
do domu, więc rodzice  zdecydowanie mają mniej obowiązków.
Bo szkoła to obowiązek nie tylko dla dzieci - rodziców także.
Mój Starszy wnuczek  na początku stycznia skończy 5 lat i pójdzie do
szkoły w systemie Montessori. Młodszy w lutym skończy 3 lata, ale
od maja tego roku już awansował ze  żłobka do przedszkola.
Starszy wcale nie jest geniuszem, ale gdy byliśmy w lipcu czytał na
głos czytanki dla dzieci z II klasy, a w metrze napisy informacyjne.
I wcale nie był znów takim wyjątkiem, sporo dzieci czyta w tym wieku.
Może niewiele ma  takie zamiłowanie jak on  do liczb,  bo w wieku 3 lat
znał wszystkie cyfry, potrafił liczyć, dodawać a ostatnio już fascynuje go
mnożenie. Nie ma za to ani krzty talentu do plastyki. Ale tańczy i śpiewa.
Dobre i to:)))

Podejrzewam, że zostanę za ten post niemal zlinczowana.
Nie po to go napisałam, by przywracać tamte warunki szkolne sprzed lat.
Ale  jestem zdania, że posłanie sześciolatka do szkoły nie jest zabieraniem
mu dzieciństwa - jest po prostu przystosowaniem go do wciąż pędzącego
postępu, jest ułatwieniem mu startu w dorosłe życie.
Wiem też, że część szkół ma gorsze warunki, więc może zamiast jojczeć i
jednoczyć się w proteście, rodzice zebrali by się i pomogli taką szkołę
odpowiednio przystosować.
Wiem co mówię - gdy posyłałam córkę do społecznego liceum (płatne i to
dużo) to szkoła otrzymała budynek po przedszkolu, który trzeba było
przystosować dla młodzieży. I wszyscy rodzice włączyli się do tych prac-
choć teoretycznie każdy mógł powiedzieć - "płacę, więc wymagam".

wtorek, 22 października 2013

Coś na ruszt

Pogoda dziś była cudna i jak dla mnie  cała jesień i zima mogłyby
tak wyglądać. Słońce i +15 stopni w cieniu- czegóż chcieć więcej???

Jak wiecie, moje gotowanie polega głównie na robieniu różnych
"dziwnych " potraw. Dziwne to nie znaczy wcale,że niesmaczne.

Niedługo zaczną się spotkania rodzinne z okazji  Wszystkich
Świętych i wtedy trzeba z czymś dobrym wjechać na stół. Na taką
okazję można zrobić "kurczaka w czekoladzie". Nie jest to ani
trudne ani drogie danie.
Składniki:
1 kg mięsa z kurczaka, np.udka bez kości ( made in Lidl)
2 czerwone papryki, 4 pomidory,  2 ząbki czosnku,
1 łyżeczka cynamonu,  1 łyżka przyprawy warzywnej,
1łyżeczka pieprzu, 1 łyżka ostrej papryki, 1 łyżka słodkiej papryki,
garść migdałów,  garść ziaren sezamu.,
1 tabliczka czekolady gorzkiej powyżej 70% zawartości kakao.
Wykonanie:
Pół tabliczki czekolady zetrzeć na tarce, pomidory obrać ze skórki,
pokroić na kawałki, paprykę  oczyścić z nasion i też pokroić na małe ,
kawałki, migdały rozdrobnić lub użyć płatków migdałowych
 Wrzucić do miksera wszystkie składniki oprócz mięsa i dobrze
zmiksować - otrzymamy w ten sposób sos.
Kawałki kurczaka usmażyć na rumiano. Przerzucić je do rondla,
dodać pozostałą część czekolady i dokładnie ją wymieszać z kurczakiem.
Pod wpływem gorącego kurczaka czekolada się rozpuści.
Dodać zmiksowany sos i dusić wszystko razem około 15-20 minut,
często mieszając. Dodatkiem może być ryż lub frytki.
Osobiście zawsze to jadłam   "solo".

