.....bardzo miły dzień!
Była ładna pogoda, która umożliwiła nam mini sabat na łonie natury, a tak
konkretnie to w Ogrodzie Botanicznym.
To bardzo miłe miejsce, zaledwie kilkanaście kroków od ruchliwej miejskiej
ulicy, ale siedząc wśród drzew i krzewów wcale się tego ruchu nie widzi
i nie słyszy.
A dwie godziny spędzone wraz z moimi ulubionymi blogerkami były cudowne.
Wieczorem i to póznym zanurzyłam się w lekturze nowej książki Jadzi Śmigiery
(nick Stokrotka).
No i zaczęłam czytać o 23,00 i nie oderwałam się od niej, dopóki nie skończyłam.
Nie wiem, o której wreszcie wyłączyłam światło, ale o 8 rano wstałam mało
przytomna- niemal nie wiedziałam który kapeć lewy, a który prawy.
Mam nadzieję, że to nie ostatnia Jadzi książka.
Polecam wszystkim, również i tym, którzy nie czytali pierwszej książki.
Autorkę książki możecie znależć TUTAJ.
Pogoda wczesno jesienna i właściwie dobrze,że wieje wiatr, bo jest bardzo ciepło.
Na niebie co prawda pokazały się "zamiotki", co zawsze wróży zmianę pogody,
więc może weekend nie będzie już tak łaskawy pod względem pogody.
*****
Nie jestem już w wieku reprodukcyjnym a córka moja mieszka w normalnym
kraju dostatecznie daleko stąd, ale normalnie włosy mi stają dęba na głowie
gdy widzę i słyszę jak Polskę ogarnia jakiś ciemny amok.
Zastanawiam się co za debil sądzi, że aborcja jest niemal przyjemnością dla
kobiety. Dla każdej jest tragedią i to dużą.
Ale zapobieganie aborcji polega nie na tworzeniu drakońskich, restrykcyjnych
przepisów ale na szerzeniu wśród młodzieży płci obojga oświaty seksualnej oraz
propagowaniu współczesnej, bezpiecznej antykoncepcji.
Nie zostaje mi nic innego jak iść jutro pod sejm i dołączyć do tych wszystkich
kobiet, których grupa szaleńców, a może raczej zboczeńców, chce pozbawić
wszelkich praw do samostanowienia o sobie.
Matki i babcie też powinny jutro iść protestować w obronie swych córek i
wnuczek.
Aż mi się ciśnie pytanie - dlaczego "tylko" pozbawić ich prawa do decydowania
o tym czy i kiedy ma kobieta rodzić oraz pozbawić ją dostępu do antykoncepcji?
Dlaczego tylko tyle??? Może lepiej od razu ustanowić, że kobieta nie jest osobą
wolną a NIEWOLNICĄ, która ma obowiązek tylko i wyłącznie rodzić dzieci i
słuchać się kleru oraz zboczonych właścicieli plemników.
Dziewczyny - wiem, że sobota dniem wolnym od pracy ( dla większości kobiet
pracujących to dzień nadrabiania zaległości domowych) - ale bez względu na
swój wiek brońcie praw polskich kobiet do samostanowienia, dołączcie do protestu.
Jeden protest jutro o godz.13,00 pod Sejmem RP a w poniedziałek Ogólnopolski
Strajk Kobiet.
I tu apel do panów- pokażcie, że jesteście mężczyznami a nie pachołkami
pisowskiego reżimu i wspierającego go kleru, który nie ma bladego pojęcia
o ludzkich uczuciach i potrzebach.
Wesprzyjcie swe kobiety, jeżeli je kochacie.
drewniana rzezba
piątek, 30 września 2016
niedziela, 25 września 2016
To już było......
.....czyli deja vu.
Podobno każdemu, przynajmniej raz w życiu zdarza się zjawisko deja vu.
I dotyczy różnych sytuacji - nagle zostajemy zaskoczeni, tym, że :
wiemy co za moment nastąpi, chociaz nigdy tu nie byliśmy lub wcale nie znamy
naszego rozmówcy.
Co ciekawe - znacznie częściej deja vu przydarza się osobom młodym i wtedy
częściej dotyczy miejsca, w którym się znalezliśmy, a w którym tak naprawdę
jesteśmy pierwszy raz.
U osób dorosłych deja vu to częściej nagłe uświadomienie sobie, że wiemy
co za chwilę powie nasz rozmówca , wiemy również co my na to odpowiemy,
bo ta scena staje nam nagle w wyobrazni.
Zjawisko deja vu to nic nowego, znane jest od starożytności.
Zajmował się nim już Platon, żyjący w latach 427 -347 przed naszą erą i tak
o tym napisał:
..."albośmy wiedzę o tych rzeczach przynieśli na świat i posiadamy ją wszyscy
przez całe życie, albo jest to przypominanie sobie tego, co niegdyś oglądała nasza
dusza, kiedy z bogiem wędrowała i nie patrzyła nawet na to, co my dziś
rzeczywistością nazywamy, kiedy wychylała głowę w sferę bytu istotnego".
Platon, podobnie jak Sokrates uważał, że dusza ludzka jest nieśmiertelna, a my
po śmierci powracamy do życia (byt istotny) w nowym ciele.
Poglądy te potępiał teolog chrześcijański Augustyn z Hippony, (żyjący w latach
354 - 430) twierdząc, że zjawisko deja vu wywołują "złe i kłamliwe duchy"
zakłócające nasze postrzeganie świata i wiodące nas do postradania zmysłów.
Z czasem zjawiskiem tym zaczęli się interesować lekarze.
Termin "deja vu" ( co brzmi po polsku deża wi) na określenie tego zjawiska
wprowadził F.L. Arnaud w 1896 r na spotkaniu Towarzystwa Medyczno-
Psychologicznego w Paryżu.
Kilka lat wcześniej (1844r) zjawisko to usiłował wyjaśnić inny lekarz, Arthur
Ladbroke Wigan, lansując koncepcję podwójnego mózgu, całkiem zabawną -
wg jego teorii gdy jeden z mózgów pracował, drugi spał, a deja vu następowało
wtedy gdy zamieniały się czynnością i wspomnienia z obu mózgów nakładały się
na siebie.
Problemem zjawiska deja vu zajmowało się b. wielu lekarzy i dochodzili do
bardzo dziwnych wniosków - aż do połowy XX wieku panowało przekonanie,
że zjawisko deja vu występuje u epileptyków lub osób cierpiących na psychozy.
Współcześni neurolodzy na całym świecie nadal badają to zjawisko i każdy
wysnuwa inne wnioski.
Być może, że najbliżsi prawdy są ci, co twierdzą, że deja vu to docieranie do
świadomości informacji, które nieświadomie rejestrujemy.
Podświadomość bowiem archiwizuje wszystkie informacje jakie zbiera i
przetwarza nasz mózg a gdy okoliczność, w której się znalezliśmy jest podobna
do tej skatalogowanej w podświadomości, mózg nakłada je na siebie tworząc
wrażenie jej powtórnego przeżywania.
Parapsycholodzy i ezoterycy uważają natomiast,że wszystko już było, albo w tym
albo w poprzednim życiu, bo..... jakim cudem rozpoznajemy miejsce, w którym
jednak jesteśmy naprawdę po raz pierwszy?
Jest jeszcze jedna teoria - wg niektórych naukowców deja vu może być
dowodem na istnienie światów równoległych, czyli multiuniwersum.
To wcale nie jest nowa koncepcja, od wieków jest znana w filozofii Wschodu,
a na długo przed Eisteinem ezoterycy wiedzieli, że czas i przestrzeń nie istnieją,
co Einstein potwierdził swą teorią względności.
Napiszcie proszę, czy zdarzało się Wam, lub nadal zdarza zjawisko deja vu?
Bo mnie się zdarzało i jest to naprawdę niesamowite uczucie gdy wiesz,
co zaraz powie osoba którą właśnie spotkałaś.
Równie niesamowite jak to, że właśnie telefonuje do nas osoba, o której przed
momentem pomyśleliśmy.
A o światach równoległych- może napiszę, nie wiem tylko czy nie pomrzecie
z nudów w trakcie czytania.
Podobno każdemu, przynajmniej raz w życiu zdarza się zjawisko deja vu.
I dotyczy różnych sytuacji - nagle zostajemy zaskoczeni, tym, że :
wiemy co za moment nastąpi, chociaz nigdy tu nie byliśmy lub wcale nie znamy
naszego rozmówcy.
Co ciekawe - znacznie częściej deja vu przydarza się osobom młodym i wtedy
częściej dotyczy miejsca, w którym się znalezliśmy, a w którym tak naprawdę
jesteśmy pierwszy raz.
U osób dorosłych deja vu to częściej nagłe uświadomienie sobie, że wiemy
co za chwilę powie nasz rozmówca , wiemy również co my na to odpowiemy,
bo ta scena staje nam nagle w wyobrazni.
Zjawisko deja vu to nic nowego, znane jest od starożytności.
