drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 25 stycznia 2018

Byłam dziś w Poczdamie


Mój starszy Krasnal miał dziś dzień wolny od szkoły, bo nauczyciele dziś się
szkolili., więc trzeba było Krasnalowi jakoś zagospodarować dzień.

I Krasnal wymyślił, że on najchętniej pojechałby z nami do Poczdamu, gdzie
niemal  od piętnastu lat istnieje miejsce poświęcone strefie tropikalnej, Biosfera
Park.
Zgromadzono tu 20 tysięcy roślin zapewniając im klimat i temperaturę lasów
równikowych. A pośród tej roślinności są i nieduże zwierzęta, ptaki i ryby.
Frajdę miałam ogromną, bo jeszcze nigdy w jednym  miejscu nie widziałam tylu
rodzajów gekonów, jaszczurek, węży. Tęczowego boa znałam dotąd tylko z filmu
lub fotografii, dziś zobaczyłam go żywego, w  naturze. Zachwyciły mnie nawet
żaby, niektóre o jadowitej skórze, ale prześliczne.
I jeszcze nigdzie nie widziałam akwarium z tak pięknymi  koralowcami, ukwiałami,
a nawet i rak pustelnik się trafił wędrujący po dnie akwarium w cudzej muszelce.
Dodatkową atrakcją były nieprawdopodobnie kolorowe rybki.
No i jeszcze nigdy nie oglądałam tylu roślin tropikalnych w jednym miejscu i  z tylu
stron, ponieważ można je podziwiać nie  tylko z dołu ale i w połowie ich wysokości
 i z góry.
Do tego cały czas towarzyszyły nam odgłosy ptaków, z których część latała
swobodnie poza wolierami, w koronach drzew.
Jest tu również przesympatycznie urządzona kawiarnia z bardzo dobrymi ciastami,
a jeśli komuś dokuczy głód może skorzystać z restauracji.
Jest też świetnie zaopatrzony sklep z pamiątkami i maskotkami zwierząt żyjących
w tropikalnych lasach. Krasnalom kupiliśmy po pluszowej jaszczurce.
Jest tu również motylarium ale dziś, nie wiem z jakich przyczyn było nieczynne.
Dodatkową atrakcją jest imitacja  lotu nad lasem deszczowym- myślę, że każdemu
się taka zabawa spodoba.
Oczywiście cały obiekt ma zadanie edukacyjne, więc wszystko jest dokładnie
opisane, oznaczone, wyjaśnione.
Wstęp  za dwie osoby dorosłe i jedną nieletnią kosztował 31.80 Euro. Obiekt
dysponuje bardzo dużym parkingiem.
Z ciekawostek - polskie grupy mogą być oprowadzane z polsko języcznym
przewodnikiem.
To był bardzo miły dzień.
Dziś u mnie jest + 11stopni  chwilami  padał nieduzy deszcz.  


poniedziałek, 22 stycznia 2018

Post "na zamówienie"

