Dysonans optyczny , a może raczej synteza Szczecina
Byliśmy dziś w Szczecinie - w szóstkę, niczym Romska rodzina.
W ciągu 2 godzin, esbanem a potem 2 pociągami regionalnymi dojechaliśmy
do Szczecina Głównego. W cenie biletu kolejowego mieściły się również
nielimitowane przejazdy komunikacją miejską w Szczecinie.
Gdybym powiedziała, że zwiedziłam Szczecin to byłoby to jawne kłamstwo.
W odległości chyba góra 4 przystanków tramwajowych od dworca mogłyśmy
załatwić wszystkie swoje sprawy.
W Banku odblokowano mi konto, pieniądze na obecne konto wpłyną w ciągu
kilku dni.
Załatwiłam sobie również PUE (tzw. "Profil Zaufany") w ZUSie. Poszło jak po
maśle.
Zwiedziłam tutejszą Mekkę, czyli Galerię Handlową o nazwie "GALAXY".
Imponująca wielkością, mnóstwo sklepów, mnóstwo ludzi.
Oczywiście najwięcej czasu spędziłyśmy w....Empiku, zakupiłyśmy z córką
kilka książek.
Poza tym zasililiśmy kasę dwóch punktów gastronomicznych.
Ciekawa jestem jak będę się czuła jutro, bo było zimno, wiał zupełnie zimny
i dość silny wiatr.Powrót zabrał nam nieco więcej niż dwie godziny, bo po
drodze musiałyśmy jeszcze zrobić do domów jakieś zakupy żywnościowe -
bardzo wygodnie bo nasza ulubiona sieciówka była wkomponowana w dworzec,
na którym przesiadaliśmy się do esbana (szybka kolej miejska).
No i niestety tym razem znów nie zdążyłam poznać Szczecina.
drewniana rzezba
poniedziałek, 30 grudnia 2019
sobota, 28 grudnia 2019
"Idzie" Nowy Rok
Ostatnie dni mijającego roku niemal każdego skłaniają do jakichś refleksji,
nawet mnie.
Zastanawiamy się jaki będzie ten kolejny rok, usiłujemy zaplanować co
chcielibyśmy w kolejnym roku osiągnąć, dokąd pojechać na urlop, czego
się nauczyć, co zobaczyć.
Planujemy, kombinujemy niczym koń ciągnący wóz z sianem pod górę, by
znów w końcu roku dojść do smętnego wniosku, że nie wszystko się nam
udało, że nasze wspaniałe projekty osnuły się pajęczyną zapomnienia, że
przecież miało być lepiej, piękniej, ciekawiej a "było - jak zawsze".
Jeżeli ktoś z Was sądzi, że w końcu roku 2016 planowaliśmy, że zamieszkamy
w roku 2017 w Berlinie, to się bardzo myli. Decyzję podjęliśmy dość nagle,
w lutym, a namysł zabrał nam 10, no może aż 15 minut.
Dwudziestego października mijającego właśnie roku świętowalibyśmy
z mężem drugą rocznicę swojego pobytu w Berlinie.
Świętowalibyśmy - to adekwatne do sytuacji słowo - od samego początku
bardzo dobrze nam się tu mieszkało, miasto oczarowało nas już kilka lat
wcześniej.
A jaki był właśnie mijający rok ?
Dla mnie skończył się ten rok 10 sierpnia i trwa wciąż nowy czas, nieznany,
który z trudem przychodzi mi w pełni zaakceptować.
Swoista terra incognita, nieco przerażająca.
Czy zastanawialiście się dlaczego Nowy Rok obchodzimy akurat 1 stycznia,
a nie na przykład 23 grudnia, tuż po przesileniu zimowym, gdy minął najkrótszy
dzień roku?
Kiedyś mnie to bardzo nurtowało, a rzecz niemal jest tak prosta jak budowa cepa.
Otóż data 1 stycznia , jako początek Nowego Roku jest datą umowną.
Astronomowie potrafią wyliczyć czas trwania owego roku, ale nie są w stanie
wyliczyć, którego dnia jest jego koniec i początek nowego.
Juliusz Cezar, o którym wiemy, że był wielkim i mądrym człowiekiem, po wielu
dyskusjach prowadzonych z aleksandryjskim astronomem Sosygenesem,
zdecydował, że początek każdego nowego roku będzie przypadał na dzień
1 stycznia, bo w tym właśnie dniu, począwszy od 157 roku przed naszą erą,
nad Rzymem i całym Imperium obejmowali władzę dwaj nowi konsulowie,
a władza ich mogła trwać tylko jeden rok.
Symbolem ich władzy był pęk rózg z zatkniętym w nich toporem, co oznaczało,
że konsul może każdego obywatela wychłostać ewentualnie skrócić o głowę
toporem, jeżeli konsul uzna, że na takie potraktowanie delikwent zasłużył.
Gdy któryś z konsulów udawał się w drogę, by wykonywać swoje obowiązki,
12 liktorów przed nim i za nim niosło ów znak władzy i mocy.
Kalendarz juliański obowiązywał do roku 1582, pewne zmiany wprowadził do
niego papież Grzegorz XIII.
W zupełnie innym czasie obchodzony jest Nowy Rok w Chinach -data tego
dnia jest ruchoma, zależna od faz Księżyca i "wędruje" od końca stycznia do
końca lutego.
A w Indiach Nowy Rok świętowany jest 26 października.
I mały bonus za to, że wytrwaliście do końca - wykaz dni wolnych od pracy
w Polsce w Nowym, 2020 roku:
w styczniu - 1 i 6
w kwietniu - 12 i 13
w maju -1, 3, 31
w czerwcu -11
w sierpniu -15
w listopadzie - 1,11
w grudniu - 25 , 26.
W sumie, razem z weekendami będzie w Polsce 113 dni wolnych od pracy.
I mam pewną propozycję - zamiast obiecywać sobie, że w Nowym Roku
schudniecie, będziecie dbać o zdrowie, rzucicie palenie , nauczycie się nowego,
obcego języka, będziecie żyć ekologicznie - zamiast tego wszystkiego
PO PROSTU ŻYJCIE I DAJCIE INNYM ŻYĆ!
nawet mnie.
Zastanawiamy się jaki będzie ten kolejny rok, usiłujemy zaplanować co
chcielibyśmy w kolejnym roku osiągnąć, dokąd pojechać na urlop, czego
się nauczyć, co zobaczyć.
Planujemy, kombinujemy niczym koń ciągnący wóz z sianem pod górę, by
znów w końcu roku dojść do smętnego wniosku, że nie wszystko się nam
udało, że nasze wspaniałe projekty osnuły się pajęczyną zapomnienia, że
przecież miało być lepiej, piękniej, ciekawiej a "było - jak zawsze".
Jeżeli ktoś z Was sądzi, że w końcu roku 2016 planowaliśmy, że zamieszkamy
w roku 2017 w Berlinie, to się bardzo myli. Decyzję podjęliśmy dość nagle,
w lutym, a namysł zabrał nam 10, no może aż 15 minut.