Zajmował się nim już Platon, żyjący w latach 427 -347 przed naszą erą i tak
o tym napisał:
..."albośmy wiedzę o tych rzeczach przynieśli na świat i posiadamy ją wszyscy
przez całe życie, albo jest to przypominanie sobie tego, co niegdyś oglądała nasza
dusza, kiedy z bogiem wędrowała i nie patrzyła nawet na to, co my dziś
rzeczywistością nazywamy, kiedy wychylała głowę w sferę bytu istotnego".
Platon, podobnie jak Sokrates uważał, że dusza ludzka jest nieśmiertelna, a my
po śmierci powracamy do życia (byt istotny) w nowym ciele.
Poglądy te potępiał teolog chrześcijański Augustyn z Hippony, (żyjący w latach
354 - 430) twierdząc, że zjawisko deja vu wywołują "złe i kłamliwe duchy"
zakłócające nasze postrzeganie świata i wiodące nas do postradania zmysłów.
Z czasem zjawiskiem tym zaczęli się interesować lekarze.
Termin "deja vu" ( co brzmi po polsku deża wi) na określenie tego zjawiska
wprowadził F.L. Arnaud w 1896 r na spotkaniu Towarzystwa Medyczno-
Psychologicznego w Paryżu.
Kilka lat wcześniej (1844r) zjawisko to usiłował wyjaśnić inny lekarz, Arthur
Ladbroke Wigan, lansując koncepcję podwójnego mózgu, całkiem zabawną -
wg jego teorii gdy jeden z mózgów pracował, drugi spał, a deja vu następowało
wtedy gdy zamieniały się czynnością i wspomnienia z obu mózgów nakładały się
na siebie.
Problemem zjawiska deja vu zajmowało się b. wielu lekarzy i dochodzili do
bardzo dziwnych wniosków - aż do połowy XX wieku panowało przekonanie,
że zjawisko deja vu występuje u epileptyków lub osób cierpiących na psychozy.
Współcześni neurolodzy na całym świecie nadal badają to zjawisko i każdy
wysnuwa inne wnioski.
Być może, że najbliżsi prawdy są ci, co twierdzą, że deja vu to docieranie do
świadomości informacji, które nieświadomie rejestrujemy.
Podświadomość bowiem archiwizuje wszystkie informacje jakie zbiera i
przetwarza nasz mózg a gdy okoliczność, w której się znalezliśmy jest podobna
do tej skatalogowanej w podświadomości, mózg nakłada je na siebie tworząc
wrażenie jej powtórnego przeżywania.
Parapsycholodzy i ezoterycy uważają natomiast,że wszystko już było, albo w tym
albo w poprzednim życiu, bo..... jakim cudem rozpoznajemy miejsce, w którym
jednak jesteśmy naprawdę po raz pierwszy?
Jest jeszcze jedna teoria - wg niektórych naukowców deja vu może być
dowodem na istnienie światów równoległych, czyli multiuniwersum.
To wcale nie jest nowa koncepcja, od wieków jest znana w filozofii Wschodu,
a na długo przed Eisteinem ezoterycy wiedzieli, że czas i przestrzeń nie istnieją,
co Einstein potwierdził swą teorią względności.
Napiszcie proszę, czy zdarzało się Wam, lub nadal zdarza zjawisko deja vu?
Bo mnie się zdarzało i jest to naprawdę niesamowite uczucie gdy wiesz,
co zaraz powie osoba którą właśnie spotkałaś.
Równie niesamowite jak to, że właśnie telefonuje do nas osoba, o której przed
momentem pomyśleliśmy.
A o światach równoległych- może napiszę, nie wiem tylko czy nie pomrzecie
z nudów w trakcie czytania.
sobota, 24 września 2016
Pozytywnie....
.... przebiegła wizyta w prywatnym szpitalu Medicover.
I choć to była wizyta płacona z puli NFZ, czuliśmy się wreszcie miłymi
i pożądanymi gośćmi, a nie balastem.
Lekarz bardzo się spodobał mojemu mężowi - bardzo dokładnie go zbadał,
wyjaśnił co podejrzewa, opowiedział jak najprawdopodobniej przebiegnie
operacja, podał też jej ewentualne warianty.
Potem zajrzał w komputer i stwierdził, że operacja odbędzie się 23 stycznia
2017 roku.
Do szpitala ma się mój mąż zgłosić dzień wcześniej, do godz.20,00.
Następnie zapisał jakie badania są potrzebne, oraz poprosił o dostarczenie
opinii od kardiologa oraz pulmonologa , a wszystko to ma mój mąż dostarczyć
w grudniu na umówioną wizytę u anestezjologa.
Niezależnie od tego, czy jest się pacjentem prywatnym czy też z NFZ pokoje
są jedno i dwuosobowe.
Różnica polega na tym, że pacjent NFZ ma ze sobą wziąć oprócz bielizny
nocnej również szlafrok i ręcznik. Pacjenci prywatni szlafrok i ręcznik dostają
"z urzędu".
Do gabinetu lekarskiego mąż wszedł aż całe 4 minuty po wyznaczonej godzinie
11,40, bo jak powiedział p. doktor, wynikło małe opóznienie, za które męża
przeprosił.
A teraz dość chyba ważna informacja:
niemal wszystkie prywatne placówki medyczne mają podpisane kontrakty na
świadczenie usług medycznych dla NFZ.
Bo rzeczywistość wygląda tak, że gdyby nie te kontrakty z NFZ, prywatne
placówki u nas nie miałyby płynności finansowej.
I jeżeli w waszym mieście jest tzw. niepubliczna placówka medyczna,
przychodnia lub też szpital, warto w nich skorzystać z wizyt lekarskich lub
zabiegów.
Lekarza pierwszego kontaktu i kilku specjalistów mam właśnie w takiej
placówce już od kilku lat i jestem zadowolona.
Do placówek prowadzonych przez NFZ idę tylko wtedy, gdy nie ma lekarza
potrzebnej mi specjalności w "mojej" placówce.
Wszystkie te niepubliczne placówki są bardzo dobrze zorganizowane,
zatrudniają naprawdę dobrych lekarzy, mają dobry, nowy sprzęt, jest czysto
i sympatycznie.
A pacjent nie jest traktowany jak niepotrzebny balast.
Odetchnęłam , a poza tym nawet gdyby mój mąż był pacjentem "prywatnym"
operacja odbyłaby się niewiele wcześniej. A że się jeszcze będzie musiał jakiś
czas oszczędzać to drobiazg, wytrzyma.
I choć to była wizyta płacona z puli NFZ, czuliśmy się wreszcie miłymi
i pożądanymi gośćmi, a nie balastem.
Lekarz bardzo się spodobał mojemu mężowi - bardzo dokładnie go zbadał,
wyjaśnił co podejrzewa, opowiedział jak najprawdopodobniej przebiegnie
operacja, podał też jej ewentualne warianty.
Potem zajrzał w komputer i stwierdził, że operacja odbędzie się 23 stycznia
2017 roku.
Do szpitala ma się mój mąż zgłosić dzień wcześniej, do godz.20,00.
Następnie zapisał jakie badania są potrzebne, oraz poprosił o dostarczenie
opinii od kardiologa oraz pulmonologa , a wszystko to ma mój mąż dostarczyć
w grudniu na umówioną wizytę u anestezjologa.
Niezależnie od tego, czy jest się pacjentem prywatnym czy też z NFZ pokoje
są jedno i dwuosobowe.
Różnica polega na tym, że pacjent NFZ ma ze sobą wziąć oprócz bielizny
nocnej również szlafrok i ręcznik. Pacjenci prywatni szlafrok i ręcznik dostają
"z urzędu".
Do gabinetu lekarskiego mąż wszedł aż całe 4 minuty po wyznaczonej godzinie
11,40, bo jak powiedział p. doktor, wynikło małe opóznienie, za które męża
przeprosił.
A teraz dość chyba ważna informacja:
niemal wszystkie prywatne placówki medyczne mają podpisane kontrakty na
świadczenie usług medycznych dla NFZ.
Bo rzeczywistość wygląda tak, że gdyby nie te kontrakty z NFZ, prywatne
placówki u nas nie miałyby płynności finansowej.
I jeżeli w waszym mieście jest tzw. niepubliczna placówka medyczna,
przychodnia lub też szpital, warto w nich skorzystać z wizyt lekarskich lub
zabiegów.
Lekarza pierwszego kontaktu i kilku specjalistów mam właśnie w takiej
placówce już od kilku lat i jestem zadowolona.
Do placówek prowadzonych przez NFZ idę tylko wtedy, gdy nie ma lekarza
potrzebnej mi specjalności w "mojej" placówce.
Wszystkie te niepubliczne placówki są bardzo dobrze zorganizowane,
zatrudniają naprawdę dobrych lekarzy, mają dobry, nowy sprzęt, jest czysto
i sympatycznie.
A pacjent nie jest traktowany jak niepotrzebny balast.
Odetchnęłam , a poza tym nawet gdyby mój mąż był pacjentem "prywatnym"
operacja odbyłaby się niewiele wcześniej. A że się jeszcze będzie musiał jakiś
czas oszczędzać to drobiazg, wytrzyma.