W komentarzu pod moim poprzednim postem Joanna wyraziła zainteresowanie
niedawno przeczytaną przeze mnie książką autorstwa Petera Wohllebena ,
pt. "Duchowe życie zwierząt", więc spełniam Jej życzenie i piszę  kilka słów o tej
książce.
Wszyscy, którzy mieli kiedykolwiek bliski kontakt ze zwierzętami nieraz  się
zapewne zastanawiają czy zwierzęta myślą i odczuwają podobnie jak ludzie.
Ogólnie biorąc, człowiek w swym wielkim zadufaniu w swą mądrość i wyższość
nad wszystkim co  istnieje na  Ziemi, odmówił zwierzętom  wszelkich praw do
posiadania uczuć i odczuć takich, jakie sam  posiadania, a wszystko to co
zwierzęta odczuwają określił tylko i jedynie instynktem.
Na szczęście są ludzie, którzy są wrażliwsi, bardziej myślący, obserwujący
bacznie zwierzęta z którymi mają bliski kontakt i wykorzystujący swą wiedzę
by wreszcie docenić otaczająca nas  faunę.
Mam wrażenie, że ci wszyscy z Was, którzy mają obok siebie, na co dzień, koty
lub psy, już dawno są przekonani, że zwierzęta, podobnie  jak my mają uczucia
oraz bardzo różne charaktery - zupełnie  jak  ludzie.
Peter Wohlleben od ponad dwudziestu lat jest pracownikiem Zarządu Lasów
Państwowych. Nie pracuje "za biurkiem", ale będąc leśnikiem opiekuje się na
co dzień lasami w Reńskich Górach  Łupkowych. Codziennie przemierza leśne
ścieżki, przygląda się bacznie i roślinom i zwierzakom na powierzonym jego
opiece terenie i wciela w życie własną wizję ochrony przyrody.Interesuje się
też badaniami naukowców, którzy zajmują się badaniem psychiki zwierząt.
Badania tychże naukowców w wielu przypadkach potwierdzają to, co Peter
Wohlleben  sam zaobserwował.
Obserwując codziennie zwierzęta w ich naturalnym środowisku można bez trudu
zauważyć, że podobnie jak u ludzi wśród zwierząt występują takie same uczucia-
miłość, radość, gniew, altruizm, egoizm. A u ludzi tak samo jak i u zwierząt
działają instynkty.
W 2008 roku Instytut im. Maxa Plancka rozpoczął badania nad mózgiem przy
pomocy tomografów rezonansu magnetycznego. Badania niezbicie wykazały, że
w mózgu ludzkim proces podejmowania decyzji zaczyna się ok. siedem sekund
wcześniej nim człowiek świadomie podejmie decyzję. A więc  okazuje się, że
decyzję podejmujemy podświadomie, instynktownie, a nie świadomie. Badania
nadal trwają i wynika  z nich, że i nami kieruje instynkt.
Sceptycy uważają, "że psiarze i kociarze" mylą się, twierdząc, że  zwierzaki
kochają swych właścicieli- ich zdaniem te zwierzaki są tylko zainteresowane tym,
co im  wkładamy do miski i to łatwość zdobycia pokarmu jest istotnym powodem
ich obecności w naszym domu.
Ale to nieprawda, co wykazały badania prowadzone wśród dzikich zwierząt.
Np. delfiny zawsze garną się do człowieka choć nigdy nie są przywabiane jakimś
odpowiednim dla nich pokarmem. Na otwartym morzu same, bez żadnej zachęty
w postaci smacznej rybki, towarzyszą odważnym pływakom.
Mało kto wie, że do przetwarzania uczuć, jakich my ludzie doświadczamy,
niezbędna jest pewna struktura mózgu, zwana układem limbicznym. To dzięki
tej strukturze przeżywamy całą gamę uczuć- radość, smutek, lęk, rozkosz, a
wraz z innymi obszarami mózgu  możliwe są odpowiednie reakcje naszego ciała.
Układ limbiczny dzielimy jednak z wieloma ssakami- których lista jest  bardzo
długa. Ale ostatnie badania wykazały, że do tej listy należy dodać również ptaki
i....ryby.
I w trakcie tych badań odkryto, że ryby odczuwają ból gdy haczyk wędkarza
wbija  im  się w ciało i męczą się gdy są wyławiane w sieciach i powoli duszą się
z braku tlenu, który mogłyby przyswoić sobie zgodnie ze swą fizjologią w wodzie.
Kolejne badania wykazują, że mamy wiele wspólnych cech, które nas łączą ze
zwierzętami. A to, że być może one słabiej reagują na te same doznania, wcale
nie znaczy, że zwierzęta są pozbawione uczuć i wrażliwości.
Książka jest naprawdę ciekawa. Znajdziemy tu przykłady uczuć zwierząt, takich
samych jakie występują u ludzi.
Podoba mi się również jej forma- można czytać "na wyrywki" i nie  straci się nic
na treści.
Wszystkie naukowe tłumaczenia nie są dla treści obciążeniem, wszystko jest
napisane w sposób zrozumiały nawet dla zupełnego laika.  Narracja spokojna, bez
emfazy , rzeczowa, ale zawsze widać, że autor lubi to co robi i nie jest dyletantem.
Przeczytajcie tę książkę a dowiecie się wielu ciekawych rzeczy o zwierzętach.
Mam wrażenie, że każdy po jej przeczytaniu nigdy nie powie: "to tylko zwierzę".


