W tym roku zamiast typowego wieńca adwentowego mam "gwiazdę betlejemską". Jej ojczyzną jest Meksyk. Według legendy Azteków kwiat jest zabarwiony krwią bogini, której serce pękło z miłości, niestety nie wiemy do kogo.
Z liści Aztekowie robili czerwony pigment, który był używany do barwienia tkanin i kosmetyków, a mleczny sok, który wydziela był lekiem, którym zbijano gorączkę. W półtropikalnym klimacie ta roślina jest krzewem i może dorosnąć nawet do 4 metrów wysokości.
Na początku XIX wieku Joel Poinsett, ambasador USA w Meksyku, doktor i pasjonat botaniki sprowadził te roślinę do USA. Na jego cześć nazwano ją "poinsetia". Do Europy trafiła dzięki Aleksandrowi von Humboldtowi, ( mój idol) który przywiózł ją ze swej podróży do Ameryki. W Berlinie została skatalogowana i otrzymała nazwę botaniczną Euphorbia pulcherrima , czyli najpiękniejsza z euforbii.
Nieco kapryśna w swych wymaganiach, ale mam nadzieję, że do Świąt BN jakoś przetrzyma mój wybitny antytalent do hodowli roślin.
Poza tym - jak na działkach zimą- nic się nie dzieje. Za oknem chmurno i chłodno, "aż" +3 stopnie.
Widok na tyle niecodzienny, że aż pyknęłam "zdjątko", bo trudno to nazwać zdjęciem. Wczoraj cały dzień coś mżyło i właściwie jest to pamiątka po wczorajszej "mżawce". Dziś na termometrze "0", na ulicy ani śladu po jakimś "śniegu" tylko na podwórku pamiątka po wczorajszej śniegowej mżawce. Po raz pierwszy widziałam tak mikroskopijne płatki/kropelki śniegu. Naprawdę musiałam się dobrze zjawisku przypatrzeć, by dostrzec, że to nie zwykła, a śniegowa mżawka.
W pokojach mam, pomimo włączonych kaloryferów, aż 18 stopni ciepła, bo piec centralnego ogrzewania jest opalany gazem, a gazu, jak wiadomo - brakuje - i należy go oszczędzać. W ramach oszczędzania wszyscy właściciele domów mieszkalnych i nie tylko, dostali odgórne wytyczne jak ma być ustawione ogrzewanie. A na dworze oszałamiająca temperatura wynosząca 0 stopni. Jak dobrze pójdzie, to podobno będzie aż +1. Ale na koniec nadchodzącego tygodnia jest szansa na +7 stopni. Jedno jest pewne - Niemcy, ów przez wiele osób kraj wymarzony, mlekiem i miodem płynący, ma spore problemy finansowe i coraz bardziej należy "zaciskać pasa".
Na gruncie prywatnym też nie mam się czym zachwycić, jakoś nie mogę dojść do siebie - pewnie za daleko odeszłam od dobrego stanu zdrowia. Niestety muszę się w tym tygodniu przemieścić do swojego rodzinnego lekarza - mam nadzieję, że może już będą w stanie podać mi kod na e-recepty i uda mi się zaliczyć szczepienie p. grypie oraz zbadać poziom mego TSH.
Muszę Was pocieszyć - nie tylko kraj nad Wisłą nie jest zadowolony z rządu, który został wybrany - tu też narodowi pomału otwierają się oczęta na otaczającą rzeczywistość. Po prostu sprawdza się stare, ale wciąż aktualne powiedzenie, że "lepiej jest wrogiem dobrego" i nie warto wierzyć w przedwyborcze obietnice.
Jest jesień - niezależnie od tego jak się ona prezentuje od strony meteorologicznej to dla wielu osób jest porą dość ciężką.
Tyle tylko, że jedni się do tego przyznają i piszą, że krótkie dni ich "dołują" lub wręcz przyprawiają o depresję. Dla mnie jesień, a zwłaszcza październik i listopad to nie tyle stan depresji i zniechęcenia ale okres permanentnej ochoty na sen. To nic nowego u mnie - mam to od wielu lat. Zasypiam przy byle okazji, gdyby nie resztka rozumu to przespałabym całą dobę. Wiele lat wcześniej to nawet zwierzyłam się z tego "problemu" lekarzowi, który mnie bardzo uważnie wysłuchał, zlecił listę badań długą na dwie strony kartki A-4. Badania trwały dość długo, utoczono mi przy okazji mnóstwo krwi, przebadano co się dało przebadać i.....wyszło com prawie zdrowa, tylko mam Hashimoto. Leki dostałam i.....jak było tak i jest. Ostatnie słowa owego lekarza- "no cóż, taka uroda pani organizmu, nie zmienimy tego -skoro pani organizm tego wymaga, to proszę mu umożliwiać spanie". No więc umożliwiam swemu organizmowi spanie i dlatego mnie mało. Wczoraj zasypiałam przeglądając FB - klęska. Zupełnie jakbym miała 100 lat, a jednak mam mniej.
Pomimo mojej jesiennej śpiączki udaje mi się poczytać nieco mądrych rzeczy, np. o badaniach neurobiologów nad naszym najbardziej skomplikowanym organem, czyli mózgiem. W latach 50 XX wieku potwierdzono, że kora mózgowa i hipokamp to dwa miejsca, które pozwalają zapamiętać różne zdarzenia. Hipokamp odpowiada za pamięć krótkotrwałą, a kora mózgowa za pamięć długotrwałą. Oczywiście badania nad funkcjonowaniem mózgu trwały nadal ( bo nie bardzo wiadomo czy to my nim rządzimy, czy on nami) i ostatnio połączone zespoły amerykańskich i japońskich neurobiologów odkryły, że nasz mózg zapamiętuje każde wydarzenie jednocześnie i w hipokampie i w korze mózgowej, ale pamięć długotrwała uaktywnia się dopiero w kilka dni później niż w hipokampie. Gdy naukowcy zerwali naturalne połączenie pomiędzy tymi dwiema częściami mózgu pamięć długotrwała nie funkcjonowała.
Lubię czytać o naszym mózgu, zawsze czegoś ciekawego się dowiem, ot chociażby tego, że czytanie książek powoduje zmiany fizjologiczne w naszym mózgu- następuje wówczas podwyższona łączność w lewej korze skroniowej. Jest to obszar mózgu odpowiedzialny za przetworzenie i rozumienie komunikatów językowych.
Podwyższony poziom łączności zaobserwowano również w bruździe centralnej, odpowiedzialnej za doznania dotykowe. Wniosek - ulubiona książka ma długotrwały wpływ biologiczny na nasz mózg. U mnie to Grahama Greene "Podróże z moją ciotką". A Wy macie jakąś swoją ulubioną książkę czytaną już 100 razy i nadal ją czytacie gdy Wam smutno, źle lub dopada Was chandra?
Miłego weekendu, koniecznie ze słoneczkiem w roli głównej!!!
I do posłuchania coś, czego tu w radiu nie usłyszę.