drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 30 listopada 2017

Trochę się zmieniło....

....i dziś wygląda tak:
Ale chociaż byście mnie  zabili, to nie wiem co będzie jutro,
bo jutro jedziemy się meldować. Mamy nawet wyznaczoną godzinę
stawienia się przed obliczem urzędnika. Trzymajcie kciuki o 10,40
A przedtem trzeba odstawić starszego do szkoły. Zięć twierdzi, że jutro zapewne
jak co dzień przyjdą po 8,00 monterzy i zrobią "biały montaż" (cokolwiek to
znaczy).
Czyli my pojedziemy do urzędu a tu będą sobie urzędować panowie monterzy.
Próbowałam się dowiedzieć coś na temat tej szyby i tego skosu.
Dowiedziałam się tylko tyle, że szyba będzie sięgała zapewne do dwóch ostatnich
płytek podłogi i żadnych drzwi ani "skosu" nie będzie potrzeba. No i że okno jest
plastikowe, więc nic mu się nie stanie i nie trzeba go niczym zasłaniać.
No a na tę szybę to pewnie się poczeka z 10 dni.
Ślubny już wymyślił, że przecież mamy ze sobą folię malarską, więc się z niej
zrobi prowizoryczną zasłonę i będzie się można kąpać.
Zaczynam się zastanawiać, czy to nie on był pierwowzorem  do Dobranocki
z serii "Pomysłowy Dobromir".
W sobotę   jesteśmy zaproszeni  na koncert Starszego. Zdjęć nie będzie, nie
wolno pokazywać dzieci w internecie.
A teraz idę zebrać kolejną porcję pyłu w łazience - pan majster doszlifowywał
dziś nieco płytki podłogowe, więc znów wszystko  zapylone.

środa, 29 listopada 2017

Ciąg dalszy "dokumentacji".....

.... jak powstaje nasz brodzik.
Brodzik to chyba mało precyzyjna  nazwa, może raczej jak powstaje coś  niby
kabina prysznicowa w miejscu wanny.
Dziś pan majster dotarł o godz. 8,30  i natychmiast zamknął się w łazience.
Wczoraj wieczorem musiałam praktycznie calutką łazienkę umyć, bo wszędzie
było pełno drobniutkiego pyłu. Majster po prostu przemył łazienkę tylko pod 
kątem podłogi, żeby nie roznosić po całym mieszkaniu brudu. Ale pył był
wszędzie- na wszystkich powierzchniach, nawet w środku szafek.
No i nie ukrywam- narobiłam się, bo po każdym przetarciu czegoś  ścierką,
należało ją starannie wypłukać.
I chyba dobrze zrobiłam , bo facet się zorientował, że łazienkę z lekka
wypucowłam i dziś, gdy miał przycinać płytki schodził 3 piętra w dół i kurzył
na podwórku.
Poza tym dziś musieliśmy wyjść z domu o 14,00, więc powiedzieliśmy, a raczej
 napisaliśmy na kartce informację, że musimy wyjść o 14,00, więc ma do wyboru:
1. wyjść i zatrzasnąć za sobą drzwi
2. zaczekać na nas, ale my będziemy dopiero po  godz.15,00
Gdy wróciliśmy prawie 20 minut po trzeciej majstra już nie było, a łazienka tak
wyglądała:

Jak widać płytki już położone, jest spory skos w stronę odpływu
wody (ta rynienka na dole po lewej) i przygotowane jest podłoże do
ułożenia terakoty. Jak już będzie położona terakota pan majster wymierzy
jakiej wielkości ma być ta płyta szklana i skos.
Bo nie będzie żadnych drzwi, płyta będzie miała zamiast drzwi skos.
Teraz każdy może sobie wykombinować jak to będzie wyglądało.
Naprawdę nie wiem, czy ta płyta będzie "w całości z owym skosem" czy
ten "skos" będzie jakoś dostawiony do niej? Pytałam zięcia, ale jego język
polski, gdy przestał się go uczyć, uległ znacznej  degradacji i nie mogłam się
z nim dogadać, a córki nie ma- wyjechała służbowo.
Ślubny co jakiś czas wchodzi do łazienki, przystaje obok tego miejsca po
wannie i coś sam do siebie mruczy. Musi biedak mruczeć sam do siebie, bo ja
stwierdziłam, że nie wiem jak i co będzie,  więc niech mi głowy nie zawraca.
Co będzie to będzie. I tak będzie wygodniej niż z wanną, bo po ostatniej jego
kąpieli pod prysznicem cała łazienka też była "wyprysznicowana" no i pewnie
się domyślacie kto ganiał ze ścierą po łazience.
Wiadomość z ostatniej chwili - kocham mego smartfona, bo mogę nim robić
zdjęcia i na dodatek przesyłać je mailem- wtedy mam tę frajdę za darmo.
To że są  zdjęcia to frajer- sukcesem jest to, że umiem to zrobić!;))))