A ja dziś miałam "szybkościówkę", czyli ryż z fasolą.
Gotujemy ryż basmati (mało skrobi) w osolonej lekko wodzie.
Gdy jest prawie miękki dodajemy puszkę czerwonej fasoli,
jedną pokrojoną w paski czerwoną  paprykę  bez  skóry,
1 ząbek czosnku, 3 łyżeczki przecieru pomidorowego.
Wszystko razem mieszamy widelcem i gotujemy jeszcze około
10 minut. Trudno być po tym głodnym , wierzcie mi.

poniedziałek, 21 października 2013

Ostatni dzwonek....

...na zrobienie "wybornej śliwowicy". Oto przepis według pani
Lucyny Ćwierczakiewiczowej:
"W gąsior z szerokim otworem nakłaść pełno dojrzałych węgierek,
nalać je najlepszym spirytusem Nr 4, zatkać korkiem i zostawić
w cieniu na 4 do 6 tygodni, po tym przeciągu czasu zlać spirytus
ze śliwek a w jego miejsce wsypać cukru miałkiego tyle ile się
tylko zmieści. Po dwóch tygodniach cukier się powinien  zupełnie
rozpuścić, wtedy zlać płyn i wymieszać z poprzednio zlanym
spirytusem, przefiltrować przez szwedzką bibułę, zlać w butelki,
zakorkować i zostawić przynajmniej na pół roku, a będzie
wyborna i wystała śliwowica."
Nie mam wprawdzie pojęcia,  co to  był za spirytus nr 4, ale
ten przepis już był wypróbowany i napitek nie był zły. Zamiast
bibuły szwedzkiej używaliśmy filtru do kawy.
A jedna z moich koleżanek robi co roku "sałatę z białej
kapusty na czerwono". Uwielbiam tak ukwaszoną kapustę-
po prostu kwasi się ją  razem z burakami. Ma piękny różowy
kolor i naprawdę wspaniały smak.
Wprawdzie wg p.Lucyny "buraki należy wyjąć i zostawić je
do ugotowania dla służby" - my jednak nałogowo je drobniutko
kroimy i dodajemy do  każdej porcji kapusty.Zresztą służby
 nie mamy, a szkoda.
Czytanie przepisów pani Ćwierczakiewiczowej zawsze poprawia
mi humor.
                                        *****
Byliśmy wczoraj na Cmentarzu  Wojskowym - pogoda była
prześliczna, choć było dość chłodno.
Stoisk z kwiatami jeszcze nie było za wiele, ale obowiązkowo
były stoliki z "cmentarnymi przegryzkami" - była  "pańska
skórka" , czyli kawałki czegoś różowego owinięte w papier,
(możecie mnie nawet zabić, ale nie mam pojęcia co to jest,
ponoć dzieci to lubią), były stosy puszystych obwarzanków, jakieś
kule z ryżu, kule z orzeszków arachidowych i chrupki kukurydziane.
Groby moich bliskich są z 50 metrów od mogił tych co zginęli
w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem.
I wiecie co - w życiu bym takiego pomnika nie  zatwierdziła-
jest po prostu brzydki. Z daleka wygląda  jak zdewastowany,
betonowy bunkier, choć naprawdę jest z  białego granitu.
W tygodniu doczłapię się jeszcze na pobliski cmentarz, który
jest otoczony domami mieszkalnymi. Mamy do niego zaledwie
cztery przystanki autobusowe. Jest niebywale ciasny, w każdej
alejce (dość wąskiej) są cztery rzędy  grobów, do których niemal
nie ma dojścia - by dostać  się do trzeciego lub czwartego rzędu
trzeba skakać po innych grobach. A odstępy pomiędzy grobami
są szerokości  stopy - szerokości, nie długości stopy.
                                     *****
W szale redukcji swych ciuchów gdzieś zutylizowałam czapki -
muszę się rozejrzec za jakimś wdziankiem na łepetynę. Wczoraj
paradowałam w kapturze.
Wszelkie nakrycia głowy doprowadzają mnie do rozpaczy - tak
naprawdę wygladam dobrze tylko w kapeluszu, ale nie bardzo
widzę połączenie kapelusza z dżinsami i kurtką.
Chyba muszę sobie jakąś czapeńkę udziergać.
Właśnie leje deszcz, ale ponoć rano ma już być ładnie w ciągu dnia
nawet ciepło. Pożyjemy- zobaczymy.
Miłego tygodnia  Wszystkim:)