wtorek, 16 stycznia 2018

Jak zwykle, czyli......

....prawie o niczym.
Ponieważ mam sklerozę, to nie pamiętam czy pochwaliłam się, że dostałam
"pod choinkę" nieco książek.
Wpierw przeczytałam "Duchowe życie zwierząt", a potem zabrałam się za
ten "czteroksiąg":


Czyta się świetnie i człowiek ma  żal do losu, że musi jednak czasami
zająć się i innymi sprawami a nie tyko czytaniem.
Książka porusza różne tematy - jest odzwierciedleniem społeczeństwa
włoskiego, ale i też europejskiego lat powojennych.
Czytając ją przypomniały mi się oglądane przed wielu, wielu laty filmy
włoskiej "nowej fali" z cyklu "po włosku". Byłam wtedy jeszcze bardzo młoda,
 mieszkałam za żelazną kurtyną i nie kojarzyłam, że te filmy reklamowane u nas
jako komedie wiernie pokazywały włoskie społeczeństwo i jego problemy.
Oglądając wtedy te filmy, nie podejrzewałam, że ich treść wcale nie jest żartem,
że  takie było wówczas społeczeństwo włoskie.
Ciekawe jest też w tej książce spojrzenie na przyjazń - czy i co komu daje, jak
na nas wpływa.
I czy kiedykolwiek możemy wyzwolić się ze środowiska z którego się
wywodzimy, czy na zawsze pozostaje jakieś swoiste piętno pochodzenia
społecznego?
Czuję, że będę się starała znależć gdzieś te stare włoskie filmy i znów je obejrzeć.

A poza tym rozpoczęłam koralikowanie i tak powstał mój pierwszy berliński
naszyjnik z czarnych koralików toho łączonych z kolorem "łuski smoka".
Kamyk to jadeit.
I wygląda on tak:
 W planie mam dorobienie do niego kolczyków.