wtorek, 28 listopada 2017

Łazienka w trakcie przeróbki

Dziś o 8,15 rano wkroczył do nas kolejny budowlaniec- tym razem główny majster.
Zamknął się  wraz z klamotami w łazience no i się zaczęło : stukanie, pukanie,
wiercenie.
Po ponad dwóch godzinach zmagań z materią wyszedł z łazienki i coś szybko
zaszwargatoł- moja głupia mina uświadomiła mu, że ma do czynienia z mocno
 niekumatą babą, więc uniwersalnym  migowym pokazał na swe usta i nimi
poruszył, że niby je, potem na zegarku pokazał, że ma pól godziny przerwy,
więc jak któreś z nas chce, to może skorzystać z łazienki.
I rzeczywiście wrócił za pół godziny i do godziny 15,00, bez przerwy w tej
łazience działał.
W międzyczasie przyszła pani architektka, która robiła ten projekt, wymieniłyśmy
uśmiechy i pomachałyśmy sobie niczym dwie lalki Barbie.
Poszwargotała z panem majstrem, pooglądała, znów wymieniłyśmy uśmiechy
i poszła.
O godzinie 15,00 pan majster poskładał wszystko, przeleciał szmatą podłogę,
zapowiedział, że rano znów będzie o 8,15 i zniknął, zostawiwszy za sobą
podest do brodzika.
To czerwono-czarne "coś" to są podkładki pod kolana pana majstra.
Największy ubaw miałam gdy po wyjściu majstra mój ślubny
usiłował odgadnąć jak to będzie dalej wyglądało. Jedno, co jest pewne,
to fakt, że na lewej ściance będzie umocowany prysznic a na dole
będzie odpływ. Podłoga w brodziku będzie też z tych antypoślizgowych
płytek , które są w tzw. antracytowym kolorku i jest nimi wyłożona
podłoga w łazience.
Nadal nie wiem jak w końcu ten brodzik będzie wyglądał, bo obiło mi się
o uszy, że ma być tylko jedna ściana szklana i nie słyszałam nic o jakichś
drzwiach do kabiny.Wygląda na to, że to będzie super nowoczesna kabina,
w której jedną  ze ścian będzie...okno, a parapet będzie robił za półkę.
Przecież ja tam zamarznę zimą!!!!

poniedziałek, 27 listopada 2017

Zaczęło się......

.....przerabianie łazienki.
Dziś  bladym świtem pojawił się pan, a raczej jeden z panów, który będzie nam
przerabiał łazienkę.
Oniemiałam z lekka, bo gdy otworzyłam drzwi, stał przede mną uśmiechnięty
miły młody człowiek , w czyściutkim, wręcz wyprasowanym ubranku
roboczym, z tajemniczą walizeczką w dłoni.
Przedstawił się, zostawil w  łazience ową walizeczkę, wyszedł z naszego
mieszkania i za chwilę  wrócił z ochraniaczmi na podłogę w przedpokoju i  na
posadzkę w łazience,  które starannie rozłożył.
Potem przeprosił, że będzie trochę hałasu i zniknął w łazience, zamykając za sobą
starannie drzwi. No i było trochę hałasu, ale dość umiarkowanego.
Po jakimś czasie wyszedł stamtąd i oznajmił, że przez 10 minut nie będzie
w mieszkaniu wody, ale tak naprawdę nie było jej pewnie z 5 minut. Potem
przyszedł drugi pan i razem wytaszczyli z łazienki wannę.
Około godz. 8,15 przybył mój zięć, któremu pierwszy z panów przedstawił
szczegółowy grafik prac, które będą tu prowadzone.
Mało tego, zapewnił mego zięcia, że będziemy się mogli  każdorazowo
umawiać o której rano ma on rozpocząć u nas pracę, co nam  wszystkim bardzo
ułatwi życie, bo od jutra mamy "szychtę" - odwożenie do i przywożenie ze szkoły
starszego Krasnala, bo jedno z rodziców wyjeżdża na kilka dni.
Podobno w następną środę praca ma być już zakończona.
Krasnale powiedziały memu zięciowi, że w tym roku to będą fajne święta bo
będą obie babcie i dziadek i będzie wesoło. Nie tak jak w ubiegłe święta, gdy
była tylko jedna babcia, a my nie przyjechaliśmy, bo dziadek trenował życie
z przepukliną wymagającą operacji.
Na razie Krasnale z wielkim zapałem trenują pieczenie kruchych ciasteczek,
zdobionych kolorowymi polewami.
Te ciastka mają  dziwną cechę - okropnie szybko i niepostrzeżenie znikają.
A wczoraj Krasnale ćwiczyły robienie kolorowych galaretek owocowych.
Zima idzie- wczoraj wskoczyłam w  kurtkę puchową i jakoś wcale się nie
zgrzałam.
Ludzie, jak ja nie lubię zimy w mieście!!!!!

czwartek, 23 listopada 2017

Skleroza chyba mnie dorwała....