środa, 21 września 2016
Prywaty ciąg dalszy.....
Byłam wczoraj u swojej pani endokrynolog, by obejrzała wynik USG.
Pokonanie odległości 6 km dzielących mnie od przyszpitalnej przychodni
zajęło mi blisko godzinę, w tym czekanie na komunikację - raptem 7 minut.
Nic to, jak mawiała pewna Basia, dotarłam w okolice gabinetu, gdzie było
mikro i przykro. Mikro było zwłaszcza powietrza, bo w Polsce wentylacja
pomieszczeń to rzecz nieznana. Miejsc do złożenia odwłoka też było mikro,
bo ktoś nie przewidział, że do lekarzy będą kolejki ludzi niezbyt zdrowych
a na dodatek niezbyt młodych.
Dopytałam się tylko czy aby pani endo jest i przyjmuje, ustaliłam z grubsza
kto przede mną jest zapisany i zaczęłam podpierać ścianę.
Pacjent, który właśnie opuścił gabinet lekarski, oznajmił, że następnego
pacjenta pani "doktor" sama poprosi.
Pacjentki , bo głównie kobiety chorują na różne zaburzenia endokrynologiczne,
wpierw spojrzały po sobie, szukając na twarzach innych wyrazu zdegustowania,
a potem każda zerknęła na zegarek. W korytarzu, który tu "robi za poczekalnię"
atmosfera zaczęła gęstnieć. Po dwudziestu minutach panie zaczęły snuć domysły
jak długo jeszcze wszyscy będziemy czekać i co jest przyczyną, że lekarka nie
przyjmuje. W tzw. międzyczasie dotarły pacjentki, które miały być przyjęte
pomiędzy pacjentami z tzw. "regularnego" zapisu.
Wreszcie drzwi gabinetu uchyliły się i p. doktor z telefonikiem przy uchu
zaprosiła kolejną pacjentkę.Przy okazji obrzuciła spojrzeniem tłumek pod
drzwiami. Pacjentka nie zajęła pani doktor zbyt wiele czasu i opuszczając już
gabinet poinformowała, że pani doktor otrzymała b. pilny telefon i że musi
porozmawiać. Znów minęło około 10 minut, gdy wreszcie zaczęła przyjmować
kolejne pacjentki.
Gdy nadeszła moja kolej, wprawiłam panią doktor w nieliche zdumienie,
zadając jej pytania, na które ja nie znam odpowiedzi. Podobno jeszcze żadna
pacjentka nie zadała jej takiego pytania.
A pytania moje być może były głupie,ale dla mnie dość istotne.
I wreszcie dowiedziałam się, że przytarczyczki nie mogą zostać uszkodzone
przez przeciwciała niszczące tarczycę. Oczywiście gdy już łaskawie całkiem ją
zniszczą, nie znajdując swego żywiciela przestaną się namnażać i z czasem
po prostu zanikną. Trwa to długo, czasem wiele lat, ale one nie wywołują w
organizmie żadnych szkód.
Oczywiście zdarza się, że przytarczyczki mogą ulec uszkodzeniu, ale głównie
podczas operacji usuwania tarczycy, bo znajdują się bardzo blisko płatów
tarczycy,a tam jest baaardzo ciasno. Coś o tym wiem z autopsji, bo mnie
w trakcie operacji usuwania lewego płata tarczycy usunęli dwie znajdujące się
po tej stronie przytarczyczki i przecięli nerw lewej struny głosowej.
Co do moich resztek tarczycy to są jeszcze na tyle duże, że wciąż jeszcze mają
guzki i są nadal w stanie zapalnym i marzeniem pani endo jest by jak
najprędzej ta tarczyca mi zanikła.
Pocieszającym objawem jest fakt, że węzły chłonne są niepowiększone i nie jest
wzmożone unaczynienie krwionośne tej okolicy.
Nie mniej dostałam skierowanie na badanie poziomu kalcytoniny i oby był
bardzo niski.
A w najbliższy piątek dalszy ciąg medycznego maratonu, z mężem w roli głównej.
Pokonanie odległości 6 km dzielących mnie od przyszpitalnej przychodni
zajęło mi blisko godzinę, w tym czekanie na komunikację - raptem 7 minut.
Nic to, jak mawiała pewna Basia, dotarłam w okolice gabinetu, gdzie było
mikro i przykro. Mikro było zwłaszcza powietrza, bo w Polsce wentylacja
pomieszczeń to rzecz nieznana. Miejsc do złożenia odwłoka też było mikro,
bo ktoś nie przewidział, że do lekarzy będą kolejki ludzi niezbyt zdrowych
a na dodatek niezbyt młodych.
Dopytałam się tylko czy aby pani endo jest i przyjmuje, ustaliłam z grubsza
kto przede mną jest zapisany i zaczęłam podpierać ścianę.
Pacjent, który właśnie opuścił gabinet lekarski, oznajmił, że następnego
pacjenta pani "doktor" sama poprosi.
Pacjentki , bo głównie kobiety chorują na różne zaburzenia endokrynologiczne,
wpierw spojrzały po sobie, szukając na twarzach innych wyrazu zdegustowania,
a potem każda zerknęła na zegarek. W korytarzu, który tu "robi za poczekalnię"
atmosfera zaczęła gęstnieć. Po dwudziestu minutach panie zaczęły snuć domysły
jak długo jeszcze wszyscy będziemy czekać i co jest przyczyną, że lekarka nie
przyjmuje. W tzw. międzyczasie dotarły pacjentki, które miały być przyjęte
pomiędzy pacjentami z tzw. "regularnego" zapisu.
Wreszcie drzwi gabinetu uchyliły się i p. doktor z telefonikiem przy uchu
zaprosiła kolejną pacjentkę.Przy okazji obrzuciła spojrzeniem tłumek pod
drzwiami. Pacjentka nie zajęła pani doktor zbyt wiele czasu i opuszczając już
gabinet poinformowała, że pani doktor otrzymała b. pilny telefon i że musi
porozmawiać. Znów minęło około 10 minut, gdy wreszcie zaczęła przyjmować
kolejne pacjentki.
Gdy nadeszła moja kolej, wprawiłam panią doktor w nieliche zdumienie,
zadając jej pytania, na które ja nie znam odpowiedzi. Podobno jeszcze żadna
pacjentka nie zadała jej takiego pytania.
A pytania moje być może były głupie,ale dla mnie dość istotne.
I wreszcie dowiedziałam się, że przytarczyczki nie mogą zostać uszkodzone
przez przeciwciała niszczące tarczycę. Oczywiście gdy już łaskawie całkiem ją
zniszczą, nie znajdując swego żywiciela przestaną się namnażać i z czasem
po prostu zanikną. Trwa to długo, czasem wiele lat, ale one nie wywołują w
organizmie żadnych szkód.
Oczywiście zdarza się, że przytarczyczki mogą ulec uszkodzeniu, ale głównie
podczas operacji usuwania tarczycy, bo znajdują się bardzo blisko płatów
tarczycy,a tam jest baaardzo ciasno. Coś o tym wiem z autopsji, bo mnie
w trakcie operacji usuwania lewego płata tarczycy usunęli dwie znajdujące się
po tej stronie przytarczyczki i przecięli nerw lewej struny głosowej.
Co do moich resztek tarczycy to są jeszcze na tyle duże, że wciąż jeszcze mają
guzki i są nadal w stanie zapalnym i marzeniem pani endo jest by jak
najprędzej ta tarczyca mi zanikła.
Pocieszającym objawem jest fakt, że węzły chłonne są niepowiększone i nie jest
wzmożone unaczynienie krwionośne tej okolicy.
Nie mniej dostałam skierowanie na badanie poziomu kalcytoniny i oby był
bardzo niski.
A w najbliższy piątek dalszy ciąg medycznego maratonu, z mężem w roli głównej.
sobota, 17 września 2016
Trochę prywaty
W czwartek miałam robione USG tarczycy. Oczywiście były "cyrki" z zapisem na
owo badanie, królowały terminy na przyszły rok, no ale jakimś cudem zapisując
się w marcu, załapałam się na ten wrześniowy czwartek.
Pojechałam pełna złych przeczuć, pewna, że będzie tłum pod drzwiami, z trudem
wgramoliłam się na V piętro (jedna winda i tłum chętnych) i gdy pół żywa
dotarłam pod gabinet - oniemiałam. Puściutko, ani pół pacjenta, krzesełka puste.
Poczułam się nieswojo- w pierwszej chwili pomyślałam, że może pomyliłam piętra.
Nieśmiało uchyliłam piekielnie ciężkie drzwi gabinetu - w gabinecie p. lekarka
przeglądała jakieś papierki i zaraz mnie przyjęła. I czegoś tu nie rozumiem - skoro
są takie kłopoty z zapisem to dlaczego było tak pusto? Przecież w takiej sytuacji
na wejście do gabinetu powinno oczekiwać choć z 5 osób.
Badanie wykazało, że moje przeciwciała tarczycowe bardzo pracowicie niszczą
moją tarczycę, jeszcze trochę i zupełnie jej nie będzie.