Dwudziestego października mijającego właśnie roku świętowalibyśmy
z mężem drugą rocznicę swojego pobytu w Berlinie.
Świętowalibyśmy - to adekwatne do sytuacji słowo - od samego początku
bardzo dobrze nam się tu mieszkało, miasto oczarowało nas już kilka lat
wcześniej.
A jaki był właśnie mijający rok ?
Dla mnie skończył się ten rok 10 sierpnia i trwa wciąż nowy czas, nieznany,
który z trudem przychodzi mi w pełni zaakceptować.
Swoista terra incognita, nieco przerażająca.
Czy zastanawialiście się dlaczego Nowy Rok obchodzimy akurat 1 stycznia,
a nie na przykład 23 grudnia, tuż po przesileniu zimowym, gdy minął najkrótszy
dzień roku?
Kiedyś mnie to bardzo nurtowało, a rzecz niemal jest tak prosta jak budowa cepa.
Otóż data 1 stycznia , jako początek Nowego Roku jest datą umowną.
Astronomowie potrafią wyliczyć czas trwania owego roku, ale nie są w stanie
wyliczyć, którego dnia jest jego koniec i początek nowego.
Juliusz Cezar, o którym wiemy, że był wielkim i mądrym człowiekiem, po wielu
dyskusjach prowadzonych z aleksandryjskim astronomem Sosygenesem,
zdecydował, że początek każdego nowego roku będzie przypadał na dzień
1 stycznia, bo w tym właśnie dniu, począwszy od 157 roku przed naszą erą,
nad Rzymem i całym Imperium obejmowali władzę dwaj nowi konsulowie,
a władza ich mogła trwać tylko jeden rok.
Symbolem ich władzy był pęk rózg z zatkniętym w nich toporem, co oznaczało,
że konsul może każdego obywatela wychłostać ewentualnie skrócić o głowę
toporem, jeżeli konsul uzna, że na takie potraktowanie delikwent zasłużył.
Gdy któryś z konsulów udawał się w drogę, by wykonywać swoje obowiązki,
12 liktorów przed nim i za nim niosło ów znak władzy i mocy.
Kalendarz juliański obowiązywał do roku 1582, pewne zmiany wprowadził do
niego papież Grzegorz XIII.
W zupełnie innym czasie obchodzony jest Nowy Rok w Chinach -data tego
dnia jest ruchoma, zależna od faz Księżyca i "wędruje" od końca stycznia do
końca lutego.
A w Indiach Nowy Rok świętowany jest 26 października.
I mały bonus za to, że wytrwaliście do końca - wykaz dni wolnych od pracy
w Polsce w Nowym, 2020 roku:
w styczniu - 1 i 6
w kwietniu - 12 i 13
w maju -1, 3, 31
w czerwcu -11
w sierpniu -15
w listopadzie - 1,11
w grudniu - 25 , 26.
W sumie, razem z weekendami będzie w Polsce 113 dni wolnych od pracy.
I mam pewną propozycję - zamiast obiecywać sobie, że w Nowym Roku
schudniecie, będziecie dbać o zdrowie, rzucicie palenie , nauczycie się nowego,
obcego języka, będziecie żyć ekologicznie - zamiast tego wszystkiego
PO PROSTU ŻYJCIE I DAJCIE INNYM ŻYĆ!
piątek, 27 grudnia 2019
Mnóstwo rzeczy dziwnych się dzieje na świecie.......
Coś dla tych, którzy interesują się rzeczami tajemniczymi i niezwykłymi.
Podejrzewam, że my, zwykli ludzie, nie prędko lub nawet wcale nie dowiemy
się co się tam dzieje. Co prawda co jakiś czas docierają jakieś wycinkowe
wiadomości, ale zawsze w taki sposób, że można je wziąć za tzw. "kaczki
dziennikarskie" gdy nadchodzi letnia kanikuła.
czwartek, 26 grudnia 2019
Weihnachtskonzert
Podobnie jak dwa lata wcześniej i jak w ubiegłym roku, byliśmy na Świątecznym
Koncercie w Kameralnej Berlińskiej Filharmonii na występie "Der Berliner
Mozart-Chor", w którym jeszcze wciąż śpiewa starszy Krasnal.
W tym roku w koncercie brali również udział znani soliści - oboista Nigel Shore
oraz skrzypek Matthias Erbe, którzy wykonali Concerto for violin and Oboe
in minor C BWV 1060.
Nie znalazłam na YT nagrania tych akurat solistów, ale proponuję Wam inne
nagranie, wszak muzyka się liczy.
W tym roku Berliner Mozart-Kinderchor przygotował kilka kolęd śpiewanych
nie tylko w Niemczech- była też i polska kolęda Lulajże Jezuniu, której refren
naprawdę nieduża solistka zaśpiewała "po polsku".
A na zakończenie koncertu widzowie razem z chórem odśpiewali kolędę,
której słowa były wydrukowane na przygotowanych , bezpłatnych programach
koncertu.
Kolejny sezon podziwiam dyrygentkę Berliner Mozart- Kinderchor, panią Sabinę
Fenske, która od dwudziestu lat prowadzi ten chór. W tym chórze dzieci zaczynają
śpiewać gdy mają pięć lat. Oprócz dyrygowania chórem p. Fenske gra na
klawesynie i akompaniowała dziś na nim solistom gdy wspólnie grali Concerto.
Miłego świętowania, Kochani!.
Koncercie w Kameralnej Berlińskiej Filharmonii na występie "Der Berliner
Mozart-Chor", w którym jeszcze wciąż śpiewa starszy Krasnal.
W tym roku w koncercie brali również udział znani soliści - oboista Nigel Shore
oraz skrzypek Matthias Erbe, którzy wykonali Concerto for violin and Oboe
in minor C BWV 1060.
Nie znalazłam na YT nagrania tych akurat solistów, ale proponuję Wam inne
nagranie, wszak muzyka się liczy.
W tym roku Berliner Mozart-Kinderchor przygotował kilka kolęd śpiewanych
nie tylko w Niemczech- była też i polska kolęda Lulajże Jezuniu, której refren
naprawdę nieduża solistka zaśpiewała "po polsku".
A na zakończenie koncertu widzowie razem z chórem odśpiewali kolędę,
której słowa były wydrukowane na przygotowanych , bezpłatnych programach
koncertu.
Kolejny sezon podziwiam dyrygentkę Berliner Mozart- Kinderchor, panią Sabinę
Fenske, która od dwudziestu lat prowadzi ten chór. W tym chórze dzieci zaczynają
śpiewać gdy mają pięć lat. Oprócz dyrygowania chórem p. Fenske gra na
klawesynie i akompaniowała dziś na nim solistom gdy wspólnie grali Concerto.
Miłego świętowania, Kochani!.
środa, 25 grudnia 2019
I już dnia przybywa
22 grudnia było przesilenie zimowe, czyli był najkrótszy dzień w roku. Teraz
nam będzie przybywało codziennie ciut, ciut dnia.