.... bo piszę Wam o zakupach, sklepach, kilometrach podłóg w mieszkaniu, a nie
napisałam o tym, że byłam w psim raju.
Tak naprawdę ów psi raj mieści się w jednej z dzielnic Berlina, Grunewaldzie.
To duża dzielnica, w której  obok sporej ilości bardzo eleganckich i ładnych
willi jest las i są jeziorka. I w tejże dzielnicy, przy  Lassenstrasse znajduje się
polska ambasada. W drodze do psiego raju przejechaliśmy ową ulicą.
Willa jak wiele innych w tej okolicy.
 Do psiego raju można spokojnie dojechać samochodem.
 Można zostawić samochód na płatnym parkingu, ale można też ustawić się
wzdłuż  drogi, podreptać trochę wzdłuż lasu, wejść na leśną ścieżkę i potem
iść przed siebie kilometrami.
 Zaraz za parkingiem zaczyna się psi raj.
Przyjeżdżają tu chyba wszyscy berlińscy posiadacze psów. Niewiele psów chodzi
na smyczy.
Przeważnie piesy są wytresowane i grzeczniutko idą obok swego właściciela.
Często jedna osoba podąża z dwoma lub trzema psami tej samej rasy. Przeważają
psy duże, lub bardzo duże.
Krążą  te psiska spokojnie pomiędzy ludzmi  grzecznie, spokojnie, czasem
się obwąchują, czasem przechodzą obok siebie bardzo obojętnie.
Większość z nich jest wysterylizowana, więc hormony nie buzują i nie ma mowy
o jakiejś agresji. Młode psiaki, te jeszcze nieco głupawe chodzą na  uwięzi często
wpadając pod nogi swych właścicieli.
W dawnym dużym pałacu jest czynna restauracja, w przypałacowym ogrodzie jest
bar piwny ze stolikami "pod chmurką".
Piwo wypite pod chmurką jest tańsze od  tego wypitego w restauracji, mimo tego
wiele osób ze swoimi pupilami wielkości cieląt woli posiedzieć wygodnie pod
dachem.
Psy są chyba już przyzwyczajone do bywania w eleganckich restauracjach -
z godnością korzystają z miski wody, potem układają się przy nogach właściciela.
Niektórym się wydaje, że są malutkie i pchają się na kolana. Najbardziej rozczulił
nas pewien długowłosy owczarek briard, który  swym wyglądem przypominał
stóg zabłoconego siana.
Co chwilę usiłował swój utytłany w  błocie łeb ułożyć swemu panu na kolanach,
ale pan wyraznie nie chciał mieć ubłoconych spodni i nie pozwalał psu na to -
psina  za każdym razem ów zakaz kwitowała cichym, żałosnym piskiem.
Pomyślałam, że gdyby mój pies tak prosił to pozwoliłabym mu ten brudny
łeb położyć na moich kolanach. Nie jeden raz byłam utytłana przez swego
ukochanego jamniora.
Psów w restauracji było niemal tyle samo co ludzi, choć nie wszyscy przecież
byli z psami, ale  z dziećmi, jak my.
Odwiedziliśmy też psie kąpielisko, ale  było dość  chłodno i w wodzie taplał się
tylko jeden ogromny nowofundland.
Opuściliśmy ten psi raj, pojechaliśmy w inny koniec  lasu,a tam też było wiele
osób z psami.
I wśród tylu psów spotkałam tylko jednego jamnika i to jeszcze bardzo, bardzo
młodziutkiego, który koniecznie chciał jakimś dzieciakom zabrać piłkę, nie
zrażając się faktem , że piłka była duża i pochwycenie jej w mordkę było
zupełnie nierealne.
Poza tym para bloodhoundów goniła się wzdłuż ścieżki prezentując swe walory
psów gończych. Były prześliczne w tym szalonym pędzie. Te falujące uszyska
i fafle!
W końcu uznaliśmy, że czas wracać do domu, odnalezliśmy  nasz samochód
i wróciliśmy.
Szkoda, że teraz pogoda marna - jednak do spacerów po lesie wolę  więcej
słońca  a mniej wilgoci i wiatru.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Bardzo zwyczajny dzień