piątek, 18 października 2013

Mix

Doszłam do wniosku, że na starość zrobiłam się naiwna.
Myślałam, że skoro wyleczyłam się z trudem z rzekomobłoniastego
zapalenia jelit (po kuracji antybiotykami) to już jestem zdrowa.
To tylko złudzenie - rodzaj fatamorgany.
Zastanawiałam się długo i namiętnie czemu jestem taka marna, bez
sił, humoru i chęci do życia- winiłam moje wierne mi Hashimoto,
jesienną aurę, metrykę - a to okazało się, że wszystko to są skutki
przebytego zapalenia - mam zniszczone kosmki  jelitowe.
Sadząc, że skoro byłam chora w czerwcu to w pazdzierniku już jestem
całkiem zdrowa (bakterie beztlenowe zostały wszak "wytłuczone")
zaczęłam jeść owoce . Skutki opłakane. Jedno jest pewne - do wiosny
żadnej surowizny,a potem to tylko owoce krajowe -najlepiej jabłka i
to bez skórki. Nie jeść "gotowców", bo to same konserwanty, kupować
tylko takie produkty, które mają krótki termin  ważności, licząc od daty
produkcji. Żadnych lodów, gotowych ciast, posiłków w restauracji.
Podobno kosmki jelitowe regenerują się do 3 lat. Masakra!
                                             *****
Mimo tego trochę dłubię.  Udłubałam dla koleżanki, w podzięce za
pewną przysługę coś takiego:
Wedle  jej życzenia miało być:
"skromne, na lepsze okazje, nie rzucające się w oczy".
Na myśl przyszedł mi tylko malutki wisiorek z diamentem na
platynowym cieniutkim łańcuszku.
Ale w końcu zakupiłam złote perełki, oczywiście sztuczne,
poprzekładałam je maleńkimi japońskimi koralikami i wyszło
takie coś, jak wyżej.
Muszę poćwiczyć robienie kolczyków - sama ich nie noszę, więc
mam pewne problemy z ich zrobieniem.
Wiecie co - znów jest piątek!!! A dopiero co był początek tygodnia.

środa, 16 października 2013

A za moim......

...oknem świat wygląda tak:
Brzoza jeszcze nie ma wszystkich listków złocistych,
a nowe "nasadzenia", po drugiej stronie są jeszcze
bardzo zielone.
Lipom też  się nie spieszy do zmiany koloru liści.





Dziś jesień nieco mglista, chwilami coś mży, trawniki pokryły
się liśćmi i dodają otoczeniu koloru. Lubię ten zapach mokrych
liści.




poniedziałek, 14 października 2013

Jesień

Byłam dziś w Łazienkach Królewskich. Tym razem przytomnie wzięłam
z domu  orzechy laskowe dla wiewiórek.
Oczywiście większość czasu spędziłam na karmieniu małych rudzielców.
One są naprawdę prześliczne - futerko już zaczyna nieco zmieniać barwę,
już coraz więcej popielatego w tej rudości i wyrażnie ogonki nabrały
puszystości. Przybiegały po orzechy, brały z ręki,  za każdym razem
opierając jedną łapkę na mojej ręce.  Każdy orzech był od razu sprawdzany
i starannie zakopywany. Jeden został odrzucony, więc go podniosłam i
roztłukłam - orzech w środku był wyschnięty i czarniawy.
Pałac i amfiteatr przechodzą aktualnie remont .
Na czas remontu  Pałac Na Wodzie dostał ochronne ubranko i wygląda w
nim tak:
Ochronne ubranko ukrywa rusztowania, na których pracownicy
pracowni konserwatorskiej z Torunia czyszczą ściany Pałacu i
uzupełniają różne ubytki w tynku.