Wczoraj, w jednym ze sklepów spożywczych sprzedających polskie wyroby
kolejka stała niczym w czasach schyłku Gierka. Ale najlepsze to były rozmowy
Polek prowadzone po niemiecku. Stały i każda narzekała, że ma dosyć świąt,
że robi je tylko po to, by dzieciom przekazać jakąś tradycję, że się starają, ale
te okropne bachory nie chcą rozmawiać po polsku, nie chcą jeść tych polskich
potraw, a one się tak starają. Uśmiałam się serdecznie gdy mi to córka dziś
opowiedziała.
A dziś menu naszej wigilii zawierało sporo zimnych przekąsek , którymi były:
pyszne carpaccio , polskie przepyszne kabanosy, tureckie "gołąbki" z ryżem
zawijane w liście winogron, sałatka z ciecierzycy. twarożek z buraczkami,
trzy rodzaje oliwek, suszone pomidory, humus, sałata marynowana w oliwie.
Na gorąco był rosół z suszonych grzybów z greckimi kluseczkami oraz
2 rodzaje pierogów z polskiego sklepu - pierogi z mięsem oraz "ruskie".
Na deser były "florentynki" (bezglutenowe z natury), czyli różne orzechy
w miodzie, oblane czekoladą, podane w postaci batoników oraz gwiazdki
cynamonowe. Choinka w tym roku była nieduża, czyli tylko wzrostu
młodszego Krasnala. Ubierałam ją razem z młodszym i taki efekt:
Mikołaj mi w tym roku pod choinkę dostarczył wiadomość, że urządzenie
mojej sypialni jest dla mnie prezentem a dodatkowo załapałam "łapacz snów",
bym spała spokojnie i miała same miłe sny oraz specjalny balsam nawilżający
do twarzy, który zapewnia skórze nawilżenie przez 24 godziny.
A jutro idziemy do Filharmonii na coroczny Koncert Noworoczny w wykonaniu
muzyków Filharmonii i Mozart Berliner Kinder Chor, w którym śpiewa Starszy.
I wiem, że będą śpiewać między innym po polsku "Lulajże Jezuniu".
Wczoraj "na gwałt"się leczyłam - po tym piątkowym tourne w Słubicach rozbolało
mnie gardło więc wzięłam uniwersalny antybiotyk - czosnek z miodem.
I pomogło -polecam. To miłego świętowania Kochani!
nam będzie przybywało codziennie ciut, ciut dnia.
Wczoraj, w jednym ze sklepów spożywczych sprzedających polskie wyroby
kolejka stała niczym w czasach schyłku Gierka. Ale najlepsze to były rozmowy
Polek prowadzone po niemiecku. Stały i każda narzekała, że ma dosyć świąt,
że robi je tylko po to, by dzieciom przekazać jakąś tradycję, że się starają, ale
te okropne bachory nie chcą rozmawiać po polsku, nie chcą jeść tych polskich
potraw, a one się tak starają. Uśmiałam się serdecznie gdy mi to córka dziś
opowiedziała.
A dziś menu naszej wigilii zawierało sporo zimnych przekąsek , którymi były:
pyszne carpaccio , polskie przepyszne kabanosy, tureckie "gołąbki" z ryżem
zawijane w liście winogron, sałatka z ciecierzycy. twarożek z buraczkami,
trzy rodzaje oliwek, suszone pomidory, humus, sałata marynowana w oliwie.
Na gorąco był rosół z suszonych grzybów z greckimi kluseczkami oraz
2 rodzaje pierogów z polskiego sklepu - pierogi z mięsem oraz "ruskie".
Na deser były "florentynki" (bezglutenowe z natury), czyli różne orzechy
w miodzie, oblane czekoladą, podane w postaci batoników oraz gwiazdki
cynamonowe. Choinka w tym roku była nieduża, czyli tylko wzrostu
młodszego Krasnala. Ubierałam ją razem z młodszym i taki efekt:
Mikołaj mi w tym roku pod choinkę dostarczył wiadomość, że urządzenie
mojej sypialni jest dla mnie prezentem a dodatkowo załapałam "łapacz snów",
bym spała spokojnie i miała same miłe sny oraz specjalny balsam nawilżający
do twarzy, który zapewnia skórze nawilżenie przez 24 godziny.
A jutro idziemy do Filharmonii na coroczny Koncert Noworoczny w wykonaniu
muzyków Filharmonii i Mozart Berliner Kinder Chor, w którym śpiewa Starszy.
I wiem, że będą śpiewać między innym po polsku "Lulajże Jezuniu".
Wczoraj "na gwałt"się leczyłam - po tym piątkowym tourne w Słubicach rozbolało
mnie gardło więc wzięłam uniwersalny antybiotyk - czosnek z miodem.
I pomogło -polecam. To miłego świętowania Kochani!
niedziela, 22 grudnia 2019
Czas na życzenia
Wszystkim moim stałym i okazjonalnym Gościom, niezależnie od tego w co wierzą, życzę by te
nadchodzące dni przyniosły im same miłe sercu
chwile radości i nadzieję że to co złe minie a
czas pomoże pokonać wszystkie smutki.
A tu dodatek do choinki:
piątek, 20 grudnia 2019
To był....
....dobry dzień, choć dla mnie zaczął się już o 6 rano.
Byłyśmy dziś z córką w Słubicach, u notariuszki.
Pojechałyśmy nie samochodem, ale wpierw szybką kolejką miejską, potem
przesiadłyśmy się do regionalnego pociągu i dojechałyśmy do Frankfurtu
nad Odrą, ostatni odcinek pokonałyśmy miejskim autobusem.
Cała podróż wraz z pokonaniem pewnego odcinka drogi na piechotę zabrała
nam niecałe dwie godziny. Nie opłacało się jechać samochodem bo na
autostradzie trwają intensywne prace drogowe- budowane są dodatkowe
pasy jezdni dla ciężarówek, więc jazda zarówno autostradą jak i innymi
drogami do Frankfurtu i Słubic trwa dużo dłużej niż jeszcze rok wcześniej.
A to dla poprawienia humoru - widok z okna kancelarii pani notariuszki:
Jak widać tradycja karpiowa ma się świetnie, a karp bedzie ubity w domu,
gdy już się dobrze umęczy w wannie i będzie się niemal modlił o śmierć.
Sprawy testamentowe "przeszły jak burza", potem musiałam wyjaśnić pewną
dziwną sprawę w miejskim urzędzie. I muszę Wam powiedzieć, że kolejny raz
chwaliłam przepisy UE i tzw. komputeryzację, bo dzięki temu nie musiałam
się mordować jazdą do Warszawy, wszystkie sprawy urzędowe mogłam załatwić
w tychże Słubicach.
Pogoda była dla nas łaskawa, słońce świeciło, wracając do Berlina zakupiłam
jeszcze kolejną książkę naszej Noblistki, "Bieguni".