Wreszcie mam wszystkie mebelki w swoim pokoju. Dotarła nawet ostatnia mała
komódka, która gdzieś się zawieruszyła w drodze od producenta do nas.
Gdy już straciłyśmy z córką nadzieję, że ona jednak dotrze, pewnego wieczoru
zawitał kurier- prawdziwy brunet  wieczorową porą.
Działanie naszego domofonu mnie z lekka dobija , bo wciąż nie istnieje tak
zwana komunikacja głosowa -dzwonek dzwoni, ale ani ten dzwoniący"ktoś" ani
ja nie słyszymy się. W końcu otwieram drzwi wejściowe budynku "w ciemno"
i czekam, aż ten ktoś wespnie się na moje III piętro i zawsze jest to dla mnie
niespodzianka. Tym razem był to brunet ze sporą paczką w objęciach.
Stękając niemiłosiernie postawił mi ją na podłodze w przedpokoju, poprosił
o pokwitowanie i zniknął mi bardzo szybko z pola widzenia.
Gdy usiłowałam przesunąć ją w wygodniejsze miejsce, z paczki zaczęły się
wysypywać części mojej przyszłej komódki.
Nie napiszę, jaką wiązankę z siebie  wyrzuciłam bo by mi pewnie blog kazali
zamknąć.
Ale komódka dała się zmontować i nawet niczego nie brakuje a lekkie
zabrudzenia zniknęły po jej umyciu.
No ale miałam pisać o zwyczajnym dniu.
Zwyczajny dzień zaczyna się mniej więcej około 8 rano, jeśli jest to również
zwykły dzień u mojej córki- czyli taki, w którym są w Berlinie oboje.
Jeżeli jest tylko jedno z nich, dzień robi się  dla  nas niezwyczajny i o 7,30
trzeba odwiezć starszego Krasnala do szkoły, która jest w odległości 4,5 km
od domu. W tym czasie pozostały w  Berlinie rodzic odstawia  na  godz.8,00
młodszego Krasnala do szkoły, która jest na szczęście dość blisko ich domu.
Potem trzeba starszego  ze  szkoły odebrać.
Pierwsze zwyczajne dni polegały głównie na moim przemieszczaniu się
pomiędzy pudłami, załamywaniu rąk, że nie mam gdzie tego wszystkiego
pomieścić, obmyślaniu co można złożyć tymczasem w piwnicy, bo nagle
okazało się, że zapasowe kołdry, poduszki, koce, bielizna pościelowa  są tu
zbędne  i nie mam na  nie  w mieszkaniu miejsca.To nawet brzmi zabawnie
jeśli się  wie, że berlińskie mieszkanie jest o prawie 20m kwadratowych
większe niż było warszawskie. Ale tam miałam w przedpokoju przepastną,
wielką szafę a tu przedpokój mam długi i wąski.
Pomiędzy kuchnią a naszymi pokojami  jest do przebycia 5 metrów, więc
można uznać, że przedpokój może być spacerniakiem, gdy jest pogoda
pod zdechłym Azorem. Po drodze można wpadać do łazienki, której długość
to 4 metry. Kuchnia też jest długości 4 metrów. Wielkość tych pomieszczeń
daje mi popalić gdy muszę je wpierw przelecieć odkurzaczem a potem
potraktować mopem.
A propos sprzątania - panie sprzątające (rodem z Polski) biorą za tę usługę
12 euro za godzinę. I chociaż tu nie ma wykładzin dywanowych, które się
jednak dość długo odkurza, to posprzątanie takiego mieszkania jak nasze
musi zająć przynajmniej 2,5 godziny, bez mycia okien.
Mieszkanie ma wysokie, ozdobne,  białe listwy podłogowe, które nie wiem
po jakie licho mają ozdobnik, na którym świetnie się zbiera kurz.
 Tak wygląda ozdobna listwa przypodłogowa zbierająca kurz

Wszystkie drzwi również są zdobione zbieraczami kurzu.Wygląda to  fajnie,
ale nie ma lekko - trzeba te drzwi co tydzień na mokro przelecieć.
A to zbieracze kurzu na drzwiach

Podłogi u mnie prezentują się tak:
I podłogi te przetrwały jeszcze sprzed  II wojny światowej.To zdjęcie
przedpokoju jeszcze przed "zasiedleniem" przez nas.

A takie ozdobniki mam na suficie w pokojach.

Tak się prezentuje moja zmora, czyli
         lustro w łazience. Ma tylko 2 metry długości i 1,5 metra wysokości.
        Do jego mycia muszę używać drabiny.
        A w umywalce można z powodzeniem wykąpać niemowlę.

Większość domów na mojej ulicy i sąsiednich to budynki z lat dwudziestych
ubiegłego stulecia.