Teren wokół teatru jest zamknięty, więc tylko jest fotka tyłu sceny:





Oczywiście nie mogłam nie sfotografować cudnie ubranych
starych drzew w pobliżu Pałacu:
Oraz drzewa, którego nazwy nie znam- ma cudownie wielkie
liście,które pomału tracą swą zieloność:
Jeśli ktoś z Was zna jego nazwę to proszę by mi napisał.
Zawsze byłam dość kiepska z botaniki.

Taką jesień jak dziś to baaaardzo lubię. Całą drogę do domu
zachwycałam się wiewiórkami, aż mąż mi przypomniał jak to
wiele lat temu, gdy byliśmy w Zakopanem, pewna na wpół
oswojona wiewiórka uznała, że można po mnie, niczym po
pniu drzewa pobiegać, a ja stałam i darłam się w niebogłosy,
zwłaszcza gdy wskoczyła mi na głowę.
Ona mnie przy okazji podrapała, bo byłam w cienkich, letnich
ciuchach, a wiewióreczka miała strasznie ostre pazurki.
Złośliwiec twierdził, że mój krzyk wystraszył wszystkie kozice
w Tatrach.
No fakt, wrzeszczałam,  bo nie było to miłe, poza tym bałam
się, że mi  podrapie twarz.



piątek, 11 października 2013

Podobno.....

..... telepatia to bzdura. No nie wiem,  być  może. Gdy obudziłam się wczoraj
rano (ostatnio rano wypada u mnie tak około dziewiątej)  pierwszą moją
myślą było to, że już dość dawno nie dzwoniła do mnie moja od stu lat
przyjaciółka.
Postanowiłam, że zaraz po śniadaniu do niej zadzwonię.
W chwili, gdy przełykałam  ostatni łyk herbaty zadzwonił telefon - po drugiej
stronie była właśnie Ona. Pierwsze słowa mojej Ali  brzmiały:
"dzwonię do ciebie bo się pewnie  denerwujesz, że tak dawno nie dzwoniłam".
My zawsze się "ściągamy" myślami, choć telepatia to bzdura.
Okazało się, że w środę wieczorem, wychodząc z łazienki straciła przytomność
i runęła jak kłoda na podłogę.  Mąż wezwał pogotowie, które nawet  szybko
przyjechało. Przytomność odzyskała szybko, ale był kłopot z pozbieraniem jej
z podłogi, bo przeokropnie bolała ją ręka. Zabrali  kobiecisko do szpitala, tam
porobili podstawowe badania  i prześwietlenie lewej  ręki.
Okazało się, że jest złamanie lewej kości ramieniowej  z przemieszczeniem
i należy zrobić zespolenie przy pomocy płytki, a więc należy operować.
Ala przytomnie wzięła ze sobą z domu wszystkie swoje dotychczasowe
badania, z których jasno wynikało, że jej nie można podać narkozy - od roku
cała fura lekarzy szuka przyczyny jej częstych omdleń- na razie wiadomo, że
jedna połowa mózgu jest niedokrwiona, ale nikt nie wie dlaczego.
A kto ma to wiedzieć??? Sybilla???
Zrobiono jej w tym szpitalu aż 3 prześwietlenia , podano miejscowe
znieczulenie i usiłowano  jej te kości poustawiać, po czym  założono gips i
znów  zrobiono rtg. Gips ma  założony na OSIEM tygodni, rękę ma trzymać
wciąż wyprostowaną  w dół i  ręka ma być obciążona półkilogramowym
ciężarkiem.Dodatkowym zaleceniem jest..... chodzenie no i nie opieranie
się na tej ręce.
Jestem naprawdę tym wszystkim przybita, bo te nagłe utraty przytomności są
coraz częstsze i nie poprzedzają ich żadne objawy. Idzie i nagle pada.
Jak na razie to  miała obtłuczone kolana, raz stłuczoną twarz,  ale można się
spodziewać, że za którymś razem wyrżnie głową w twarde podłoże.
I co wtedy???
Wiecie, strasznie kruche i mocno niepewne jest nasze życie. Jesteśmy tu
naprawdę chwilę a do tego tak łatwo ulegamy różnym kontuzjom i chorobom.
                                              *****
Od jutra zaczynam porządki na grobach. Strasznie szybko ten czas leci,
właściwie już niemal połowa pazdziernika. Ani się człowiek obejrzy a już
będą święta i minie kolejny rok.
Nie wiem, może to tylko mnie ten czas tak ucieka?