A Słubice żegnały mnie takimi widokami Odry
A niżej - słubicki brzeg Odry
I już całkiem poza tymi poważnymi sprawami, coś dla oczu i uszu, czyli Sebastian
i Roxana na tegorocznym Bari Tango Congres:
A jutro starszy Krasnal śpiewa z chórem na którymś z Jarmarków, ale
obawiam się, że bez parasolki się nie obędzie, bo zachód słońca nad Berlinem
nie zapowiadał pogody na jutro. Przyda się zapewne grzaniec oprócz parasolki;)
Miłego weekendu Wszystkim życzę!!!
Byłyśmy dziś z córką w Słubicach, u notariuszki.
Pojechałyśmy nie samochodem, ale wpierw szybką kolejką miejską, potem
przesiadłyśmy się do regionalnego pociągu i dojechałyśmy do Frankfurtu
nad Odrą, ostatni odcinek pokonałyśmy miejskim autobusem.
Cała podróż wraz z pokonaniem pewnego odcinka drogi na piechotę zabrała
nam niecałe dwie godziny. Nie opłacało się jechać samochodem bo na
autostradzie trwają intensywne prace drogowe- budowane są dodatkowe
pasy jezdni dla ciężarówek, więc jazda zarówno autostradą jak i innymi
drogami do Frankfurtu i Słubic trwa dużo dłużej niż jeszcze rok wcześniej.
A to dla poprawienia humoru - widok z okna kancelarii pani notariuszki:
Jak widać tradycja karpiowa ma się świetnie, a karp bedzie ubity w domu,
gdy już się dobrze umęczy w wannie i będzie się niemal modlił o śmierć.
Sprawy testamentowe "przeszły jak burza", potem musiałam wyjaśnić pewną
dziwną sprawę w miejskim urzędzie. I muszę Wam powiedzieć, że kolejny raz
chwaliłam przepisy UE i tzw. komputeryzację, bo dzięki temu nie musiałam
się mordować jazdą do Warszawy, wszystkie sprawy urzędowe mogłam załatwić
w tychże Słubicach.
Pogoda była dla nas łaskawa, słońce świeciło, wracając do Berlina zakupiłam
jeszcze kolejną książkę naszej Noblistki, "Bieguni".
A Słubice żegnały mnie takimi widokami Odry
A niżej - słubicki brzeg Odry
I już całkiem poza tymi poważnymi sprawami, coś dla oczu i uszu, czyli Sebastian
i Roxana na tegorocznym Bari Tango Congres:
A jutro starszy Krasnal śpiewa z chórem na którymś z Jarmarków, ale
obawiam się, że bez parasolki się nie obędzie, bo zachód słońca nad Berlinem
nie zapowiadał pogody na jutro. Przyda się zapewne grzaniec oprócz parasolki;)
Miłego weekendu Wszystkim życzę!!!
środa, 18 grudnia 2019
Przede mną.....
.....kilka zwariowanych dni.
A wszystko przez to, że to koniec roku i tzw. święta przed nami. To że święta, to
mnie akurat mało boli, nie dostaję z tej okazji amoku sprzątania, zakupów itp.
I wcale nie dlatego, że nie jestem w Polsce, ale dlatego, że święta to dla mnie
okazja nie do siedzenia za stołem i najadania się do oporu, ale to okazja do
spędzenia z rodziną wielu godzin razem .
Co prawda nie będzie w tym roku radośnie, bo jednak będzie nas o jedną osobę
mniej, ale nałykam się waleriany i postaram się nie psuć ludziom nastroju.
Wczoraj byłam na świątecznym "koncercie" podstawówki, do której chodzi
młodszy Krasnal. Było znacznie gorzej niż w ubiegłym roku. To znaczy, że panie
przygotowujące całość jakoś nie panowały nad sytuacją. W przerwach pomiędzy
poszczególnymi piosenkami świątecznymi panował wściekły wrzask.
Zupełnie jak w szkole na przerwie między lekcjami.
Podobno jutro jest jakiś koncert w szkole starszego, ale zapytany o szczegóły
nie umiał zupełnie doprecyzować ani o której ta frajda ma być i jaki program.
I mam nadzieję, że się wyłgam, choć tam zapewne już nie będzie takiego
wrzasku, w końcu to gimnazjum.
W piątek mamy wizytę u notariusza w Polsce, ciekawa jestem jak to będzie.
Po świętach będę toczyła boje z bankiem o odblokowanie mi konta bankowego,
co jest oczywiście związane w ruszeniem do Polski. Też będzie ciekawie.
Przy okazji odwiedzę Szczecin, w którym ostatni raz byłam w 1967 roku i
zupełnie miasto nie wzbudziło wtedy mego entuzjazmu. Zresztą byłam tylko
kilka godzin, oczekując na autobus do....Pobierowa.
Potem byle tylko przetrwać Sylwestra - ciekawa jestem jak będzie w tym
roku, bo w ubiegłym to myślałam, że się powieszę, gdy do godz.4 rano naród
odpalał petardy.
Podobno w tym roku jest zakaz odpalania sztucznych ogni i petard. I podobno
nawet ich kupić nie ma gdzie, a użycie spowoduje wysokie kary. Pożyjemy -
zobaczymy. W ten zakaz to jeszcze jestem w stanie uwierzyć, ale w te kary to
to raczej wątpię. Berlin to duże miasto i na pewno ludziska znajdą miejsca
oddalone od komisariatów policji.
A w następny czwartek mamy koncert noworoczny w Filharmonii i będzie jak
zawsze śpiewał Dziecięcy Chór Mozartowski, w którym śpiewa starszy.
A u mnie już drugi dzień raczej wiosenny niż zimowy. Wczoraj było 11 stopni,
dziś już tylko 10. Na tę temperaturę świetnie reagują moje pelargonie-
właśnie wypuściły nowe pączki kwiatowe, popatrzcie:
One latem tak intensywnie nie kwitły jak teraz. Jak dalej będzie tak ciepło
to w święta dekoracja będzie z pelargonii a nie z "gwiazdy betlejemskiej"
czyli poinsettii, czyli wilczomlecza nadobnego.
A po Nowym Roku zaczynam "szkołę przetrwania", ale o tym będzie
zupełnie osobny post.
Od dziś, przez najbliższe dwa tygodnie testuję zapisane mi przez "słuchologa"
aparaty słuchowe, które tak naprawdę są miniaturowymi komputerami.
To bardzo dziwne wrażenie gdy nagle świat dookoła staje się bardzo, bardzo
głośny. Mankament - bateria w aparacie wystarcza średnio na 9 dni, gdy
trzeba ją wymienić sygnalizuje ten stan dźwiękiem - "pikaniem".
Miałam dziś jeszcze raz robione testy i jak dla mnie to jest aparat ustawiony
zbyt głośno, ale to ponoć celowo, bo ja już od wielu lat tym jednym uchem
nie chwytałam dźwięków, więc teraz trzeba przyzwyczaić nerw do odbierania
dźwięków, czyli do pracy.
Nie mogli się tu nadziwić, że w Polsce, w Instytucie Fizjologii i Patologii
Słuchu nie ratowano tego ucha właśnie aparatem słuchowym.