Bardzo miły jest spacer ulicami przy których  stoją budynki wzniesione
na wymiar człowieka a nie współczesne wysokościowce, lub "mrówkowce"
podobne jeden do drugiego jak dwie krople wody.
Kolejne domy są teraz rewitalizowane, są doposażane w windy i centralne
ogrzewanie, likwidowane są piece.
No ale miało być o zwyczajnym dniu . Zwyczajny dzień to również  "wycieczka"
do sklepów, głównie w celach poznawczych.
Dobry, nieduży market sieciowy ( coś jak nasza Żabka) mam tak ze 300 m
od domu. Ma sporo produktów "eco" i nieco bezglutenowych, więc mam co
jeść.Właściwie jest tam tak jak i u nas- oprócz produktów spożywczych jest też
chemia gospodarcza i artykuły pierwszej potrzeby.
Opakowania produktów żywnościowych są zdecydowanie większe niż u nas.
Ostatnio w Polsce kupowałam masło irlandzkie, opakowania 200 gramów.
Zerknęłam na te opakowania- tu są 250 gramowe. Gdy przeliczyłam to okazało
się, że cena masła irlandzkiego tutaj i w Polsce jest taka sama. Drogie jest mięso,
takie na pieczeń. Ale odkryłam, że tu sprzedawane mięso mielone jest naprawdę
dobrej jakości, znacznie lepsze niż to sprzedawane nad Wisłą.
Próbujemy kolejno różne  jogurty, a jest ich tu od groma i trochę.
Dziś degustowałam jogurt grecki z...miodem. Kto wie czy nie zostanę jego
wielbicielką - z płatkami kukurydzianymi "gluten free" bardzo mi pasował na
śniadanie.
Przedreptaliśmy się okazjonalnie do Rossmana- to tak z kilometr od nas.
Sklep olbrzymi- zaopatrzenie niesamowite. Zaskoczył mnie dział spożywczy-
takiego wyboru herbat owocowych jeszcze nie widziałam.
No i oczywiście w celach degustacyjnych wydaliśmy nieco  pieniążków na
nieznane nam jeszcze herbatki. I oczywiście zakupiłam swój ulubiony olej
kokosowy - 500g kosztuje  tak samo  jak nad Wisłą.
Nieco zawiodłam się w dziale kosmetycznym- nie było mego ulubionego
różanego toniku nawilżającego produkcji Garnier'a
Mój mąż, który jest strasznym łasuchem, testuje zawzięcie różne "przegryzki"
do kawy, a ja kupuję za każdym razem inny chleb bezglutenowy by wybrać
swój ulubiony.
Poza tym przydreptują  do nas Krasnale albo my wpadamy do nich i wtedy nie ma
lekko - musimy z  dziećmi grać w różne gry planszowe.
Dziś właśnie minął miesiąc od naszego przyjazdu.






niedziela, 19 listopada 2017

Zaganiany człowiek taki.....

Tyle mi się ostatnio w życiu pozmieniało, że dopiero dziś, czytając post Stokrotki,
dotarło do mnie, że 14 listopada 2008 roku napisałam pierwszy swój post na blogu
"Procontra-anabell".
A potem już poszło i to tak intensywnie, że po jakimś czasie powstał ten blog,
a poprzedni "ożywa" od czasu do czasu, gdy mnie wezmie na folgowanie swym
grafomańskim pomysłom.
To nie żeglowanie niezbędne jest - to pisanie bloga rzeczą niezbędną jest,czego
starożytni nie  wiedzieli.
Dziękuję wszystkim, którzy nadal ze mną  wytrzymują, a wiem, że to niełatwa
sprawa , bo nie jestem najmilszą Bufką pod Słońcem (parafrazując Lato
Muminków).
I proszę, bądzcie ze mną dalej,będę się starała nie zanudzać Was swoimi nie
zawsze  ciekawymi problemami.

sobota, 18 listopada 2017

Nowe doświadczenie......

