drewniana rzezba

drewniana rzezba

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Działka i ja

Tytuł nieco przewrotny, bo nie posiadam działki. Pomimo nacisków i wielu
perswazji nie daliśmy się namówić na posiadanie działki poza miastem.
Nasi przyjaciele bardzo starali się przekonać nas do pomysłu pt, "działka".
Był to okres, w którym niektóre instytucje załatwiały dla swych pracowników
tzw. "działki pracownicze".
Transakcja taka była niezmiernie korzystna dla rolników, którzy posiadali
ziemię bardzo niskiej klasy, żeby nie powiedzieć - nieużytki.
Nasz przyjaciel pracował właśnie w takiej instytucji i jedną z działek, nic
nam nie mówiąc, zarezerwował dla nas. Teoretycznie było to niedaleko
Warszawy, drobne siedemdziesiąt kilka kilometrów, nad Bugiem.
Już pierwsza wizyta na tym miejscu dostarczyła nam wielu wrażeń, niekoniecznie pozytywnych.
Wpierw przejazd w poprzek przez całą Warszawę, potem kilkadziesiąt km
zatłoczoną szosą, wreszcie skręt w leśną drogę, piaszczystą, nieutwardzoną
Ta droga wynosiła 4 km i była świetna do spacerów ale wymuszała na kierowcy halsowanie, żeby się nie zakopać w piachu. Potem "kawałek" w prawo, przez coś jakby dużą piaskownicę, potem w lewo,  po  1 km minąć wieś zostawiając ją po lewej i dalej prosto ze 2 km, drogą polną.
I tu już zaczynały się działki, czyli ogrodzone pole. Okazało się,że działki mają już coś ponad rok i wszyscy ich właściciele, oprócz nas, już coś na nich zdziałali. U niektórych już stały domki, u innych jakieś chatki, działki były od siebie oddzielone małymi żywopłotami, które łatwo można było pokonać górą.
Uwagę moją  przykuł fakt, że wszystkie domki  miały niezwykle wysokie
podmurówki, niektóre wręcz dwumetrowe. Rzecz wyjaśniła się wkrótce -
Bug, jako rzeka nieuregulowana, regularnie wylewał, najczęściej rozlewisko miało kilka, a czasami kilkanaście  km długości. Ta wielka piaskownica, którą pokonywaliśmy po wyjezdzie z lasu była właśnie pamiątką po wiosennej powodzi.
Działki,  które leżały zaledwie pół km od rzeki były zalewane regularnie i cały ten teren był pokryty półtorametrową warstwą wody.
Drugie ponure odkrycie - na calutkim terenie rosło tylko jedno, jedyne stare
drzewo i to akurat na ewentualnie  naszej działce. Drugą "atrakcją" tej działki
był dół - pozostałość po wybieraniu gliny, co zdaniem naszych przyjaciół
dawało nam szansę na posiadanie własnego oczka wodnego lub - basenu.
I byłby to nawet niezły basen- nie tyle o dużej powierzchni, co o sporej głębokości.
Jedynym miłym dla mnie akcentem był młodnik, w którym można było codziennie rano zbierać maślaki. I był poza terenem działek.
A wszystko to było w okresie, gdy jeszcze w Polsce nie było wolnych
sobót, jako że budowa socjalizmu szła pełną parą.
No a my, dwa podłe indywidua, typowe bachory betonowej dżungli, wcale
nie mieliśmy ochoty na posiadanie działki.
Argumenty moje, że : nie jestem amatorem grzebania w ziemi, nie znam się
na uprawie czegokolwiek a na mój widok nawet kwiaty doniczkowe mrą, że jestem leniwa i robota w drugim domu nie jest moim marzeniem, że każda
mucha, giez czy inne paskudztwo przyprawia mnie o histerię - zupełnie do
nikogo  (oprócz mego męża) nie trafiały.
Argument, że nie mamy zamiaru spędzać na działce każdego urlopu też im
wydawał się dziwny.
W końcu dyskusja stanęła na dziwnej argumentacji -nie bo nie i nie ma o 
czym gadać.
W kilka lat pózniej ich córka telefonowała do mnie z prośbą bym wytłumaczyła
jej "starym", że ona chce w niedzielę być w Warszawie, bo na tej działce to
można kota dostać.
Ja tak bardzo nie lubię działek, że nawet jako gość nie lubię na nich bywać.
Czemu? - nie bo nie. 

P.S.
Jak ktoś chce, niech zajrzy na drugi blog.