No cóż, co kraj to obyczaj. Ja za te aparaty zapłacę tylko 20 €, resztę pokrywa
Kasa Chorych. A będę płacić dopiero wtedy, gdy je już przetestuję i w pełni
zaakceptuję. Mam już wyznaczone dwa następne terminy kontrolne.
I zupełny drobiazg - są wygodne i ich nie widać, choć włosy mam krótkie.
.
A wszystko przez to, że to koniec roku i tzw. święta przed nami. To że święta, to
mnie akurat mało boli, nie dostaję z tej okazji amoku sprzątania, zakupów itp.
I wcale nie dlatego, że nie jestem w Polsce, ale dlatego, że święta to dla mnie
okazja nie do siedzenia za stołem i najadania się do oporu, ale to okazja do
spędzenia z rodziną wielu godzin razem .
Co prawda nie będzie w tym roku radośnie, bo jednak będzie nas o jedną osobę
mniej, ale nałykam się waleriany i postaram się nie psuć ludziom nastroju.
Wczoraj byłam na świątecznym "koncercie" podstawówki, do której chodzi
młodszy Krasnal. Było znacznie gorzej niż w ubiegłym roku. To znaczy, że panie
przygotowujące całość jakoś nie panowały nad sytuacją. W przerwach pomiędzy
poszczególnymi piosenkami świątecznymi panował wściekły wrzask.
Zupełnie jak w szkole na przerwie między lekcjami.
Podobno jutro jest jakiś koncert w szkole starszego, ale zapytany o szczegóły
nie umiał zupełnie doprecyzować ani o której ta frajda ma być i jaki program.
I mam nadzieję, że się wyłgam, choć tam zapewne już nie będzie takiego
wrzasku, w końcu to gimnazjum.
W piątek mamy wizytę u notariusza w Polsce, ciekawa jestem jak to będzie.
Po świętach będę toczyła boje z bankiem o odblokowanie mi konta bankowego,
co jest oczywiście związane w ruszeniem do Polski. Też będzie ciekawie.
Przy okazji odwiedzę Szczecin, w którym ostatni raz byłam w 1967 roku i
zupełnie miasto nie wzbudziło wtedy mego entuzjazmu. Zresztą byłam tylko
kilka godzin, oczekując na autobus do....Pobierowa.
Potem byle tylko przetrwać Sylwestra - ciekawa jestem jak będzie w tym
roku, bo w ubiegłym to myślałam, że się powieszę, gdy do godz.4 rano naród
odpalał petardy.
Podobno w tym roku jest zakaz odpalania sztucznych ogni i petard. I podobno
nawet ich kupić nie ma gdzie, a użycie spowoduje wysokie kary. Pożyjemy -
zobaczymy. W ten zakaz to jeszcze jestem w stanie uwierzyć, ale w te kary to
to raczej wątpię. Berlin to duże miasto i na pewno ludziska znajdą miejsca
oddalone od komisariatów policji.
A w następny czwartek mamy koncert noworoczny w Filharmonii i będzie jak
zawsze śpiewał Dziecięcy Chór Mozartowski, w którym śpiewa starszy.
A u mnie już drugi dzień raczej wiosenny niż zimowy. Wczoraj było 11 stopni,
dziś już tylko 10. Na tę temperaturę świetnie reagują moje pelargonie-
właśnie wypuściły nowe pączki kwiatowe, popatrzcie:
One latem tak intensywnie nie kwitły jak teraz. Jak dalej będzie tak ciepło
to w święta dekoracja będzie z pelargonii a nie z "gwiazdy betlejemskiej"
czyli poinsettii, czyli wilczomlecza nadobnego.
A po Nowym Roku zaczynam "szkołę przetrwania", ale o tym będzie
zupełnie osobny post.
Od dziś, przez najbliższe dwa tygodnie testuję zapisane mi przez "słuchologa"
aparaty słuchowe, które tak naprawdę są miniaturowymi komputerami.
To bardzo dziwne wrażenie gdy nagle świat dookoła staje się bardzo, bardzo
głośny. Mankament - bateria w aparacie wystarcza średnio na 9 dni, gdy
trzeba ją wymienić sygnalizuje ten stan dźwiękiem - "pikaniem".
Miałam dziś jeszcze raz robione testy i jak dla mnie to jest aparat ustawiony
zbyt głośno, ale to ponoć celowo, bo ja już od wielu lat tym jednym uchem
nie chwytałam dźwięków, więc teraz trzeba przyzwyczaić nerw do odbierania
dźwięków, czyli do pracy.
Nie mogli się tu nadziwić, że w Polsce, w Instytucie Fizjologii i Patologii
Słuchu nie ratowano tego ucha właśnie aparatem słuchowym.
No cóż, co kraj to obyczaj. Ja za te aparaty zapłacę tylko 20 €, resztę pokrywa
Kasa Chorych. A będę płacić dopiero wtedy, gdy je już przetestuję i w pełni
zaakceptuję. Mam już wyznaczone dwa następne terminy kontrolne.
I zupełny drobiazg - są wygodne i ich nie widać, choć włosy mam krótkie.
.
piątek, 13 grudnia 2019
Pamiętam ten rok.....
......1981, grudzień.
Latem byliśmy nad Bałtykiem. Wracając wstąpiliśmy do rodziny w Gdańsku.
W trakcie pożegnania bratowa zaprosiła nas byśmy koniecznie przyjechali na
Boże Narodzenie do nich.
I wtedy palnęłam (nie wiem do dziś dlaczego) - oczywiście, przyjedziemy jeżeli
tylko będzie można przyjechać.
Tym jednym zdaniem dorobiłam się w rodzinie etykietki właścicielki naprawdę
jaszczurczego języka.
Nie wiem jak było w innych miastach, ale w Warszawie co chwilę były jakieś
strajki, manifestacje itp., sklepy prezentowały puste półki, a w sklepach mięsnych
szczerzyły kły puste haki.
W tym układzie średnio raz na miesiąc wybieraliśmy się na wieś, by kupić pół
świniaka.
Losowaliśmy z mężem które z nas będzie za kierownicą, bo prowadzący był
zwolniony z picia wódki - właśnie wtedy dowiedziałam się, że nie ma świniobicia
bez wódki.
Obowiązkowo klient kupując połowę świńskiej tuszy musiał zjeść u gospodarza
talerz tłustego rosołu z kartoflami oraz świeżo zrobioną kaszankę, zapijając wódką.
I szczerze mówiąc nie wiedziałam co było gorsze - rosół czy wódka.
12 grudnia udało mi się wyłgać z jazdy po wieprzka, moje miejsce zajął jeden
z naszych przyjaciół. Ponieważ pół świniaka na naszą rodzinę to było jednak za
dużo , zawsze dzieliliśmy się mięchem z kimś z przyjaciół. Tym razem zostałam
w domu z dzieckiem.
Mąż z kolegą wrócili do Warszawy około 22,30, ja jeszcze szybko podzieliłam
mięso na dwie rodziny i mąż jeszcze odwiózł przyjaciela do domu- niedaleko, ze
6 km od nas.