sobota, 13 stycznia 2018

Dobra sobota

Siedzimy dziś w domku, na dworze zimny hula wiatr i w pewnej chwili dzwoni
dzwonek u drzwi.
Ponieważ akurat coś pisałam, to mój mąż poszedł otworzyć drzwi. Myślałam,że
może córce zmieniło się coś w popołudniowych planach, ale słyszę, że mój coś
komuś tłumaczy w obcym języku, czyli po  angielsku.
Okazało się, że przydreptała przesympatyczna sąsiadka która mieszka pod nami.
Przyszła,  z dzieckiem na ręku, żeby nas przeprosić, bo dziecko w nocy bardzo
głośno płakało bo jest chore , ma zatkany nosek a do tego kaszel i długo  nie
dawało zapewne nam spać  swym płaczem. Więc ona  przyszła nas przeprosić
i w ramach przeprosin mały Oskarek przyniósł nam pudełko pralinek.
No normalnie wcięło nas- no fakt, mały płakał, ale nas tym płaczem nie obudził,
bo płakał jeszcze  przed północą a my jeszcze nie spaliśmy.
Tłumaczyliśmy tej młodej osobie, że nic nam jego płacz nie przeszkadzał,
życzyliśmy maluszkowi zdrowia i naprawdę byliśmy wręcz zażenowani taką
reakcją tej młodej mamy. Chłopczyk nie ma jeszcze dwóch lat, jest ślicznym
blondynkiem i bardzo ładnie  się uśmiechał i pokiwał nam rączką na pożegnanie.
No i jak nie lubić Niemców.?
A popołudniową porą wylądowałam dziś na wyprzedaży, w bardzo dużym
i znanym domu towarowym "Karstadt" na  Ku'damm.
Ku'damm to skrót od  nazwy historycznej ulicy Kurfurstendamm. która  powstała
na grobli  w roku 1542 jako  konna droga łącząca zamek w Berlinie z  zamkiem
w Grunewaldzie.
W okresie powojennym była  największą ulicą handlową Berlina Zachodniego.
Pięter w owym sklepie jest pięć, po brzegi wypchanych towarem. Ludzi było sporo,
bo nadal  jeszcze trwają wyprzedaże.
Gorąco było niemożebnie, przetuptałyśmy z córką zaledwie dwa piętra  i gdy już
byłam gotowa poddać się i odpuścić sobie te zakupy, córa wypatrzyła dla mnie
płaszczyk wiosenno-jesienny. Wełna, kolor  stalowy , wykończenia beżowe, fason
prosty,  z kapturem. No i mój nowy rozmiar. Przeceniony został ze 129 euro na
89,99, ale córka miała bony Karstadt'u, więc cena końcowa wyniosła 71,20 euro.
Wracałam  z city sama i nawet wykupiłam bilet do metra on line.
Gdy dotarłam  w 20 minut pózniej do domu, już miałam mail od firmy poprzez którą
wykupiłam bilet- dziękowali,  że raczyłam go kupić i informowali, że w ciągu
dwóch dni zabiorą z mego konta bankowego należną za niego kwotę w wys, 2,80 euro.
Zimno się u nas zrobiło, no ale w końcu to zima a nie lato.
Miłej niedzieli Wszystkim!

piątek, 12 stycznia 2018

Chyba dostanę......