P.S.
Coś napisałam na drugim blogu. Podobno nudne - być może, ale czy
prawdziwe życie jest pełne ciekawych, ekscytujących chwil?



poniedziałek, 7 października 2013

Rozczarowana jestem

Miało dziś być słońce. Miało, ale chyba zapomniało. A tak dokładnie,
to było przez 10 minut około południa.
Zwabieni słońcem wyruszyliśmy z domu- przecież trzeba było zobaczyć
jak wyglądają nowe zasadzenia w Parku Pałacowym w Wilanowie.
I wiecie co - to  jedno z moich największych rozczarowań.
Znacznie ładniej, choć może niezgodnie z pierwowzorem wyglądał
przypałacowy ogród przedtem.
Miejsce dorodnych, stożkowo przyciętych iglaków zajęły, również
przycięte w stożek jakieś  drzewka liściaste.
Wyglądają mi na graby. Nawet ciężko rozpoznać, bo niedawno chyba były
cięte, poza tym już gubią liście, w czym z pewnością pomogły poranne
chłody.
Słońca nie było więc i zdjęcia mało ciekawe wyszły. Najmilej  było nad
stawem:
Towarzyszył nam kaczorek, pewnie miał nadzieję na żarciuszko.
W rosarium jeszcze resztki róż, a drewniane ławki zostały
wyparte przez kamienno podobne twory.
Szkoda, milej złożyć odwłok na drewnie niż na czymś takim
Cały czas utrzymywała się lekka mgiełka co widać na dalszym
planie. A na pierwszym planie owe nowe drzewka. Te sterczące
cienkie łodygi to pozostałości po liliach, te fiolety to "marcinki"
a te zółte liście to zwarzone mrozem liście lilii.
Boczna część ogrodu jest mało zmieniona, pozostały stożkowo
uformowane cisy.
I wiecie co, w ogrodzie  pracowały wyłącznie kobiety - panowie
zajmowali się rozjeżdżaniem alejek na melexach.

Nie znam się na zabytkowych ogrodach, ale zastanawiam się po
jaka nagłą śmierć zmieniono coś co było ładne i stosunkowo
łatwe w utrzymaniu.Nie podobają mi się też zmiany w Łazienkach
Królewskich - zmiana nawierzchni alei spowoduje to, że po każdym
deszczu będzie błoto i  nawierzchnia z czasem ulegnie zniszczeniu.
W Wilanowie wydano na przeróbkę ogrodu naprawdę duże pieniądze,
ale nie mam pewności, czy to był dobry pomysł.