Trochę się dziwił, że takie straszne pustki na ulicy, ale gdy skończyłam dzielenie
mięsa było już po 23,00, mróz i śnieg, a jechali Wisłostradą, która nie była
terenem miłym do spacerowania wieczorem.
Rano dziecię włączyło telewizor, bo przecież oglądanie teleranka to był wielki
obowiązek pięciolatki - a tu na ekranie "śnieg", zero obrazu.
Pierwsza myśl - "że też się musiał ten cholerny telewizor popsuć właśnie w niedzielę!"
W pierwszym odruchu włączyłam radio, a tu jakaś żałobna muza a w chwilę potem
grobowy głos poinformował słuchaczy, że właśnie został ogłoszony stan wojenny.
Pierwsze co powiedział wtedy mój mąż -" jak widać dobrze mi w Moskwie
mówili, że ruscy się nam do tyłka dobiorą. Ciekawe dokąd dotarli".
Mąż w tym okresie bardzo często bywał służbowo w Moskwie z racji pracy w CHZ.
Współpracowaliśmy wtedy z ZSRR w ramach JSMC**
I choć do dzisiejszego dnia wszyscy wieszają bezpańskie psy na gen.Jaruzelskim,
już wtedy było wiadomo, że to był właściwy krok z punktu widzenia Polski-
wstrzymał udzielenie nam przez ZSRR i KDL "bratniej pomocy" w opanowaniu
"sił wywrotowych".
Trochę mi ten stan wojenny dał w kość, bo dziecko było uprzejme załapać się na
zapalenie płuc i trzeba było wzywać lekarza z pomocą wojska.
Widok na ulicy "scotów" i żołnierzy z ostrą bronią też nie był miły.
No i jednak zupełnie niechcący wykrakałam, że na święta Bożego Narodzenia nie
można było pojechać do Gdańska.
**Jednolity System Maszyn Cyfrowych
Latem byliśmy nad Bałtykiem. Wracając wstąpiliśmy do rodziny w Gdańsku.
W trakcie pożegnania bratowa zaprosiła nas byśmy koniecznie przyjechali na
Boże Narodzenie do nich.
I wtedy palnęłam (nie wiem do dziś dlaczego) - oczywiście, przyjedziemy jeżeli
tylko będzie można przyjechać.
Tym jednym zdaniem dorobiłam się w rodzinie etykietki właścicielki naprawdę
jaszczurczego języka.
Nie wiem jak było w innych miastach, ale w Warszawie co chwilę były jakieś
strajki, manifestacje itp., sklepy prezentowały puste półki, a w sklepach mięsnych
szczerzyły kły puste haki.
W tym układzie średnio raz na miesiąc wybieraliśmy się na wieś, by kupić pół
świniaka.
Losowaliśmy z mężem które z nas będzie za kierownicą, bo prowadzący był
zwolniony z picia wódki - właśnie wtedy dowiedziałam się, że nie ma świniobicia
bez wódki.
Obowiązkowo klient kupując połowę świńskiej tuszy musiał zjeść u gospodarza
talerz tłustego rosołu z kartoflami oraz świeżo zrobioną kaszankę, zapijając wódką.
I szczerze mówiąc nie wiedziałam co było gorsze - rosół czy wódka.
12 grudnia udało mi się wyłgać z jazdy po wieprzka, moje miejsce zajął jeden
z naszych przyjaciół. Ponieważ pół świniaka na naszą rodzinę to było jednak za
dużo , zawsze dzieliliśmy się mięchem z kimś z przyjaciół. Tym razem zostałam
w domu z dzieckiem.
Mąż z kolegą wrócili do Warszawy około 22,30, ja jeszcze szybko podzieliłam
mięso na dwie rodziny i mąż jeszcze odwiózł przyjaciela do domu- niedaleko, ze
6 km od nas.
Trochę się dziwił, że takie straszne pustki na ulicy, ale gdy skończyłam dzielenie
mięsa było już po 23,00, mróz i śnieg, a jechali Wisłostradą, która nie była
terenem miłym do spacerowania wieczorem.
Rano dziecię włączyło telewizor, bo przecież oglądanie teleranka to był wielki
obowiązek pięciolatki - a tu na ekranie "śnieg", zero obrazu.
Pierwsza myśl - "że też się musiał ten cholerny telewizor popsuć właśnie w niedzielę!"
W pierwszym odruchu włączyłam radio, a tu jakaś żałobna muza a w chwilę potem
grobowy głos poinformował słuchaczy, że właśnie został ogłoszony stan wojenny.
Pierwsze co powiedział wtedy mój mąż -" jak widać dobrze mi w Moskwie
mówili, że ruscy się nam do tyłka dobiorą. Ciekawe dokąd dotarli".
Mąż w tym okresie bardzo często bywał służbowo w Moskwie z racji pracy w CHZ.
Współpracowaliśmy wtedy z ZSRR w ramach JSMC**
I choć do dzisiejszego dnia wszyscy wieszają bezpańskie psy na gen.Jaruzelskim,
już wtedy było wiadomo, że to był właściwy krok z punktu widzenia Polski-
wstrzymał udzielenie nam przez ZSRR i KDL "bratniej pomocy" w opanowaniu
"sił wywrotowych".
Trochę mi ten stan wojenny dał w kość, bo dziecko było uprzejme załapać się na
zapalenie płuc i trzeba było wzywać lekarza z pomocą wojska.
Widok na ulicy "scotów" i żołnierzy z ostrą bronią też nie był miły.
No i jednak zupełnie niechcący wykrakałam, że na święta Bożego Narodzenia nie
można było pojechać do Gdańska.
**Jednolity System Maszyn Cyfrowych
środa, 11 grudnia 2019
O niczym......
......bo dzień jak co dzień i nic się nie dzieje.
Nie mogłam się wczoraj opanować i musiałam sfotografować ten kwitnący,
po raz drugi w tym roku, krzew. Nie mam nawet bladego pojęcia co to
za krzew. Nie mniej fajnie te kwiatki wyglądają na tle zaschniętych liści.
Nabyłam wczoraj choinkę - zaraz po świętach wyląduje w skrzynce za oknem
z północnej strony budynku.
A mieszkające z nią kalanchoe zamieszka w mojej sypialni - mam jeszcze jedno
wolne miejsce na kwietniku.
Bombki przeleżą do następnego roku w pudełku.
Z rzeczy śmieszno-dziwnych to robię "bigos" na spotkanie różnych kultur
i obyczajów. Wczoraj zaczęłam jego pichcenie, ma być gotowy na 17 b.m.
Zasadniczy nośnik smaku, czyli kapusta kiszona będzie "bez zmian", ale nie
może być w nim....wieprzowiny w jakiejkolwiek postaci, a więc będzie w nim
mięso wołowe i dwa rodzaje drobiowego. Nie będzie również kiełbasy i zamiast
niej będzie....kurczak wędzony.
Na szczęście bez zmian będą suszone prawdziwki i śliwki, dodam też trochę
słodkiej kapusty. Tę noc spędziłam w oparach "bigosowych", teraz gar stoi na
balkonie.