.....zmarszczek mimicznych.
I to mnie martwi, bo będę wyglądała jak  wymięta ircha, której nic już nie jest
w stanie wyprostować. Mam taką w samochodzie.
Wydawało mi się, że już tyle w życiu widziałam, słyszałam i przeżyłam, że już
niewiele mnie zdziwi .
Chwilami przypomina mi się pewne zdanie:
"Fantazjo,  a wisz? życia nie przejaskrawisz!"
Pierwszym moim zadziwieniem, związanym z miejscem zamieszkania była
szybkość, z jaką NFZ ścignął mnie adresowo w Niemczech, gdy ja jeszcze
przebywałam w Polsce. Oczywiście zaraz potem ścignęli mnie telefonicznie
w Polsce.
Działali tak skutecznie, że tutejsza Kasa Chorych zarejestrowała nas już 1.XII,
czyli w dniu, w którym zostaliśmy tu zameldowani.
I od tego dnia niemal codziennie dociera do nas jakaś korespondencja.
Prawdę mówiąc to mieszkając w Polsce bardzo rzadko dostawałam jakieś
"urzędowe" pisma. Tu niemal codziennie skrzynka pełna korespondencji.
I tak niezle, bo większość dołącza do swych pism kopertę z opłaconym porto.
Odnoszę  wrażenie, że dzień, w którym nie znajdę w swej skrzynce pocztowej
jakiegoś  urzędowego listu będzie dniem straconym.
Wygląda na to, że trzeba będzie pozakładać jakieś teczki na te papierzyska.
Mają tu jakieś wyolbrzymione procedury i ostatnio dostałam z Kasy Chorych
dwa pisma w pomylonej kolejności. Wpierw dostałam druk z numerem
ewidencyjnym i druczkiem, na którym miałam nakleić swe zdjęcie a dzień
pózniej zawiadomienie, że mi już od 1 grudnia przyznano nr ewidencyjny
i że dostanę druczek na którym mam nakleić zdjęcie.
Jak już sobie odszyfrowałam  to pierwsze, które miałam dostać pózniej, co
zabrało mi zaledwie 2 godziny bo było stosunkowo mało tekstu i wysłałam
druczek ze zdjęciem ( na którym nikt mnie nie pozna, to pewne) to wracając
do domu zajrzałam do skrzynki i było już następne pismo, to które powinnam
dostać wcześniej, więc znów na stół słownik i kartka , ołówek w  garść i znów
żmudne tłumaczenie.
Ale już tak się wytresowałam, że za każdym razem gdy wracam do domu
zaglądam do skrzynki. Dziś z kolei zaszczycił mnie listem dostawca internetu,
TV i obsługi telefonu stacjonarnego, oraz bank.
Bank - to cała zabawa. Od kilku lat byłam klientką dwóch różnych banków
z obsługą internetową i wydawało mi się, że wszędzie będzie to równie
proste, łatwe i przyjemne. Ale akurat w tym  banku ani jeden z podanych
w poprzednim zdaniu przymiotników nie jest adekwatny do sytuacji.
Jakoś nic tu nie jest logiczne ani proste. Czuję się chwilami jakbym miała
demencję a nie tylko trudności  językowe.
Rzecz w tym, że  jak się  jest posiadaczem demencji to się o tym nie wie.
Konto bankowe to podstawa egzystencji, bo operatorzy komórkowi
i internetowi sami  sobie pobierają z konta klienta pieniądze. Nie masz konta-
nie masz smartfona i telewizorni.
A dziś zadziwiła mnie  uprzejmość- piątek, więc  w pobliskiej sieciówce
sporo klientów, czynna tylko jedna kasa. Stanęłam grzecznie z koszykiem ,
w którym miałam słownie trzy produkty, za  mocno starszą panią, która miała
wypchany po  brzegi wózek zakupowy. W pewnej chwili otwarto drugą kasę-
 pani za mną szybko tam podeszła, ta pani z wyładowanym  wózkiem zaczęła się
 cofać, więc się  usuwam i chcę ją przepuścić, a ta nie, popycha mnie do kasy
 pokazując palcem na mój niemal pusty koszyk i na swój załadowany po brzegi
wózek.
Jeszcze mnie nikt nigdy w kraju nadwiślańskim nie przepuścił w  kolejce do
kasy, nawet gdy miałam do zapłacenia tylko jedną rzecz. A ta pani była dużo
ode mnie starsza  i na siłaczkę nie wyglądała.
Co jeszcze mnie zadziwia i powoduje lekki wytrzeszcz oczu? Parkowanie!
Parkowanie na odstępy 10 cm zderzak od zderzaka i parkowanie na łukach.
Zadziwiają mnie również wąziuteńkie uliczki, dwukierunkowe, po obu stronach
jezdni zastawione samochodami. Środkiem może przejechać tylko jeden samochód
a i to bardzo ostrożnie, jeżeli to np. jakiś suv. Nie mogę pojąć, dlaczego takie
uliczki nie są jednokierunkowe. Już raz wpakowaliśmy się w taką uliczkę i
sterczeliśmy na niej 45 minut- ani w przód, ani w tył. Na szczęście tych jadących
z przeciwka było mniej, jakoś się "skrzyknęli" i wycofali,  a nasz "sznureczek"
pomału pojechał do przodu. I co mnie w tym wszystkim zadziwiło- nie było
żadnej awantury, szaleństwa klaksonów, nikt nikomu nie pokazywał , że coś
z pomyślunkiem ma  nietęgo.
Pewnie co kraj to obyczaj


poniedziałek, 8 stycznia 2018

Odważyłam się dziś.....