Normalny płat zdrowej tarczycy jest długości 50 -60 mm, szerokości 20 -25 mm
oraz grubości 15 -20 mm,
a moje płaty- lewy: dł.=1mm, szer.0,8=mm, gr.=1,8mm
prawy: 2,2mm 2,0mm 4,5 mm
Ciekawa jestem kiedy mi całkiem zaniknie.
Niestety przeciwciała tarczycowe wcale wtedy nie zanikają, ciekawa jestem co
wtedy niszczą. Niestety encyklopedia medyczna nic na ten temat nie podaje.
Muszę się we wtorek zapytać o to p. endokrynolożkę.
*****
Chyba powinnam napisać pismo dziękczynne do p.minister szkolnictwa - dzięki
jej ? (ten znak zapytania to nie literówka) planom przeróbki polskiej edukacji
pomału znika moja tęsknota za córką i jej dziećmi - zamiast tęsknić zaczynam się
ogromnie cieszyć, że ich tu nie ma. Być może, że zwariowałam, wszystko
przecież jest możliwe.
Za tydzień będę wiedziała czy operacja mego męża będzie na koszt NFZ czy też
na nasz własny.
Podobno pogoda ma się zmienić - oczywiście na gorszą.
Szkoda - ostatnie dni były naprawdę bardzo ładne.
Miłego weekendu wszystkim życzę;)
owo badanie, królowały terminy na przyszły rok, no ale jakimś cudem zapisując
się w marcu, załapałam się na ten wrześniowy czwartek.
Pojechałam pełna złych przeczuć, pewna, że będzie tłum pod drzwiami, z trudem
wgramoliłam się na V piętro (jedna winda i tłum chętnych) i gdy pół żywa
dotarłam pod gabinet - oniemiałam. Puściutko, ani pół pacjenta, krzesełka puste.
Poczułam się nieswojo- w pierwszej chwili pomyślałam, że może pomyliłam piętra.
Nieśmiało uchyliłam piekielnie ciężkie drzwi gabinetu - w gabinecie p. lekarka
przeglądała jakieś papierki i zaraz mnie przyjęła. I czegoś tu nie rozumiem - skoro
są takie kłopoty z zapisem to dlaczego było tak pusto? Przecież w takiej sytuacji
na wejście do gabinetu powinno oczekiwać choć z 5 osób.
Badanie wykazało, że moje przeciwciała tarczycowe bardzo pracowicie niszczą
moją tarczycę, jeszcze trochę i zupełnie jej nie będzie.
Normalny płat zdrowej tarczycy jest długości 50 -60 mm, szerokości 20 -25 mm
oraz grubości 15 -20 mm,
a moje płaty- lewy: dł.=1mm, szer.0,8=mm, gr.=1,8mm
prawy: 2,2mm 2,0mm 4,5 mm
Ciekawa jestem kiedy mi całkiem zaniknie.
Niestety przeciwciała tarczycowe wcale wtedy nie zanikają, ciekawa jestem co
wtedy niszczą. Niestety encyklopedia medyczna nic na ten temat nie podaje.
Muszę się we wtorek zapytać o to p. endokrynolożkę.
*****
Chyba powinnam napisać pismo dziękczynne do p.minister szkolnictwa - dzięki
jej ? (ten znak zapytania to nie literówka) planom przeróbki polskiej edukacji
pomału znika moja tęsknota za córką i jej dziećmi - zamiast tęsknić zaczynam się
ogromnie cieszyć, że ich tu nie ma. Być może, że zwariowałam, wszystko
przecież jest możliwe.
Za tydzień będę wiedziała czy operacja mego męża będzie na koszt NFZ czy też
na nasz własny.
Podobno pogoda ma się zmienić - oczywiście na gorszą.
Szkoda - ostatnie dni były naprawdę bardzo ładne.
Miłego weekendu wszystkim życzę;)
środa, 14 września 2016
Mix
Nie ukrywam - jestem nałogowcem. Nałogowo czytam, nie tylko książki,
czasopisma także. Regularnie dwa tygodniki - "Polityka" i "Newsweek".
Czytam i jednocześnie dołuję się oraz podbudowuję. Brzmi to dziwnie, ale tak
właśnie jest. W poniedziałki pedzę do kiosku po Newsweek, w środę po
Politykę.
Dołuję się, bo tym co nam zafundowała część społeczeństwa trudno się nie
dołować, a podbudowuje mnie to, że nie ja jedna jestem zdołowana i opinię na
ten temat , podobną do mojej lub wręcz taką samą, mają osoby znacznie
mądrzejsze niż ja.
Ale właściwie dziś chcę Was nieco ponudzić.
Otóż aktualny Newsweek przypomniał, że w tym roku mija 500 lat od śmierci
Hieronima Boscha.
Nie napiszę tu tego, co o jego twórczości napisał Newsweek, napiszę tylko to co
wiem i co ja myślę o jego twórczości.
Bo co napisał Newsweek, możecie sami poczytać.
Jeśli idzie o życie tego malarza, to tak naprawdę nie wiadomo kiedy dokładnie się
urodził i z tego powodu obchodzimy rocznicę jego śmierci.
Wiadomo natomiast, że urodził się około 1460 roku w małym miasteczku
Hertogenbosch, leżącym około 80 km na południe od Amsterdamu, nad rzeką
Dommel. Najprawdopodobniej nigdy tego miasteczka nie opuścił.
Pozostawił po sobie około czterdziestu obrazów, które są rozproszone po różnych
zbiorach, najwięcej chyba jest ich w Madrycie i Lizbonie.
Wydaje mi się, że malarstwo Boscha jest dość trudne w odbiorze dla kogoś, kto
nie za bardzo interesuje się sztuką.
Nie jest łatwo nawet zaklasyfikować je do którejś z przyjętych kategorii malarstwa.
Niewątpliwie malarstwo Boscha jest powiązane z symboliką póznego średniowiecza.
Sowa, która jest obecna w wielu jego obrazach jest symbolem ludzkiego
zaślepienia - wszak sowa nie widzi w dzień, jest ptakiem nocy, diabła i grzechu.
Dziurawy gliniany dzban wiszący na sęku drzewa to też symbol szatana, podobnie
jak nietoperz, kot, ropucha, ale są one przedstawione w postaci hybrydowej,łączone
z innymi, dziwnymi kształtami.
Dla mnie jego obrazy to świat koszmarnych snów, halucynacji wywołanych gorączką.
Bo grzybków halucynogennych chyba nie używał.
Analizatorzy jego malarstwa dopatrzyli się w jego dziełach wpływu pism
Ruysbroecka, belgijskiego kanonika, autora wielu pism mistycznych.
Odnajdują tu również świat ludowych przysłów flamandzkich,magii i alchemii.
Zwiedzając w Wenecji Pałac Dożów miałam okazję zobaczyć dwa obrazy - "Wejście
do Empireum" i "Potępieńcy". I tak jakoś mnie to malarstwo zainteresowało, że zaraz
po powrocie do kraju, zakupiłam album z jego malarstwem.
Niestety była dostępna tylko niemiecka wersja, więc więcej się naoglądałam niż
naczytałam.
Jeżeli uda się Wam gdzieś obejrzec te obrazy Boscha, zwróćcie uwagę na bardzo
dziwne kadrowanie - tu wszystkie namalowane postacie unoszą się w jakiś sposób
nad ziemią, są mocno odrealnione- dotyczy to nie tylko ludzi ale i wszystkich
dziwnych stworów i hybryd. I cały czas mamy wrażenie, że wszystko oglądamy
lecąc nad tą dziwną ziemią, zaludnioną dziwnymi, surrealnymi stworami.
Obrazy Boscha zbierał hiszpański król Filip II. Jeden z hiszpańskich mnichów,
Józef de Siguenza, po obejrzeniu ich na początku XVII wieku, bardzo nowocześnie
odczytał sztukę Boscha, mówiąc, że "Bosch ośmielił się namalować ludzi takimi,
jakimi są wewnątrz swej duszy".
Bosch nie miał uczniów, nie mniej jego obrazy były wiele razy powielane przez
nieznanych kopistów oraz naśladowane.
Bosch uważany jest współcześnie za prekursora surrealizmu, tyle tylko, że jego
malarstwo było odzwierciedleniem duszy człowieka, jej mrocznej strony i bardzo
skomplikowanej natury.
I wolę jego obrazy niż surrealistyczne popisy malarskie współczesnych surrealistów.
Jeśli się mocno wynudziliście- przepraszam.
Mam cichutką nadzieję, że nie ja jedna jestem wciąż pod wrażeniem Boscha.
czasopisma także. Regularnie dwa tygodniki - "Polityka" i "Newsweek".
Czytam i jednocześnie dołuję się oraz podbudowuję. Brzmi to dziwnie, ale tak
właśnie jest. W poniedziałki pedzę do kiosku po Newsweek, w środę po
Politykę.
Dołuję się, bo tym co nam zafundowała część społeczeństwa trudno się nie
dołować, a podbudowuje mnie to, że nie ja jedna jestem zdołowana i opinię na
ten temat , podobną do mojej lub wręcz taką samą, mają osoby znacznie
mądrzejsze niż ja.