A na oknie balkonowym uparcie kwitną pelargonie.
Gdy siedzę przy kompie co jakiś czas spoglądam w okno i choć niemal
jest połowa grudnia pelargonie nadal kwitną. Nawet lepiej niż latem.
A dla tych, którzy nie mieli okazji zobaczyć i usłyszeć:
Miłych dni dla Was!
Nie mogłam się wczoraj opanować i musiałam sfotografować ten kwitnący,
po raz drugi w tym roku, krzew. Nie mam nawet bladego pojęcia co to
za krzew. Nie mniej fajnie te kwiatki wyglądają na tle zaschniętych liści.
Nabyłam wczoraj choinkę - zaraz po świętach wyląduje w skrzynce za oknem
z północnej strony budynku.
A mieszkające z nią kalanchoe zamieszka w mojej sypialni - mam jeszcze jedno
wolne miejsce na kwietniku.
Bombki przeleżą do następnego roku w pudełku.
Z rzeczy śmieszno-dziwnych to robię "bigos" na spotkanie różnych kultur
i obyczajów. Wczoraj zaczęłam jego pichcenie, ma być gotowy na 17 b.m.
Zasadniczy nośnik smaku, czyli kapusta kiszona będzie "bez zmian", ale nie
może być w nim....wieprzowiny w jakiejkolwiek postaci, a więc będzie w nim
mięso wołowe i dwa rodzaje drobiowego. Nie będzie również kiełbasy i zamiast
niej będzie....kurczak wędzony.
Na szczęście bez zmian będą suszone prawdziwki i śliwki, dodam też trochę
słodkiej kapusty. Tę noc spędziłam w oparach "bigosowych", teraz gar stoi na
balkonie.
A na oknie balkonowym uparcie kwitną pelargonie.
Gdy siedzę przy kompie co jakiś czas spoglądam w okno i choć niemal
jest połowa grudnia pelargonie nadal kwitną. Nawet lepiej niż latem.
A dla tych, którzy nie mieli okazji zobaczyć i usłyszeć:
Miłych dni dla Was!
sobota, 7 grudnia 2019
Dziwny grudzień
drugi zakwitały niektóre krzewy?
Jest +8 stopni, właśnie przestał padać deszcz i nawet słońce nieśmiało
wyjrzało zza chmur na całe 6 minut.
Wczoraj, po raz pierwszy w swym dorosłym życiu, nie znalazłam żadnego
prezentu od Mikołaja. I po raz pierwszy nie szukałam czegoś, o czym
wiedziałam, że się spodoba memu mężowi. Jakoś oboje bardzo dbaliśmy
o to, by zachować jak najdłużej to dziecko w sobie.
Krasnale rosną i w tym roku nie było już chowania po całym mieszkaniu
słodyczy na każdy dzień adwentu. Tym razem wisi w salonie na drzwiach
kalendarz adwentowy, który zrobiłam z 7 lat temu. To 24 kieszonki na
słodycze, każda kieszonka ozdobiona haftem. Patrzę na to ze zdumieniem,
że jeszcze tak niedawno byłam aż taka pracowita.
Z tego zdumienia zrobiłam zdjęcie:
A tak wygląda na zbliżeniu:
I żeby było śmieszniej, to wszystko jest szyte ręcznie a nie na maszynie, bo
jakoś nigdy z maszyną do szycia nie polubiłyśmy się.
Pracy było sporo, bo kieszonki są zrobione z cienkiego ciemnozielonego filcu,
każda ma naszyty inny haft. Haftować zaczęłam późną wiosną i z trudem
zdążyłam na czas. Każdy pas z 6 haftami jest naszyty na czerwone płótno
a kieszonki powstały przez odpowiednie wymodelowanie tegoż płótna.
Na górze kalendarza jest "tunelik" na patyk i troczek do zawieszania.
Jak widać kalendarz może być do wielokrotnego użytku.
A poniżej kilka bombek dla pierwszego z Krasnali, gdy musiały być bezpieczne
i przetrzymać branie ich przez maluszka do rączek.
Są z plastiku, dekorowane od wewnątrz techniką decoupage. Polecam, choć
strasznie długo się je robi, bo to technika przy której pośpiech nie jest wskazany.
Ale przy małych dzieciach - jak znalazł.
baaaardzo dokładnie obejrzeć. Nie były duże a mimo tego długo się je robiło,
choć najwyżej miały długość 12 cm. I jedynie zdjęcia po nich pozostały.
Zdarzyło mi się również zrobić dla Krasnali takie zawieszki choinkowe-
Mikołaje są haftowane na kanwie plastikowej.
I być może, że jeszcze gdzieś są wśród bardzo licznych pudełek z zabawkami
choinkowymi.
A w tym roku - najchętniej zakopałabym się w niedźwiedziej gawrze i
przespała tegoroczne święta i Sylwestra.
Miłego weekendu Wszystkim.
P.S.
Zdjęcia powiększamy kliknięciem;)
środa, 4 grudnia 2019
To jest .......
......post na wyrost;)
Już się zaczął grudzień i nim się obejrzymy dopadnie nas ostatni dzień tego roku
hukiem petard, chwilą zadumy jak nam minął rok bieżący i wielu z nas wkroczy
w Nowy Rok tanecznym krokiem.
O północy popłynie rzeka dobrych życzeń i struga przyrzeczeń jacy to będziemy
w następnym roku mądrzy, dobrzy, piękni, sprawni i super pod każdym względem.
Co prawda jak co roku większość postanowień rozpłynie się nie wiadomo gdzie
i dlaczego, choć było w nas tyle dobrych chęci.
A potem zacznie się karnawał a więc może warto trochę poćwiczyć najpiękniejszy
z tańców towarzyskich, czyli tango?
Aby ułatwić niektórym to zadanie podrzucam filmik z lekcji prowadzonej przez
Roxanę Suarez i Sebastiana Achavala.
Spróbujcie - to wcale nie jest trudne - ogladajcie koniecznie na YT przynajmniej
w wersji kinowej, ale lepiej na całym ekranie:
Aby Was zachęcić dodaję jeszcze jeden filmik:
I - Miłego dla Was.
Już się zaczął grudzień i nim się obejrzymy dopadnie nas ostatni dzień tego roku
hukiem petard, chwilą zadumy jak nam minął rok bieżący i wielu z nas wkroczy
w Nowy Rok tanecznym krokiem.
O północy popłynie rzeka dobrych życzeń i struga przyrzeczeń jacy to będziemy
w następnym roku mądrzy, dobrzy, piękni, sprawni i super pod każdym względem.
Co prawda jak co roku większość postanowień rozpłynie się nie wiadomo gdzie
i dlaczego, choć było w nas tyle dobrych chęci.
A potem zacznie się karnawał a więc może warto trochę poćwiczyć najpiękniejszy
z tańców towarzyskich, czyli tango?
Aby ułatwić niektórym to zadanie podrzucam filmik z lekcji prowadzonej przez
Roxanę Suarez i Sebastiana Achavala.