....czyli wizyta na poczcie.
Musimy sobie założyć konto w banku. Przysięgam,  nie mam bladego pojęcia
co to za bank, ale nasze dzieci są jego klientami, więc niejako automatycznie
my mamy również nimi zostać.
Córka wręczyła nam kilka kartek do wypełnienia i stwierdziła, że teraz musimy
udać się na pocztę, bo na poczcie urzędniczka potwierdzi naszą tożsamość na
podstawie naszych dokumentów tożsamości, czyli paszportów i polskich
dowodów osobistych. W pierwszej chwili pomyślałam, że córka  mówi coś do
mnie w języku swej obecnej ojczyzny, bo zupełnie nie załapałam o co idzie.
Bo na zdrowy polski rozum, co "pani z okienka pocztowego" ma do mojej
tożsamości?
Otóż ma - pracownik poczty jest Urzędnikiem Państwowym i ma dostęp do
danych osobowych mieszkańców UE.
Więc dziś, przed końcem urzędowania pobliskiej placówki pocztowej,
wraz z córką podreptaliśmy na pocztę.
Lokal nieduży, ale jasno, czysto, dwa okienka czynne i ...uwaga- ani jednej
książki z przepisami  kulinarnymi sióstr zakonnych, żadnych pism niemal
świętych, mało tego - ani jednego krzyża, medalika itp.
Gdyby nie spora ilość na regałach wszystkiego co jest przydatne do wysłania
listu, kartki okolicznościowej lub paczki, nie odgadłabym, po doświadczeniach
z bywania w polskich placówkach pocztowych, że jestem na poczcie.
Pani z okienka wzięła ode mnie wypełnione papierki, paszport, zerknęła na
mnie i stwierdziła, że muszę zdjąć czapkę i okulary, bo może wtedy będę
bardziej podobna do  osoby, której zdjęcie figuruje w paszporcie. No ale jak
większość z Was wie, zdjęcie w paszporcie może przedstawiać dowolną
osobę i z zasady nie jesteśmy na nim do siebie zupełnie podobni.
Widząc, że pani się wyraznie biedzi nad rozwikłaniem zagadki czy  ja i ta na
zdjęciu w paszporcie to ta sama osoba, dodatkowo podałam swój dowód
osobisty. Tym razem buzia pani z okienka rozjaśniła się uśmiechem i
radośnie wprowadziła moje dane z dowodu osobistego do systemu.
Po chwili uśmiech jakby się zmniejszył i pani poinformowała moją córkę, że
w systemie nie występuje literka  " ę" , więc musi napisać "e", bez "tego czegoś".
W końcu jakoś pogodziła się z tym faktem i na specjalnym druku musiałam
się podpisać, tak jak w swoim dowodzie, a pani wykazała się zdolnościami
grafologicznymi i uznała wreszcie, że ja - to ja.
Odetchnęłam.
Z mężem było jeszcze zabawniej - wprawdzie pani natychmiast go rozpoznała
na zdjęciu w dowodzie osobistym, ale system wykazał, że jego dowód
osobisty jest przeterminowany. Pani jednak się tylko roześmiała, bo obydwa
nasze dowody osobiste były wydane w tym samym roku, datę ich wystawienia
dzieliło raptem 30 dni.
Pani zgarnęła wszystkie papiórki, które  mieliśmy złożyć w  banku i z miłym
uśmiechem nas pożegnała, życząc miłego popołudnia.
Gdy wyszliśmy z poczty mąż zapytał się córki a co z tymi papierami , które
mamy złożyć w banku?
Papiery przecież wyśle poczta do tego  banku, wyjaśniła mu córka.
Chłopina z wrażenie zaniemówił. No cóż, strasznie dziwna  poczta, prawda?
I nawet grosza za te trudy od nas nie wzięli!
Poza tym okazało się, że w środę bładząc po ulicach Berlina w sumie mieliśmy
wielkie szczęście,bo niemal  natychmiast po naszym przejezdzie tymi ulicami
nastąpiła super awaria wodociągu i olbrzymia rura arterii wodociągowej pękła
i zalała te ulice we Wschodnim Berlinie, którymi wcześniej błądziliśmy.
To coś jakby z cyklu "głupi to ma szczęście";)
A potem piekłam z wnuczkami muffinki. Oni są niesamowici! Jedynym moim
wkładem w trud pieczenia było nałożenie ciasta do foremek, żeby w każdej
foremce była taka sama ilość ciasta. Starszy  (lat 8) oczywiście sam nastawił
piecyk na właściwą temperaturę i poinformował mnie, że piecyk da sygnał
dzwiękowy gdy minie właściwy czas. Potem już tylko wyjęłam z piecyka
gorącą blachę, córka pomadzgała muffinki cytrynową polewą i dzieciaki
w ramach "przekąski" przed obiadem dostały dyspensę na zjedzenie po
jednej muffince.
Wygląda na to , że co tydzień coś się tu będzie piekło;)
Miłej  niedzieli dla Was;)