Ale właściwie dziś chcę Was nieco ponudzić.
Otóż aktualny Newsweek przypomniał, że w tym roku mija 500 lat od śmierci
Hieronima Boscha.
Nie napiszę tu tego, co o jego twórczości napisał Newsweek, napiszę tylko to co
wiem i co ja myślę o jego twórczości.
Bo co napisał Newsweek, możecie sami poczytać.
Jeśli idzie o życie tego malarza, to tak naprawdę nie wiadomo kiedy dokładnie się
urodził i z tego powodu obchodzimy rocznicę jego śmierci.
Wiadomo natomiast, że urodził się około 1460 roku w małym miasteczku
Hertogenbosch, leżącym około 80 km na południe od Amsterdamu, nad rzeką
Dommel. Najprawdopodobniej nigdy tego miasteczka nie opuścił.
Pozostawił po sobie około czterdziestu obrazów, które są rozproszone po różnych
zbiorach, najwięcej chyba jest ich w Madrycie i Lizbonie.
Wydaje mi się, że malarstwo Boscha jest dość trudne w odbiorze dla kogoś, kto
nie za bardzo interesuje się sztuką.
Nie jest łatwo nawet zaklasyfikować je do którejś z przyjętych kategorii malarstwa.
Niewątpliwie malarstwo Boscha jest powiązane z symboliką póznego średniowiecza.
Sowa, która jest obecna w wielu jego obrazach jest symbolem ludzkiego
zaślepienia - wszak sowa nie widzi w dzień, jest ptakiem nocy, diabła i grzechu.
Dziurawy gliniany dzban wiszący na sęku drzewa to też symbol szatana, podobnie
jak nietoperz, kot, ropucha, ale są one przedstawione w postaci hybrydowej,łączone
z innymi, dziwnymi kształtami.
Dla mnie jego obrazy to świat koszmarnych snów, halucynacji wywołanych gorączką.
Bo grzybków halucynogennych chyba nie używał.
Analizatorzy jego malarstwa dopatrzyli się w jego dziełach wpływu pism
Ruysbroecka, belgijskiego kanonika, autora wielu pism mistycznych.
Odnajdują tu również świat ludowych przysłów flamandzkich,magii i alchemii.
Zwiedzając w Wenecji Pałac Dożów miałam okazję zobaczyć dwa obrazy - "Wejście
do Empireum" i "Potępieńcy". I tak jakoś mnie to malarstwo zainteresowało, że zaraz
po powrocie do kraju, zakupiłam album z jego malarstwem.
Niestety była dostępna tylko niemiecka wersja, więc więcej się naoglądałam niż
naczytałam.
Jeżeli uda się Wam gdzieś obejrzec te obrazy Boscha, zwróćcie uwagę na bardzo
dziwne kadrowanie - tu wszystkie namalowane postacie unoszą się w jakiś sposób
nad ziemią, są mocno odrealnione- dotyczy to nie tylko ludzi ale i wszystkich
dziwnych stworów i hybryd. I cały czas mamy wrażenie, że wszystko oglądamy
lecąc nad tą dziwną ziemią, zaludnioną dziwnymi, surrealnymi stworami.
Obrazy Boscha zbierał hiszpański król Filip II. Jeden z hiszpańskich mnichów,
Józef de Siguenza, po obejrzeniu ich na początku XVII wieku, bardzo nowocześnie
odczytał sztukę Boscha, mówiąc, że "Bosch ośmielił się namalować ludzi takimi,
jakimi są wewnątrz swej duszy".
Bosch nie miał uczniów, nie mniej jego obrazy były wiele razy powielane przez
nieznanych kopistów oraz naśladowane.
Bosch uważany jest współcześnie za prekursora surrealizmu, tyle tylko, że jego
malarstwo było odzwierciedleniem duszy człowieka, jej mrocznej strony i bardzo
skomplikowanej natury.
I wolę jego obrazy niż surrealistyczne popisy malarskie współczesnych surrealistów.
Jeśli się mocno wynudziliście- przepraszam.
Mam cichutką nadzieję, że nie ja jedna jestem wciąż pod wrażeniem Boscha.
sobota, 10 września 2016
Tak oto wygląda ......
........jedna z najładniejszych i największych ciem, która żyje na afrykańskim
drzewie życia noszącym nazwę marula.
Obejrzałam dziś na Animal Planet kawałek filmu o afrykańskich drzewach
życia. Jednym z nich jest marula, z którego owoców korzysta wiele zwierząt-
od małych gryzoni do słoni włącznie. I na tym drzewie bytują samice
najpiękniejszych ciem - czyli Pawice Księżycowe.
Wiosną drzewo marula wpierw zaczyna kwitnąć - nie są to jakieś oszałamiające
kwiaty. Są nieduże, nie wabią jakimś ponętnym miodowym aromatem.
Gdy zaczynają na drzewie pojawiać się liście, ożywają przyczepione do pnia
drzewa kokony.
To całkiem zabawnie wygląda, bo nagle kokon dostaje drgawek i po pewnym
czasie zaczyna się z niego wysuwać "coś", co rośnie niemal na naszych oczach.
Po chwili już można się zorientować, że to właśnie jakaś gąsienica, która latem
usadowiła się na pniu moruli i otoczyła kokonem, właśnie się przepoczwarzyła
w bardzo pięknego, całkiem sporego motyla, którego rozpiętość skrzydełek wynosi
od 190 do 222 milimetrów.
Kolor tego zdjęcia nie oddaje urody owego owada, filmowa ćma była bardziej
seledynowa.
Wzór na jej skrzydełkach odstrasza potencjalnych napastników.
Wydłużone końcówki skrzydełek wraz tymi okrągłymi wzorami przypominają
głowę sowy.
Dość długo trwa nim całkiem "pulchna" ćma wyschnie i napompuje swe skrzydełka.
Z chwilą gdy już wyschnie, samiczka jest gotowa do spełnienia swej życiowej roli.
Zaczyna wydzielać feromony, które zwabiają do niej samców.
Dość osobliwie wygląda życie tych owadów - samiec po zapłodnieniu samicy
kończy swe krótkie życie. Samica żyje około 10 dni, podczas których składa
miliony jajeczek w wybranych przez siebie miejscach, na spodniej stronie liści.
Przez cały ten czas pani ćma nic nie je, odżywia się zapasami zgromadzonymi
w swym organizmie w okresie, gdy była gąsienicą. Gdy jajeczka są już złożone,
a zapasy pokarmowe się skończą- ginie.
Ale zadanie zachowania gatunku zostało wykonane.
I tak jakoś mi przyszło do głowy, że chyba o takiej biologii oraz roli kobiet marzą
posłowie polskiej prawicy.
Ciekawe tylko, czy marzy im się również życie samców tej ćmy.
drzewie życia noszącym nazwę marula.
Obejrzałam dziś na Animal Planet kawałek filmu o afrykańskich drzewach
życia. Jednym z nich jest marula, z którego owoców korzysta wiele zwierząt-
od małych gryzoni do słoni włącznie. I na tym drzewie bytują samice
najpiękniejszych ciem - czyli Pawice Księżycowe.
Wiosną drzewo marula wpierw zaczyna kwitnąć - nie są to jakieś oszałamiające
kwiaty. Są nieduże, nie wabią jakimś ponętnym miodowym aromatem.
Gdy zaczynają na drzewie pojawiać się liście, ożywają przyczepione do pnia
drzewa kokony.
To całkiem zabawnie wygląda, bo nagle kokon dostaje drgawek i po pewnym
czasie zaczyna się z niego wysuwać "coś", co rośnie niemal na naszych oczach.
Po chwili już można się zorientować, że to właśnie jakaś gąsienica, która latem
usadowiła się na pniu moruli i otoczyła kokonem, właśnie się przepoczwarzyła
w bardzo pięknego, całkiem sporego motyla, którego rozpiętość skrzydełek wynosi
od 190 do 222 milimetrów.
Kolor tego zdjęcia nie oddaje urody owego owada, filmowa ćma była bardziej
seledynowa.
Wzór na jej skrzydełkach odstrasza potencjalnych napastników.
Wydłużone końcówki skrzydełek wraz tymi okrągłymi wzorami przypominają
głowę sowy.
Dość długo trwa nim całkiem "pulchna" ćma wyschnie i napompuje swe skrzydełka.
Z chwilą gdy już wyschnie, samiczka jest gotowa do spełnienia swej życiowej roli.
Zaczyna wydzielać feromony, które zwabiają do niej samców.
Dość osobliwie wygląda życie tych owadów - samiec po zapłodnieniu samicy
kończy swe krótkie życie. Samica żyje około 10 dni, podczas których składa
miliony jajeczek w wybranych przez siebie miejscach, na spodniej stronie liści.
Przez cały ten czas pani ćma nic nie je, odżywia się zapasami zgromadzonymi
w swym organizmie w okresie, gdy była gąsienicą. Gdy jajeczka są już złożone,
a zapasy pokarmowe się skończą- ginie.
Ale zadanie zachowania gatunku zostało wykonane.