niedziela, 6 października 2013

Mix weekendowy

Nawet nie wiem kiedy "zleciał" mi tydzień.
Skończyłam czytać bardzo ciekawą i dobrze napisaną książkę
Suzannah Cahalan  "Umysł w ogniu". Autorka jest dziennikarką
w "New York Post" a książka jest opisem jej dość rzadkiej a
mogącej się skończyć śmiercią lub dożywotnim pobytem
w szpitalu psychiatrycznym choroby.
Czytając tę książkę zastanawiałam się, jakie szanse na dobrze
postawioną diagnozę mają nasi pacjenci, skoro w kraju,
gdzie sztuka medyczna stoi wysoko,  postawienie dobrej
diagnozy było  tak trudne.
Najbardziej przeraził mnie udowodniony fakt, że część dzieci
u których zdiagnozowano autyzm, wcale nie są autystykami a
"tylko" chorymi na dość rzadką chorobę  autoimmunologiczną.
                                       *****
Prace nad zimowymi nadziewanym bombkami z lekka
utknęły mi w miejscu. Średnio przeciętnie trzy razy dziennie
zmieniam koncepcję.
W międzyczasie  "udziergoliłam" szydełkiem beret, tylko nie
wiem po co, bo w berecie wyglądam koszmarnie. Ale zrobiłam-
jakiś atawizm chyba:))))
No niestety muszę pochować letnie ciuchy a w ich miejsce
ułożyć zimowe.
Okropnie mnie deneruje ten brak miejsca i fakt, że muszę to
wszystko powtarzać wiosną i jesienią.
                                      *****
Korzystając z pięknej pogody pojechaliśmy wczoraj
na podwarszawski cmentarz dla małych zwierząt. Niedługo
tzw. "Psie  Zaduszki". Pażdziernik jest też miesiącem regulowania
opłaty rocznej za dzierżawę miejsca. Dotychczas  roczna opłata
wynosiła tylko 50,- zł, teraz podniesiono ją  do 70,- zł.
Nie uważam, żeby to była wygórowana suma - cmentarzyk jest
bardzo zadbany, poszczególne alejki dobrze oznakowane,
oczyszczone z liści, wygrabione, z psich grobków pousowane
wypalone lampki, bo teraz również w opłatę jest włączona
podstawowa pielęgnacja grobów. Powiększono też parking.
W sumie  to miejsce jest miłe, zadbane, a nawet radośnie kolorowe,
bo każdy z odwiedzających przynosi kolorowy wiatraczek ,
którym zdobi ostatnie miejsce  snu swego pupila. Gdy zawieje wiatr
wszystkie kolory tęczy wirują nad grobkami.
W ciagu  tych trzech lat od czasu odejścia naszego Flika przybyło
ogromnie dużo nowych "lokatorów" - niedługo miejsc zabraknie.
                                     *****
Dręczy mnie jedna myśl - za mniej więcej miesiąc będzie piąta
rocznica mego blogowania, wiec może to czas by przestać zadręczać
ludzi swą pisaniną?
 Może  zostać tylko przy jednym blogu i znęcać się swymi
grafomańskimi wypocinami? Muszę to wszystko przemyśleć.
Na razie przyhamowałam z koralikowaniem , bo zaniedbałam nieco
inne dziedziny craftu, np. decoupage i szydełkowanie.
Piękna dziś u mnie pogoda, trzeba iść na spacer.
Miłej niedzieli dla Was:)))

czwartek, 3 października 2013

Jestem niesamowicie....