...i pojechałam w City metrem. 
Tego jechania było raptem trzy  przystanki, ale ja generalnie boję 
się metra. 
W Warszawie jechałam metrem tylko dwa razy, a wcześniej chyba
tyle samo razy w Moskwie. W Moskwie już sam zjazd na peron 
metra mnie wystraszył- u nich metro jest piekielnie głęboko, jak 
na mój gust. 
A tak poza tym boję się też wind w polskich wieżowcach bo raz,
będąc w Gdańsku, utknęłam wraz z dzieckiem w windzie.
Tu zdrowy rozsądek i brak miejsc parkingowych wziął górę nad 
strachem i pojechałam.I nawet trafiłam tam,dokąd zamierzałam. 
Pełny sukces.
Skończył się nam toner w drukarce i trzeba było nabyć nowy.
Dziś zrobiło się bardzo chłodno, więc idiotycznie  wskoczyłam 
w puchówkę.I to był błąd- niestety w sklepach panuje upał,
więc zamiast oblecieć  okazjonalnie kilka sklepów ograniczyłam 
się  do zakupu tonera i ryzy papieru do drukarki. Gdy byłam
na ulicy było mi akurat, no ale w sklepie  myślałam, że się
za moment roztopię.Zdjęcie czapki i szalika nic nie pomogło.
Oczywiście jak na złość trafiłam na  cudownie zaopatrzony
sklep z materiałami biurowymi. Ceny jak u nas, tyle tylko, że 
u nas przy cyferce jest zł, a tu przy tych samych cyferkach 
znaczek euro. Przemnażam przez kurs dnia - i odpadam-
kupuję tylko to, co muszę. A tyle rzeczy mi się tam podobało! 
Drogo tu, za przejechanie trzech przystanków -tam i z powrotem
zapłaciłam  2,40, czyli jak na nasze to niemal 10 zł.
No a w Warszawie jezdziłam jako leciwa emerytka za darmo.
Tu nie ma darmochy dla emerytów, bo jest ich po prostu zbyt
dużo.Jakieś  zniżki mają tylko osoby niepełnosprawne.
Przysłali nam dziś zamówioną mailowo "zieloną plakietkę".
Dzięki jej posiadaniu (sześć euro) będziemy mogli bez strachu
podróżować po Berlinie i okolicach. Bo Berlin  ma sporo stref
ekologicznych. I gdy tam człowieka zdybie policja a samochód
nie ma  "zielonej plakietki" - płaci się mandat. 
Na nas zarobią dwa razy, bo w następnym kwartale musimy
przerejestrować samochód na berlińskie numery, więc trzeba
będzie zaopatrzyć samochód w nową plakietkę, by była zgodna
z berlińskim numerem.
"I to byłoby na tyle" - jak mawiał klasyk.
I na osłodę kilka zdjęć z Berlina .


Dwa ostatnie - Katedra Protestancka w Berlinie

 

czwartek, 4 stycznia 2018

Nuuuda, nic a nic....