I tak jakoś mi przyszło do głowy, że chyba o takiej biologii oraz roli kobiet marzą
posłowie polskiej prawicy.
Ciekawe tylko, czy marzy im się również życie samców tej ćmy.
czwartek, 8 września 2016
Kilka słów o.......
....miedzi.
Nasi przodkowie, ci bardzo dawni i ci, którzy odeszli stosunkowo niedawno, żyli
w zgodzie naturą. Bacznie obserwowali otaczającą ich przyrodę i wyciągali różne
wnioski.
Czy widział ktoś z Was wyposażenie kuchni sprzed wielu, wielu lat?
W bogatszych domach w kuchni królowały miedziane patelnie i rondle, miedziane
dzbanki, duże miedziane chochle, a w tych najbogatszych domach blaty były
pokryte miedzią.
Według wierzeń ludowych miedz była "dobra na wszystko" - miedziane płytki
rozwieszone w oborze chroniły mleczność krów oraz jakość mleka.
Ale przyszedł czas, że "ludzie zmądrzeli" i wprowadzili do użytku różne nowe
"wynalazki"- np. garnki aluminiowe. Niewątpliwie wymagały mniejszego nakładu
pracy przy utrzymaniu czystości, były o niebo lżejsze no i tańsze.
Ale nie każda dobra zmiana jest naprawdę dobra.
Miedz pomału odchodziła w zapomnienie jako metal "użytkowy", stała się
natomiast materiałem do wyrobu ozdób - dla ubogich.
Żadna szanująca się kobieta w mieście nie nosiła oczywiście biżuterii zrobionej
z miedzi lub tombaku, czyli stopu zawierającego 80% miedzi i 20% cynku.
Ozdoby miedziane były dla "pospólstwa", ludziom o wyższym statusie
społecznym i materialnym wypadało nosić ozdoby ze srebra, złota lub platyny.
Pierwszy raz o ochronnych właściwościach miedzi dowiedziałam się od pewnej
starej Cyganki, gdy w czasie wagarów włóczyłam się po Łazienkach Królewskich.
Nie da się ukryć, dość często nawiewałam ze szkoły, która miała "paskudną
lokalizację", bardzo blisko Łazienek. W budynku, w którym było moje liceum,
przed II wojną światową też była szkoła i do niej uczęszczał mój ojciec - i też
więcej czasu spędzał w Łazienkach niż w szkole. Ale genu wagarów jeszcze nie
odkryto;)
Cyganka koniecznie chciała mi powróżyć a ja chciałam się dowiedzieć jak można
żyć stale przemieszczając się z miejsca na miejsce, jak można żyć bez łazienki,
toalety, ciepłej wody i praktycznie bez domu, jak można w takich warunkach
wychowywać dzieci?
Chyba byłam pierwszą osobą, która wypytywała ją o takie sprawy.
I wtedy powiedziała mi, że wszystkie Cyganki noszą miedzianą biżuterię - to
naszyjniki z małych miedzianych krążków. I że te właśnie krążki chronią ich
zdrowie.
I oczywiście nie uwierzyłam, powszechnie było wiadome, że Cyganki "cyganią",
czyli mówią nieprawdę.
Ale wtedy kupiłam od niej jej miedzianą bransoletkę, wykonaną z prostego,
2 mm paska blaszki miedzianej, uniwersalną w rozmiarze, tzw. otwartą.
A ponieważ brudziła koszmarnie, wylądowała z czasem... w koszu.
W wiele lat pózniej, firma Neutrogena wypuściła na rynek krem z miedzią.
Wtedy przewertowałam kilka artykułów na temat "miedz a zdrowie człowieka".
Na podstawie różnych badań udowodniono, że miedz ma silne właściwości
bakteriobójcze. W ciągu piętnastu minut na powierzchni pokrytej miedzią ginęły
drobnoustroje chorobotwórcze, w tym również gronkowiec złocisty.
Kilka szpitali amerykańskich i angielskich podjęło wówczas badania nad
wykorzystaniem tego faktu do pozbycia się groznych zakażeń
wewnątrzszpitalnych, które są zmorą szpitali.
W jednej z przychodni przyszpitalnych pewne elementy krzeseł pokryto miedzią
i uzyskano 70% redukcję szkodliwych mikroorganizmów.
Prowadzone badania wykazały też, że miedz stymuluje pracę serca oraz
powoduje zmniejszenie dolegliwości bólowych w stanach zapalnych stawów,
w tym zmniejsza lub całkowicie eliminuje bóle kręgosłupa.
Ale nie spodziewajcie się, że którykolwiek lekarz doradzi Wam żebyście
zakupili w charakterze leku bransoletkę i pierścionek z miedzi oraz stosowali
go zamiast NLP (niesterydowego leku przeciwzapalnego) czyli olfenu,
ibuprofenu i innych, rujnujących wątrobę i nerki, ale przynoszących
farmaceutycznym koncernom kokosowe zyski.
A mój pierścionek miedziany tak oto się prezentuje
Nasi przodkowie, ci bardzo dawni i ci, którzy odeszli stosunkowo niedawno, żyli
w zgodzie naturą. Bacznie obserwowali otaczającą ich przyrodę i wyciągali różne
wnioski.
Czy widział ktoś z Was wyposażenie kuchni sprzed wielu, wielu lat?
W bogatszych domach w kuchni królowały miedziane patelnie i rondle, miedziane
dzbanki, duże miedziane chochle, a w tych najbogatszych domach blaty były
pokryte miedzią.
Według wierzeń ludowych miedz była "dobra na wszystko" - miedziane płytki
rozwieszone w oborze chroniły mleczność krów oraz jakość mleka.
Ale przyszedł czas, że "ludzie zmądrzeli" i wprowadzili do użytku różne nowe
"wynalazki"- np. garnki aluminiowe. Niewątpliwie wymagały mniejszego nakładu
pracy przy utrzymaniu czystości, były o niebo lżejsze no i tańsze.
Ale nie każda dobra zmiana jest naprawdę dobra.
Miedz pomału odchodziła w zapomnienie jako metal "użytkowy", stała się
natomiast materiałem do wyrobu ozdób - dla ubogich.
Żadna szanująca się kobieta w mieście nie nosiła oczywiście biżuterii zrobionej
z miedzi lub tombaku, czyli stopu zawierającego 80% miedzi i 20% cynku.
Ozdoby miedziane były dla "pospólstwa", ludziom o wyższym statusie
społecznym i materialnym wypadało nosić ozdoby ze srebra, złota lub platyny.
Pierwszy raz o ochronnych właściwościach miedzi dowiedziałam się od pewnej
starej Cyganki, gdy w czasie wagarów włóczyłam się po Łazienkach Królewskich.
Nie da się ukryć, dość często nawiewałam ze szkoły, która miała "paskudną
lokalizację", bardzo blisko Łazienek. W budynku, w którym było moje liceum,
przed II wojną światową też była szkoła i do niej uczęszczał mój ojciec - i też
więcej czasu spędzał w Łazienkach niż w szkole. Ale genu wagarów jeszcze nie
odkryto;)
Cyganka koniecznie chciała mi powróżyć a ja chciałam się dowiedzieć jak można
żyć stale przemieszczając się z miejsca na miejsce, jak można żyć bez łazienki,
toalety, ciepłej wody i praktycznie bez domu, jak można w takich warunkach
wychowywać dzieci?
Chyba byłam pierwszą osobą, która wypytywała ją o takie sprawy.
I wtedy powiedziała mi, że wszystkie Cyganki noszą miedzianą biżuterię - to
naszyjniki z małych miedzianych krążków. I że te właśnie krążki chronią ich
zdrowie.
I oczywiście nie uwierzyłam, powszechnie było wiadome, że Cyganki "cyganią",
czyli mówią nieprawdę.
Ale wtedy kupiłam od niej jej miedzianą bransoletkę, wykonaną z prostego,
2 mm paska blaszki miedzianej, uniwersalną w rozmiarze, tzw. otwartą.
A ponieważ brudziła koszmarnie, wylądowała z czasem... w koszu.
W wiele lat pózniej, firma Neutrogena wypuściła na rynek krem z miedzią.
Wtedy przewertowałam kilka artykułów na temat "miedz a zdrowie człowieka".
Na podstawie różnych badań udowodniono, że miedz ma silne właściwości
bakteriobójcze. W ciągu piętnastu minut na powierzchni pokrytej miedzią ginęły
drobnoustroje chorobotwórcze, w tym również gronkowiec złocisty.
Kilka szpitali amerykańskich i angielskich podjęło wówczas badania nad
wykorzystaniem tego faktu do pozbycia się groznych zakażeń
wewnątrzszpitalnych, które są zmorą szpitali.
W jednej z przychodni przyszpitalnych pewne elementy krzeseł pokryto miedzią
i uzyskano 70% redukcję szkodliwych mikroorganizmów.
Prowadzone badania wykazały też, że miedz stymuluje pracę serca oraz
powoduje zmniejszenie dolegliwości bólowych w stanach zapalnych stawów,
w tym zmniejsza lub całkowicie eliminuje bóle kręgosłupa.