....zniesmaczona. A wszystko przez działanie pewnego sądu oraz idiotyczne
przepisy.
Nasze sądy są zawalone zupełnie błahymi  sprawami, które tak naprawdę
mógłby rozwiązać sąd mediacyjny. Prawników mamy w Polsce niczym
mrówek w lesie, część z nich nie za bardzo może się załapać do pracy a
jest więcej niż pewne,że wiele spraw mogłoby zostać rozwiązanych zgodnie
z prawem bez angażowania sędziów.
Mamy sprawę "prostą jak drut" o tak zwane  zasiedzenie w pewnym domu
będącym przedmiotem spadku. Spadkobiercami są mój mąż, 2 jego cioteczne
siostry i mieszkająca poza Polską bratanica męża. Zarówno mąż jak i jego
bratanica nie mają nic przeciwko zatwierdzeniu "zasiedzenia" na rzecz
owych sióstr- oczywiście  sąd już jest w posiadaniu stosownych oświadczeń
męża i jego bratanicy oraz oświadczeń świadków, którzy byli sąsiadami
zmarłej osoby, co wcale nie przeszkadza mu sprawy nie kończyć -
dziś, po kolejnym, ponad dwugodzinnym spotkaniu na sali sądowej pan
sędzia oświadczył, że on  nie miał czasu zapoznać się z dokumentami, więc
sprawę odracza do 2 grudnia.
A tak naprawdę to przeczytanie tych wszystkich papierów średnio gramotnemu
człowiekowi może zająć w porywach około 1 godziny. Są tam wszystkie
dokumenty dotyczące przedmiotu spadku, opinia sądu (tego samego) stwierdzająca
prawo  tych 4 osób do dziedziczenia, wszystkie papierki z hipoteki i geodezji,
oświadczenia świadków, kto w tym domku mieszkał i oświadczenia mego męża i
jego bratanicy, że zgadzają się na formułę zasiedzenia tego spadkowego domu.
I czy do tego to trzeba aż angażować Wysoki Sąd???
Przecież to bzdura.
Siedząc pod drzwiami "sali rozpraw" byłam świadkiem rozmowy dwójki
adwokatów- oboje nie kryli swej opinii o działaniu naszych sądów, o stanie
wiedzy i umysłów biegłych sądowych. A już najgorzej jest ich zdaniem w sądach
rodzinnych, bo na "zdrowy rozum" nie sposób pojąć na czym zdaniem owych
sądów polega "dobro dziecka".


wtorek, 1 października 2013

Mix

Ćwiczę robienie pierścionków. Rzecz mała, ale czasami wcale nie jest
łatwo.
A tu efekty:
Mam sporo perełek, więc trzeba je zagospodarować:)))

Ten jest nieco w stylu secesji z kryształkami koloru miedzi

Ten chyba poleci jako dodatek do pewnego już dawno
wysłanego naszyjnika i kolczyków.

Ten pewnie będzie przerobiony, bo mi za duży obwód "się zrobił"

A to bransoletka, taka bardziej na Boże Narodzenie
                                                *****
Karmimy z sąsiadem całą zgraję bezdomnych kotów. Sąsiad udostępnił
kotom własną piwnicę, poza tym sąsiad zainstalował dla nich ocieploną
psią budę, w krzakach na  trawniku.
Nie będę kryła - z jakiegoś powodu nie przepadam za kotami, w każdym
razie nie chcę kota w domu.  Odkąd odszedł Tęczowym Mostem mój
ukochany piesiunio postanowiliśmy, że nie wezmiemy kolejnego - po
prostu jesteśmy już za starzy , oboje niezbyt zdrowi i nieco nas za mało
w domu - może się zdarzyć,że wyjście z psem będzie naprawdę problemem.
No ale miałam pisać o kotach- otóż ja to nie za bardzo te nasze bezdomne
kocury rozróżniam - poznaję tylko jednego, nazywanego Czarusiem.
Czaruś jest idealnie czarny, dobrze wie kto o niego dba i zawsze przybiega
bez wołania do sąsiada, mego męża i do mnie. Przybiega i zaczyna się
ocierać o nasze nogi, robić "koci grzbiet", potem robi przewrotkę na grzbiet
i eksponuje brzuszek, daje się głaskać i zawsze każdego z nas kawałek
odprowadza, co chwilę włażąc nam między nogi.
Nasze kocury najbardziej cenią sobie żarełko kurczakowo-łososiowe. Gdy
na miseczce jest inne, to wcale się do niego nie spieszą.
A teraz jeden z kotów ma problemy z  zębami- trzeba go odłowić i
dostarczyć do weta na usunięcie ropiejącego zęba. Po pierwszej "łapance"
kotek zmyka na widok sąsiada.
On w ogóle nie garnie się do ludzi- nie podejdzie do miski, jeśli ktoś jest
 w pobliżu.
Wczoraj obserwowałam wysiłki sąsiada by staruszka złapać - kot stary ale
jary- 3 godziny sąsiad usiłował go złapać.Niechcący miałam niezły ubaw.
Sąsiad chyba znacznie mniejszy. Dziś ma być dalszy ciąg. Jeśli będę
obserwować - sprawozdam.