.....ciekawego.
Zaraz po świętach wygnało  nas z domu do ogromnego marketu budowlanego i
do  IKEI.
 W budowlanym markecie zakupiłam niezwykłej urody taboret łazienkowy, taki
"wodoodporny", "obuty" w gumowe ochraniacze antypoślizgowe, z regulowaną
wysokością siedziska. Takie samiutkie widywałam w Polsce w sklepach ze
sprzętem  dla osób niepełnosprawnych, ale ten jest (o dziwo!) tańszy niż
te  widziane przeze mnie w Polsce. Wreszcie coś tańsze!
Poza tym bezskutecznie  szukaliśmy antypoślizgowych pasków do naszego
brodzika. Co prawda wg producenta płytki położone w naszym brodzku są
antypoślizgowe, ale nie  wtedy, gdy cała podłoga jest zalana wodą.
Z tego wszystkiego trzeba było je zamówić na internecie.
W IKEI trafiłam na świetne miseczki porcelanowe, które akurat były na
poświątecznej wyprzedaży. Bardzo praktyczne, bo mają kształt walca.
Wśród mebli królowała śnieżna biel, a zaledwie kilka niedużych mebli było
w bardziej "meblowych" kolorach, o ile kolor popielaty i czarny uznamy za
kolory "meblowe".
Zlazłam się po tych dwóch sklepach niesamowicie- market budowlany ciągnął
się kilometrami, wlekliśmy się tylko po jego  obwodzie nawet nie wstępując do
alejek środkowych.
A potem jak zwykle (bo w Warszawie jest tak samo) kolejne kilometry po
całej galerii IKEA.
No a potem już tylko należało trafić na autostradę by nią dojechać do domu.
Wczoraj musiałam uzupełnić zapasy w lodówce. Wyjrzałam przez okno
i z radością odnotowałam,że deszcz już nie pada, chodniki nawet przeschły i
słońce zaczyna wychodzić zza chmur. Potuptaliśmy do "naszego" sklepu,
niespiesznie zrobiliśmy zakupy i w chwili gdy wychodziliśmy ze sklepu
zaczął kropić deszcz. Deszcz nieduży, więc ruszyliśmy w stronę domu.
I to był błąd, bo lekki deszcz zmienił się w okamgnieniu w ulewę a zaraz
potem w solidny grad. Dawno tak nie zmokłam. I wiecie, wcale nie jest miło
gdy przez cienką czapkę wali w głowę grad.
W domu suszenie ciuchów odchodziło przez kilka godzin.
A dziś zachciało mi się nowoczesności, czyli posiadania w smartfonie aplikacji
pozwalającej na kupowanie biletów miejskiej komunikacji tymże ustrojstwem.
To dopiero był głupi pomysł! Bo procedura kupowania  biletu jest (jak dla
mnie)  cholernie skomplikowana, zwłaszcza, że mam kłopoty z niemieckim.
Musiałam mieć strasznie głupią minę, bo gdy córka już mi wyjaśniła jak mam
teraz postępować by nabyć bilet wirtualny i spojrzała się na mnie,  to czym
prędzej dodała  że pierwsze kupowanie biletu "zrobimy razem".
No i wyglada na to, że już niedługo zostaniemy legalnymi członkami tutejszej
Kasy Chorych - dziś dotarły już ostatnie druki, które mamy wypełnić i
opatrzeć je  swoimi zdjęciami.
Rozebrałam już choinkę - tu "zużytą" choinkę wystawia się na skraj chodnika
przy jezdni i należy je zostawiać do 10 stycznia- od 10 stycznia  miejskie
przedsiębiorstwo oczyszczania miasta będzie je zabierać. Po tym terminie każdy
będzie musiał sam tę choinkę odtransportować na jakieś składowisko.
Tu , w porównaniu z Warszawą to jest mało luksusowo ze śmieciami, zwłaszcza
w dziedzinie "elektrośmieci". Tu każda dzielnica ma jeden punkt zbiórki tych
elektrośmieci i zawsze jest tam spora kolejka do ich zdania. Tak samo jest ze
starymi meblami i innymi sprzętami.
Ostatnio w W-wie elektrośmieci przyjmowały sklepy AGD a wszelkie  "odpady
domowe" typu stare meble, mieszkańcy składali w wyodrębnionych  altanach,
które były opróżniane co jakiś czas przez  miejskie służby porządkowe.
Na moim warszawskim osiedlu praktycznie na każdej ulicy, przy śmietnikach,
były takie  altany. Ogrodzone, zadaszone, zamykane na klucz.
Może Was dziś nieco zanudzę tymi zwyczajnymi sprawami, ale trudno.
Gdy się zwierzyłam na łamach bloga, że planujemy wyjazd z Polski, kilka osób
pomyślało i napisało, że zapewne jesteśmy bardzo bogatymi ludzmi i będziemy
żyć głównie z odłożonych "na starość" pieniędzy. Bardzo mnie to rozbawiło, bo
gdybym  pokazała tym osobom stan naszego konta to zaraz by się zapytali
czy będziemy tu pracować na swoje utrzymanie.
Żyjemy z naszych emerytur i, co zabawne, wcale a wcale nie wydajemy "na życie"
więcej niż w  Polsce. Oczywiście za mieszkanie płacimy więcej niż w Polsce, ale
 jeśli idzie o żywność to wydajemy tyle samo co tam.
Różnicę pokrywamy z wynajmu mieszkania w Warszawie.
I żeby nie było niedomówień- wynajmujemy oficjalnie i płacimy od tego podatek.
I właściwie nasz tryb życia wiele się nie zmienił bo pogoda marna i głównie siedzi
się w domu.
Pogoda nadal typu "zgadnij jaka to pora roku", ale wyraznie dzień już dłuższy.
W niedzielę starszy Krasnal ma urodziny - kończy dziewięć lat.
Strasznie się te dzieci starzeją, bo 17 lutego młodszy skończy siedem.
A tu, na  osłodę, nieco wieczornego, świątecznego Berlina :