Ale nie spodziewajcie się, że którykolwiek lekarz doradzi Wam żebyście
zakupili w charakterze leku bransoletkę i pierścionek z miedzi oraz stosowali
go zamiast NLP (niesterydowego leku przeciwzapalnego) czyli olfenu,
ibuprofenu i innych, rujnujących wątrobę i nerki, ale przynoszących
farmaceutycznym koncernom kokosowe zyski.
A mój pierścionek miedziany tak oto się prezentuje
poniedziałek, 5 września 2016
Zalało Warszawę!
I to całkiem mocno zalało - na niektórych ulicach w samym centrum miasta woda
sięgała do połowy kół samochodów, które musiały w tej sytuacji udawać amfibię.
Dość mocno ucierpiały bliskie Wisły dzielnice na praskiej stronie.
Oczywiście słyszałam, że leje nieprzyzwoicie, ale byłam mocno zajęta robieniem
tego naszyjnika:
Wygląda na to, że wpadłam w "monokulturę". Ten naszyjnik to moja forma
przeprosin. Otóż znajome dziewczę przyniosło do mnie koraliki z prośbą
bym zrobiła dla niej kilka drobiazgów. Niestety dziewczę zakupiło koraliki
produkcji chińskiej i żeby coś z nich zrobić musiałam wpierw odwalić pracę
kopciuszka, czyli wyselekcjonować koraliki równe, jednakowe.
Wyobrażacie sobie zapewne jaki świetny miałam przy tym humor! Nawet te
wybrane koraliki nie za bardzo nadawały się do pracy, bo przez ich otwór nie
zawsze można było przewlec dwukrotnie nitkę.
Udało mi się wybrać tyle, by wyszedł naszyjnik i kolczyki a resztę zwyczajnie
zutylizowałam. A że wredna jestem, powiedziałam dziewczęciu, by więcej
takiego barachła nie kupowała. A jej było z tego powodu przykro.I teraz zrobiłam
dla niej ten naszyjnik, bo dziewczę uwielbia ciemną zieleń a na widok tych rureczek
nieomal padła z zachwytu, choć w opakowaniu takie rureczki wcale nie wyglądają
zachwycająco.
Jutro dziewczę przyjdzie i je zabierze, a ja nawet dość przytomnie zdołałam
je obfocić.
A tak ogólnie to postanowiłam zrobić kilka drobiazgów na rozdawajkę, bo już
bardzo dawno nie robiłam rozdawajki. A wszystko przez to, że jednak coraz mniej
robię koralików - przyczyny różne.
A to miałam zakaz z uwagi na paluszki, a to się zle czułam, albo musiałam uzupełnić
zasoby biżutkowe córki.
Mam dla Was ciekawostkę - z miesiąc temu znów zaczęły mi dokuczać palce- stawy
znów bolały i zaczęły tworzyć się zgrubienia. A ja, w te pędy zakupiłam solidny,
miedziany pierścionek i zaczęłam go nosić non-stop. Efekt - stawy już nie bolą,
zgrubienia się gdzieś rozeszły. A ja nadal noszę ten pierścionek, choć brudzi mi palec.
Zapewne niektórzy z Was pamiętają,że dawno, dawno temu Romowie (czyli Cyganie)
żyli w taborach. Co bogatsi mieli wozy, mniej bogaci spali w szałasach.
Wszystkie Cyganki nosiły miedzianą biżuterię- najczęściej były to naszyjniki
z miedzianych blaszek. Twierdziły, że dzięki tym miedzianym blaszkom są zdrowe, nie
chorują na reumatyzm, choć ich tryb życia -mycie i pranie w lodowatej wodzie, spanie
w wilgoci i częste niedojadanie sprzyjały tym chorobom.
I tak sobie myśle, że postęp postępem, a tak naprawdę warto się przyjrzeć dawnym
metodom profilaktyki zdrowia.
sięgała do połowy kół samochodów, które musiały w tej sytuacji udawać amfibię.
Dość mocno ucierpiały bliskie Wisły dzielnice na praskiej stronie.
Oczywiście słyszałam, że leje nieprzyzwoicie, ale byłam mocno zajęta robieniem
tego naszyjnika:
Wygląda na to, że wpadłam w "monokulturę". Ten naszyjnik to moja forma
przeprosin. Otóż znajome dziewczę przyniosło do mnie koraliki z prośbą
bym zrobiła dla niej kilka drobiazgów. Niestety dziewczę zakupiło koraliki
produkcji chińskiej i żeby coś z nich zrobić musiałam wpierw odwalić pracę
kopciuszka, czyli wyselekcjonować koraliki równe, jednakowe.
Wyobrażacie sobie zapewne jaki świetny miałam przy tym humor! Nawet te
wybrane koraliki nie za bardzo nadawały się do pracy, bo przez ich otwór nie
zawsze można było przewlec dwukrotnie nitkę.
Udało mi się wybrać tyle, by wyszedł naszyjnik i kolczyki a resztę zwyczajnie
zutylizowałam. A że wredna jestem, powiedziałam dziewczęciu, by więcej
takiego barachła nie kupowała. A jej było z tego powodu przykro.I teraz zrobiłam
dla niej ten naszyjnik, bo dziewczę uwielbia ciemną zieleń a na widok tych rureczek
nieomal padła z zachwytu, choć w opakowaniu takie rureczki wcale nie wyglądają
zachwycająco.
Jutro dziewczę przyjdzie i je zabierze, a ja nawet dość przytomnie zdołałam
je obfocić.
A tak ogólnie to postanowiłam zrobić kilka drobiazgów na rozdawajkę, bo już
bardzo dawno nie robiłam rozdawajki. A wszystko przez to, że jednak coraz mniej
robię koralików - przyczyny różne.
A to miałam zakaz z uwagi na paluszki, a to się zle czułam, albo musiałam uzupełnić
zasoby biżutkowe córki.
Mam dla Was ciekawostkę - z miesiąc temu znów zaczęły mi dokuczać palce- stawy
znów bolały i zaczęły tworzyć się zgrubienia. A ja, w te pędy zakupiłam solidny,
miedziany pierścionek i zaczęłam go nosić non-stop. Efekt - stawy już nie bolą,
zgrubienia się gdzieś rozeszły. A ja nadal noszę ten pierścionek, choć brudzi mi palec.
Zapewne niektórzy z Was pamiętają,że dawno, dawno temu Romowie (czyli Cyganie)
żyli w taborach. Co bogatsi mieli wozy, mniej bogaci spali w szałasach.
Wszystkie Cyganki nosiły miedzianą biżuterię- najczęściej były to naszyjniki
z miedzianych blaszek. Twierdziły, że dzięki tym miedzianym blaszkom są zdrowe, nie
chorują na reumatyzm, choć ich tryb życia -mycie i pranie w lodowatej wodzie, spanie
w wilgoci i częste niedojadanie sprzyjały tym chorobom.
I tak sobie myśle, że postęp postępem, a tak naprawdę warto się przyjrzeć dawnym
metodom profilaktyki zdrowia.
sobota, 3 września 2016
Nie samymi kłopotami......
....człowiek żyje.
Żeby już zupełnie nie sfiksować i nie wpaść w depresję, zabrałam się za zrobienie
kompletu składającego się z naszyjnika, bransoletki i kolczyków.
Sprawa była o tyle prosta, że osoba, dla której to robiłam ułatwiła mi pracę, bo
spodobał się Jej jeden konkretny naszyjnik, ale miała zastrzeżenia co do koloru.
Po jednym dniu przeczesywania netu znalazłam właściwy kolor i by oderwać myśli
od: "co właściwie memu chłopu jest" i innych związanych z tym spraw zabrałam się
za koralikowanie.
Naszyjnik zrobiłam właściwie w jeden wieczór, jedynie zapięcie dorabiałam
następnego dnia.
Potem siedziałam wgapiając się godzinami w koraliki, zastanawiając się jakim
wzorem zrobić bransoletkę.
Kombinowałam niczym koń pod górę, raz zaczęłam, popatrzyłam, popatrzyłam
i sprułam. W pruciu to ja mam piekielną wprawę, zwłaszcza gdy w grę wchodzi
jakaś robótka na drutach lub szydełku. Ale w koralikach też mnie ta dolegliwość
dopada.
W końcu, gdy ponownie posplatałam koraliki, uznałam, że będzie dobrze. Trochę
się pogłowiłam nad zapięciem i w końcu zrobiłam je też z koralików.
Miałam już gotowe dwie rzeczy- zostały mi kolczyki.
Przyznam się Wam bez bicia- każde zrobienie przeze mnie kolczyków graniczy
z cudem, bo ja nie noszę kolczyków.
Zawsze boję się, że zrobię je za ciężkie, ale to jeszcze nic- mam kłopot ze
zrobieniem dwóch jednakowych, choć skrupulatnie liczę koraliki (teoretycznie do
trzydziestu liczę względnie sprawnie), ale i tak na ogół mam spore kłopoty by były
te kolczyki jednakowe.
Znajoma śmieje się ze mnie, że powinnam robić kolczyki dla piratów, bo oni
przeważnie noszą tylko jeden kolczyk.