środa, 15 listopada 2017

Przymusowa wycieczka

Stare przysłowie mówi, że kto nie ma w głowie to ma w nogach.
No i to prawda, choć może nie zawsze skutki naszej bezmyślności obciążają
nasze nogi - często naszą kieszeń.
Wszystkie problemy związane z przeprowadzką tak mnie zmordowały, że
pod koniec zamieniłam się w swoisty automat do składania i pakowania rzeczy
w pudła i ustawiania ich w piramidki. I chyba z tego zmęczenia fizycznego
ogarnęła mnie "jasna pomroczność" i zupełnie zapomniałam o takim
"drobiazgu" jak sprawdzenie, czy mam roaming.
O tym, że go nie posiadam przekonałam się dojeżdżając do Berlina - wybrałam
numer komórki mej córki, a tu wyskoczył, niczym diabeł z pudełka, komunikat:
"MOŻLIWE TYLKO POŁĄCZENIE ALARMOWE NA NR 112".
Zatkało mnie, ale jak ta durna baba wzięłam do ręki komórkę męża i po chwili
na jej ekranie pojawił się taki sam napis jak przedtem u mnie.
 W tym momencie rzuciłam w przestrzeń samochodu mocno niecenzuralne
słowo,  ale jeszcze nie wpadłam w panikę.
No cóż, przyjedziemy, na zaprzyjaznionym kompie zaloguję się do naszego
operatora i sprawę załatwię, bo bez  tych czynnych komórek nie mogliśmy
się zalogować w naszym banku.
Nic z tego, więc teraz, ku przestrodze innych ogłaszam- jeżeli ktoś z Was ma
komórkę  obsługiwaną przez NJUMOBILE to niech przed wyjazdem do któregoś
z krajów UE sprawdzi, czy ma włączony roaming. Jeśli nie to niech natychmiast
to wykona, bo po przekroczeniu  polskiej granicy już sprawa się rypła - nie da się
tej sprawy naprawić poza granicami Polski.
I takim oto sposobem dziś musieliśmy pojechać z Berlina na wycieczkę do Słubic.
Z pomocą pracownika salonu ORANGE łączność została przywrócona.
Przygnębiające wrażenie zrobił na mnie Frankfurt nad Odrą. Pomijam już fakt, że
oznakowanie dróg w tym rejonie  było tak tragiczne, że niemal godzinę straciliśmy
by z przedmieść dotrzeć na most nad Odrą.
Ale prawdziwy koszmar ścignął nas dopiero w drodze powrotnej.
Wracaliśmy jakąś  podrzędną szosą , nie autostradą, co właściwie nam się podobało.
Droga prowadziła wzdłuż wielce malowniczych lasów ubranych w  kolorowe
liście, były po drodze jakieś  jeziorka, mijaliśmy różne miejscowości a ruch był
niewielki.
I tak  majacząc o tym jaka ładna jest ta droga, dojechaliśmy pod Berlin- tu
zaczęły się  tzw. schody-  strumienie samochodów,  utknęliśmy w kilku korkach
i mąż zdał sobie sprawę, że ta droga nie jest dla nas dobra.
Skręciliśmy w pewnym miejscu w lewo i wylądowaliśmy w jakiejś zapyziałej
części dawnego Berlina Wschodniego.
Oczywiście nie mieliśmy pojęcia jak się z tego miejsca wydostać i znależć drogę
do domu.
Żeby było zabawniej, świeżo zakupiony plan Berlina spoczywał grzecznie w domu.
W końcu życie zmusiło nas do skorzystania ze smartfona i wykorzystania go
jako nawigacji. Trochę postaliśmy w korkach, potem wyjechaliśmy na autostradę,
co wydało mi się  czystym nonsensem, potem skierował nas głos na drugą
autostradę, potem na kolejną i wreszcie z ulgą stwierdziliśmy, że jesteśmy na tej
autostradzie, którą trzy tygodnie wcześniej dotarliśmy do celu.
Ucieszyliśmy się niepomiernie, że wreszcie wiemy gdzie jesteśmy.
I stał się nawet cud nad Szprewą - znalezliśmy miejsce do  zaparkowania,
zaledwie kilka kamienic dalej od naszej.