poniedziałek, 1 stycznia 2018

No i jest....

...Nowy Rok.
Wkroczył w ogłuszającym huku, w kolorach  tęczy. Pierwsi amatorzy huku i smrodu urzędowali już od zmroku. 
Byli to głównie tatusiowie z małymi dziećmi. 
Prawdziwa kanonada zaczęła się tuż po północy. W ten 
wieczór Krasnale po raz pierwszy brały udział w powitaniu
Nowego Roku.
Tuż przed północą wyszliśmy wszyscy na balkon, podobnie 
jak i inni mieszkańcy spędzający ten wieczór w domowych
pieleszach. 
Wszyscy składali życzenia swym bliskim i machaliśmy do  
sąsiadów bliższych i dalszych, wykrzykując  formułkę
noworocznych życzeń.
Niedaleko nas jest ogólnodostępny  park i  wiele osób 
właśnie tam znalazło miejsce na zabawę fajerwerkami.
I myślę, że tej nocy wiele osób przeputało niezłą fortunę, 
bo były to dobre  jakościowo fajerwerki, lecące wysoko 
ponad pięciopiętrowe przedwojenne kamienice,  
rozpadając się tworzyły wielokolorowe wzory, czyli 
sporo kosztowały.
Około 1,30 postanowiliśmy "zmienić lokal" i ruszyliśmy
z mężem do siebie. Te pół kilometra pokonywaliśmy
przemykając się blisko murów kamienic, bo nadal trwała
kanonanda, wysoko nad nami rozrywały się fajerwerki 
obficie  siejąc odłamki. W powietrzu roznosił się duszący 
dym, na chodnikach i jezdniach poniewierały się stosy 
zużytych opakowań. 
Z ulgą dotarliśmy do siebie. Na naszej ulicy nie było
wielu amatorów fajerwerków, bo to ulica bardziej
przelotowa. Większość fajerwerkomanów  urzędowała
w bocznych uliczkach, którymi nocą mało kto jezdzi,
bo z góry wiadomo, że miejsca do zaparkowania nie
ma a i sama uliczka wąska, bo po obu stronach  jezdni
stoją  "na gęsto" samochody. 
Tu są bardzo odporni ludzie- huk trwał do prawie
trzeciej nad ranem a i o 6,30 rano jeszcze ktoś pozbywał
się resztek  fajerwerków. 
Jestem śpiąca, przejedzona, bo córka zadbała bardzo o to,  
by cały czas coś mnie kusiło na stole i było to dla mnie
dozwolone, czyli bezglutenowe.
Upiekła nawet tort makowy-bezglutenowy, niestety 
bardzo smaczny. Pochłonęłam aż dwa kawałki.
Nie  wiem jak u Was, ale u mnie o północy było 10 
stopni ciepła  i bardziej przypominało to wiosenną niż
grudniową noc.