No i w ramach zajmowania myśli czymś innym niż choroba męża, powstało to:
A potem, idąc za ciosem zrobiłam jeszcze jeden naszyjnik, ściegiem
siatkowym , też z takich rureczek, ale w innym kolorze. Teoretycznie miały
kolor srebrny - tak długo, dopóki się nie naświetliły w świetle lampy.
Teraz mają kolor jasno turkusowy. Też ładne i to na tyle, że nim zdążyłam
je "obfocić" , jeszcze "ciepłe", zniknęły w kieszeni mojej koleżanki.
Żeby już zupełnie nie sfiksować i nie wpaść w depresję, zabrałam się za zrobienie
kompletu składającego się z naszyjnika, bransoletki i kolczyków.
Sprawa była o tyle prosta, że osoba, dla której to robiłam ułatwiła mi pracę, bo
spodobał się Jej jeden konkretny naszyjnik, ale miała zastrzeżenia co do koloru.
Po jednym dniu przeczesywania netu znalazłam właściwy kolor i by oderwać myśli
od: "co właściwie memu chłopu jest" i innych związanych z tym spraw zabrałam się
za koralikowanie.
Naszyjnik zrobiłam właściwie w jeden wieczór, jedynie zapięcie dorabiałam
następnego dnia.
Potem siedziałam wgapiając się godzinami w koraliki, zastanawiając się jakim
wzorem zrobić bransoletkę.
Kombinowałam niczym koń pod górę, raz zaczęłam, popatrzyłam, popatrzyłam
i sprułam. W pruciu to ja mam piekielną wprawę, zwłaszcza gdy w grę wchodzi
jakaś robótka na drutach lub szydełku. Ale w koralikach też mnie ta dolegliwość
dopada.
W końcu, gdy ponownie posplatałam koraliki, uznałam, że będzie dobrze. Trochę
się pogłowiłam nad zapięciem i w końcu zrobiłam je też z koralików.
Miałam już gotowe dwie rzeczy- zostały mi kolczyki.
Przyznam się Wam bez bicia- każde zrobienie przeze mnie kolczyków graniczy
z cudem, bo ja nie noszę kolczyków.
Zawsze boję się, że zrobię je za ciężkie, ale to jeszcze nic- mam kłopot ze
zrobieniem dwóch jednakowych, choć skrupulatnie liczę koraliki (teoretycznie do
trzydziestu liczę względnie sprawnie), ale i tak na ogół mam spore kłopoty by były
te kolczyki jednakowe.
Znajoma śmieje się ze mnie, że powinnam robić kolczyki dla piratów, bo oni
przeważnie noszą tylko jeden kolczyk.
No i w ramach zajmowania myśli czymś innym niż choroba męża, powstało to:
A potem, idąc za ciosem zrobiłam jeszcze jeden naszyjnik, ściegiem
siatkowym , też z takich rureczek, ale w innym kolorze. Teoretycznie miały
kolor srebrny - tak długo, dopóki się nie naświetliły w świetle lampy.
Teraz mają kolor jasno turkusowy. Też ładne i to na tyle, że nim zdążyłam
je "obfocić" , jeszcze "ciepłe", zniknęły w kieszeni mojej koleżanki.
czwartek, 1 września 2016
Wiem, że....
.....życie to pasmo dziwnych zdarzeń i przypadków.
A poza tym potwierdziło się porzekadło pewnego znajomego lekarza, że dzieci
i mężczyzni chorują z brudu i/albo z niegrzeczności, co wynika z braku rozsądku.
Bo kompletnym brakiem rozsądku jest udowodnianie sobie i żonie, że nadal
jest się pełnosprawnym i silnym facetem.
Wyjaśniły mi się dwie sprawy - to nie inwazja Obcego spowodowała dziwne
dolegliwości mego męża, ale nawrót zoperowanej 7 lat temu przepukliny.
A więc trzeba operować. I tu zaczynają się schody, bo po implantacji sztucznej
zastawki aortalnej, gdy omal nie wpędził mnie mój mąż w stan wdowieństwa,
każdy zabieg chirurgiczny u niego jest problemem. I nie jest to mój wymysł.
Gdyby wszczepili mu zastawkę biologiczną, nie byłoby tych problemów.
Ale to nie koniec problemów- problem drugi wynika z faktu, że tak naprawdę
brakuje chirurgów. Anestezjologów także. I myślę, że łatwiej jest wymienić
czego nie brakuje.
Sytuacja wygląda tak, że do chirurga musieliśmy iść na prywatną wizytę.
Otrzymaliśmy skierowanie do szpitala na operację. Szpital prywatny, ale jak
każda jedna placówka prywatna, ma podpisaną umowę z NFZ na wykonywanie
różnych świadczeń zdrowotnych.
Pomimo skierowania od chirurga, na którym jest rozpoznanie choroby, każdy
pacjent musi przejść tzw. badanie kwalifikacyjne przez lekarza, który będzie
operował. Najbliższy możliwy termin badania to 23 września. Najbliższy
możliwy termin operacji --- ZA ROK. Oczywiście dotyczy to zabiegu na koszt
NFZ. No chyba, że lekarz w trakcie badania uzna, że stan pacjenta wymaga by
operacja odbyła się wcześniej. A co do czasu operacji? "uważać na siebie i się
oszczędzać - nie chodzić po schodach, nie schylać się, niczego nie nosić, nie
zaziębiać się by nie kaszleć". To ostatnie zalecenie ogromnie mnie rozśmieszyło,
bo mój mąż stale kaszle, bo ma POChP.
Postanowiliśmy zaczekać spokojnie do tego badania i jeśli trzeba będzie długo
czekać na termin operacji na koszt NFZ, to trzeba będzie zrobić operację na
koszt własny.Oczywiście z góry nie wiadomo jaka to będzie kwota- na razie
wiadomo, że koszt waha się od 4600 do 7600 zł.
******
A teraz coś, co powinnam była napisać na początku - bardzo wszystkim
dziękuję za wsparcie i miłe słowa pod poprzednim postem.
Przydały się, bo rozsypałam się psychicznie niczym sterta siana od podmuchu
wiatru.
Jesteście naprawdę KOCHANI ! DZIĘKUJĘ !!!!!
A poza tym potwierdziło się porzekadło pewnego znajomego lekarza, że dzieci
i mężczyzni chorują z brudu i/albo z niegrzeczności, co wynika z braku rozsądku.
Bo kompletnym brakiem rozsądku jest udowodnianie sobie i żonie, że nadal
jest się pełnosprawnym i silnym facetem.
Wyjaśniły mi się dwie sprawy - to nie inwazja Obcego spowodowała dziwne
dolegliwości mego męża, ale nawrót zoperowanej 7 lat temu przepukliny.
A więc trzeba operować. I tu zaczynają się schody, bo po implantacji sztucznej
zastawki aortalnej, gdy omal nie wpędził mnie mój mąż w stan wdowieństwa,
każdy zabieg chirurgiczny u niego jest problemem. I nie jest to mój wymysł.
Gdyby wszczepili mu zastawkę biologiczną, nie byłoby tych problemów.
Ale to nie koniec problemów- problem drugi wynika z faktu, że tak naprawdę
brakuje chirurgów. Anestezjologów także. I myślę, że łatwiej jest wymienić
czego nie brakuje.
Sytuacja wygląda tak, że do chirurga musieliśmy iść na prywatną wizytę.
Otrzymaliśmy skierowanie do szpitala na operację. Szpital prywatny, ale jak
każda jedna placówka prywatna, ma podpisaną umowę z NFZ na wykonywanie
różnych świadczeń zdrowotnych.
Pomimo skierowania od chirurga, na którym jest rozpoznanie choroby, każdy
pacjent musi przejść tzw. badanie kwalifikacyjne przez lekarza, który będzie
operował. Najbliższy możliwy termin badania to 23 września. Najbliższy
możliwy termin operacji --- ZA ROK. Oczywiście dotyczy to zabiegu na koszt
NFZ. No chyba, że lekarz w trakcie badania uzna, że stan pacjenta wymaga by
operacja odbyła się wcześniej. A co do czasu operacji? "uważać na siebie i się
oszczędzać - nie chodzić po schodach, nie schylać się, niczego nie nosić, nie
zaziębiać się by nie kaszleć". To ostatnie zalecenie ogromnie mnie rozśmieszyło,
bo mój mąż stale kaszle, bo ma POChP.
Postanowiliśmy zaczekać spokojnie do tego badania i jeśli trzeba będzie długo
czekać na termin operacji na koszt NFZ, to trzeba będzie zrobić operację na
koszt własny.Oczywiście z góry nie wiadomo jaka to będzie kwota- na razie
wiadomo, że koszt waha się od 4600 do 7600 zł.
******
A teraz coś, co powinnam była napisać na początku - bardzo wszystkim
dziękuję za wsparcie i miłe słowa pod poprzednim postem.
Przydały się, bo rozsypałam się psychicznie niczym sterta siana od podmuchu
wiatru.
Jesteście naprawdę KOCHANI ! DZIĘKUJĘ !!!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)