wtorek, 14 listopada 2017

Do trzech razy sztuka

I tkwi w tym jakaś prawda.
 Dziś był trzeci termin, w którym miał być uruchomiony  w moim nowym
miejscu zamieszkania  internet i  jak niniejszym widać- stało się.
Na nowe miejsce dotarliśmy całkiem cało i zdrowo.
Z tym "zdrowo" to może lekka przesada, bo jednak pakowanie i ustawianie
pudeł w stosy dało mi niezle w kość.
Po nocy spędzonej w hotelu wyruszyliśmy w porannej mgle do Berlina.
Na autostradzie spory ruch był właściwie tylko od W-wy do Strykowa, potem
było już dużo luzniej.
Strasznie  nudno jedzie się autostradą, nie ma zupełnie na czym oka zawiesić.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że panowie od przeprowadzki już wszystko
poustawiali a  córka zdążyła nas  niemal całkiem rozpakować.
Przeprowadzkarze wyruszyli z W-wy o 5 rano, my znacznie pózniej, gdy już było
widno.
Mieszkanie mamy teraz większe od warszawskiego niemal o 20 m kwadratowych.
Mieszkamy w starej, mieszczańskiej dzielnicy, wokoło same ładne stare kamienice.
Nasza też jest mocno przedwojenna, większość tych domów powstała w latach
1920-1925. Jakimś cudem wiele domów przetrwało naloty dywanowe aliantów, od
kilkunastu lat są systematycznie rewitalizowane.
Mieszkamy na trzecim pietrze, na szczęście w ramach rewitalizacji dobudowano
w budynku windę. Czuję się chwilami jak  krasnoludek, bo mieszkanie ma ponad 3
metry wysokosci, a ja do wysokich kobiet nie należę.
Na szczęście córka zamawiając kuchnię brała pod  uwagę mój wzrost "nikczemny"
i mogę dosięgnąć do wyższej pólki w szafce kuchennej.
Mieszkanie jest usytuowane  na linii północ-południe, mój pokój jest od południa,
męża pokój, kuchnia i łazienka (z oknem) - od północy.
Jak zapewne pamiętacie lubię Berlin i polubilam to miasto już od pierwszej w nim
wizyty.
A teraz kilka "ciekawostek" - nim rzucicie kamykiem w rodzimą administrację i
działanie różnych firm, poczytajcie:
zgodnie z przepisami każdy, kto  zdecydował się zamieszkać w tym mieście ma
obowiązek zameldować się w odpowiednim organie meldunkowym w ciągu  dwóch
tygodni od dnia przybycia, a więc tak naprawdę powinniśmy już być zameldowani.
Ale najbliższy wolny termin w urzędzie to......pierwszy grudnia.
Druga sprawa - módlcie się, żeby wszystkie polskie firmy kurierskie nadal działały
tak jak działają-  od dwóch tygodni pewna duża firma kurierska działająca na tym
terenie nie dostarcza mi paczki- ostatnio okazało się, że tak naprawdę to nie
wiadomo nawet gdzie  jest ta przesyłka, jako że pan kurier trzy razy wpisał do
systemu, że nie zdążył paczki dostarczyć, ale po tym trzecim razie paczka gdzieś
zniknęła- nie ma jej w systemie, nie ma jej w magazynie, nie mam jej również ja.
Paczka się rozpłynęła, a zawierała części szafki z  szufladkami czyli ścianki,
półki i szufladki w częściach, do samodzielnego złożenia.
No i internet - pierwszy termin opiewał dzień 3 listopada, ten termin został
odwołany, bo pan technik zaniemógł,  w następnym podanym  terminie tuż przed
godziną 18-tą zawiadomiono nas, że pan technik nie przybędzie i dziś od rana mój
kochany mąż wściekał się, że dziś też pewnie nic z tego nie będzie.
No ale pan technik przybył, sprawdził, że w gniazdku jest to co powinno być,
reszta czynności przypadła w udziale zięciowi.
Gdy zamawialiśmy przed kilku laty internet w warszawskiej placówce UPC, pan
technik  sam wszystko nam instalował i spędził u nas ładne kilka godzin,
dodatkowo obdarowując nas kablami. Tu nic z tych rzeczy.
Czeka mnie jeszcze jedna frajda - zamiana w łazience wanny na kabinę.
I to już zapewne w następnym tygodniu.
W Warszawie mieszkałam na tzw. "zielonym osiedlu" i codziennie mogłam
zmiatać z loggii tony pyłu. Tu mieszkam nad dość ruchliwą ulicą i nie mam na
balkonie i na oknach nawet 1/10 tego pyłu, co w Warszawie. Mało tego - przestały
mi dokuczać wiecznie zapchane zatoki, a mój mąż, który cierpi na POChP, oddycha
bez trudu i przestał wyglądać jak ryba wyciągnięta z wody na piasek.
A ja doszłam do wniosku, że odległość od epicentrum przykrych wydarzeń ma
swoje bardzo dobre strony - nie oglądam polskiej telewizji i nie zamierzam tego
robić chociaż córka  nam zakupiła coś co się nazywa POLBOX i od dziś można tam
coś oglądać.
I podobno na kompie też mogę to oglądać.
No ale na kompie to ograniczę się do tego co i przedtem, czyli do oglądania Planet+.
Z rzeczy, które mnie nieco martwią to jest notoryczny brak miejsc do parkowania.
Za każdym razem gdy gdzieś  wyjeżdżamy samochodem , wracając musimy
polować na jakieś miejsce.
Gdy wracamy wieczorem do domu, np. od córki (mieszkamy 450m od niej)  to
aż nam szczęki opadają na widok samochodów parkujących na łuku jezdni.
Ale jedno zauważyłam - tu są bardzo uprzejmi kierowcy.
Nie ma problemu z włączeniem się do ruchu, nie trąbią nerwowo gdy ktoś musi
na jezdni manewrować. I większość jezdzi zgodnie z przepisami, czyli 50km/h
po mieście. Pomijam już fakt, że w wielu miejscach ową zawrotną szybkość trzeba
zmniejszać do 30 km/h  (przy przystankach autobusowych i koło szkół).
Piekielnie droga jest komunikacja miejska. Roczny bilet na wszystkie linie kosztuje
700euro.
Co mnie z lekka zdumiało - panie, którym włos posiwiał lub zrezygnował z trwania
na głowie-  bez żadnego mrugnięcia okiem paradują z siwizną lub łysiną.
A propos włosów - mam na głowie włosy o długości 3 lub 4 cm- to w ramach
wyrównywania tego co mi przed wyjazdem fryzjerka "urządziła na głowie".
I chodzę spokojnie z tymi "kłaczkami" do pobliskiego sklepu wypatrując pilnie
swego bezglutenowego pożywienia.
Co do cen - niewątpliwie żywność jest droższa, ale ceny nie powalają na kolana.
A ja zakochałam się w elektrycznej kuchence indukcyjnej. Super sprawa.
Jeszcze nigdy tak mało czasu nie spędzałam przy garach.
Druga moja miłość i to zupełnie  niespodziewana - zmywarka.
Trzecia miłość - całkowity brak  "mechacizny" na podłodze. Mamy w pokojach
i przedpokoju przedwojenne deski, w kuchni i łazience kafelki.
Przelot po podłodze odkurzaczem i mopem co drugi dzień i wszystko lśni.
I nowość dla mnie  -"obżeniono" mnie  ze smartfonem.Podobno to intuicyjnie
się  obsługuje. No nie wiem, moze w podróży zagubiłam intuicję, bo chwilami
 nie wiem co mam robić.
A teraz  pędzę poczytać Wasze blogi. I może uda mi się zgrać z aparatu zdjęcia.