Spróbujcie - to wcale nie jest trudne - ogladajcie koniecznie na YT przynajmniej
w wersji kinowej, ale lepiej na całym ekranie:
Aby Was zachęcić dodaję jeszcze jeden filmik:
I - Miłego dla Was.
poniedziałek, 2 grudnia 2019
A jednak wyszłam......
..... w niedzielę z domu.
I pojechałam z rodziną na jeden z Bożonarodzeniowych Jarmarków. Tym razem
zaliczyłam jarmark na terenie pod zamkiem Charlottenburg.
Na początek zachwycił mnie widok "zimowej" róży w jednym z przydomowych
ogródków- dość rzadko 1 grudnia widzi się różę w ogrodzie:
Przy okazji zobaczyłam, że nie tylko ja mam pelargonie wielce odporne na
jesienne chłody.
A potem była podróż na teren Zamku Charlottenburg - wpierw metrem kilka
przystanków, potem jeszcze autobusem, bo ten zespół pałacowo- parkowy mieści
się w dzielnicy Charlotennburg.
Z daleka wyglądało to tak:
Pełniutki autobus przegubowy wypluł swą zawartość i tłumek ludzi a wraz
z nimi my też podążyliśmy "ku światłu".
Główny budynek pałacu zmieniał co jakiś czas oświetlenie
Przyznam się szczerze, że nie mam nawet bladego pojęcia który to
z Hohenzollernów jest uwieczniony na tym konnym pomniku.
Jarmark zajmował olbrzymi teren, był ogrodzony, w wielu miejscach
dookoła tego terenu stały policyjne samochody. Coś jednak dotarło do władz i
wzmożono ochronę takich imprez.
Ludzi było mnóstwo, robienie zdjęć było mocno utrudnione, bo co chwilę ktoś mi
właził w obiektyw i masę zdjęć musiałam usunąć.
Krążenie po jarmarku rozpoczęliśmy od.......konsumpcji - dorośli od wypicia po
kubku "grzańca", dzieci- od wciągnięcia sprawnie po naleśniku z marcepanem.
Z tym grzańcem to był dobry pomysł, bo ciepło to jednak nie było. No i milej
wszystko wygląda gdy miłe ciepło krąży po całym ciele.
Myślę, że znacznie łatwiej byłoby opowiedzieć czego tam nie było niż wyliczyć
wszystko to co można było kupić.
Mam wrażenie, że można tu było kupić spożywcze wyroby regionalne z całych
Niemiec oraz z państw sąsiadujących. I choć to nie był Plac Pigalle udało nam się
kupić pyszne pieczone kasztany, pożarte przez dwie osoby bezglutenowe, czyli
córkę i mnie.
Po terenie przechadzały się dostojnie ....anioły, co uwieczniłam:
robiąc konkurencję aniołom stojącym i świecącym:
Podziwialiśmy stoisko, z wyrobami z drewna:
Wszystko jest zrobione z drewnianych cieniuteńkich "płytek", a to coś poniżej
ma wbudowany mechanizm, rozkłada się i zamyka- samo.
A potem w nieziemskim tłoku wróciliśmy do centrum, czyli w okolice Ogrodu
Zoologicznego, by przejść się po drugim jarmarku, całkiem niedużym,
w porównaniu do pierwszego:
Niestety fotka szopki jest nieco zamazana, bo ona cały czas się obracała.
A potem przeszliśmy się jeszcze rozświetlonym "Kudamamem" czyli
"Groblą Elektorską", główną ulicą Berlina Zachodniego.
Z "wyprawy" mam pamiątkę, która mnie kosztowała 3 €, czyli mały, 200ml
kufelek na grzańca:
Na kufelku jest uwieczniony Zamek Charlottenburg oraz jego pierwsi
właściciele.
Historię kompleksu pałacowo-parkowego Charlottenburg możecie znaleźć
w sieci - nie piszę o tym nie z wrodzonego lenistwa, ale dlatego, że niewiele
osób to naprawdę interesuje a nie chcę nikogo na siłę historią Berlina
uszczęśliwiać.
Miłego tygodnia Wszystkim życzę;)
I pojechałam z rodziną na jeden z Bożonarodzeniowych Jarmarków. Tym razem
zaliczyłam jarmark na terenie pod zamkiem Charlottenburg.
Na początek zachwycił mnie widok "zimowej" róży w jednym z przydomowych
ogródków- dość rzadko 1 grudnia widzi się różę w ogrodzie:
Przy okazji zobaczyłam, że nie tylko ja mam pelargonie wielce odporne na
jesienne chłody.
A potem była podróż na teren Zamku Charlottenburg - wpierw metrem kilka
przystanków, potem jeszcze autobusem, bo ten zespół pałacowo- parkowy mieści
się w dzielnicy Charlotennburg.
Z daleka wyglądało to tak:
Pełniutki autobus przegubowy wypluł swą zawartość i tłumek ludzi a wraz
z nimi my też podążyliśmy "ku światłu".
Główny budynek pałacu zmieniał co jakiś czas oświetlenie
Przyznam się szczerze, że nie mam nawet bladego pojęcia który to
z Hohenzollernów jest uwieczniony na tym konnym pomniku.
Jarmark zajmował olbrzymi teren, był ogrodzony, w wielu miejscach
dookoła tego terenu stały policyjne samochody. Coś jednak dotarło do władz i
wzmożono ochronę takich imprez.
Ludzi było mnóstwo, robienie zdjęć było mocno utrudnione, bo co chwilę ktoś mi
właził w obiektyw i masę zdjęć musiałam usunąć.
Krążenie po jarmarku rozpoczęliśmy od.......konsumpcji - dorośli od wypicia po
kubku "grzańca", dzieci- od wciągnięcia sprawnie po naleśniku z marcepanem.
Z tym grzańcem to był dobry pomysł, bo ciepło to jednak nie było. No i milej
wszystko wygląda gdy miłe ciepło krąży po całym ciele.
Myślę, że znacznie łatwiej byłoby opowiedzieć czego tam nie było niż wyliczyć
wszystko to co można było kupić.
Mam wrażenie, że można tu było kupić spożywcze wyroby regionalne z całych
Niemiec oraz z państw sąsiadujących. I choć to nie był Plac Pigalle udało nam się
kupić pyszne pieczone kasztany, pożarte przez dwie osoby bezglutenowe, czyli
córkę i mnie.
Po terenie przechadzały się dostojnie ....anioły, co uwieczniłam:
robiąc konkurencję aniołom stojącym i świecącym:
Podziwialiśmy stoisko, z wyrobami z drewna:
Wszystko jest zrobione z drewnianych cieniuteńkich "płytek", a to coś poniżej
ma wbudowany mechanizm, rozkłada się i zamyka- samo.
Zoologicznego, by przejść się po drugim jarmarku, całkiem niedużym,
w porównaniu do pierwszego:
Niestety fotka szopki jest nieco zamazana, bo ona cały czas się obracała.
A potem przeszliśmy się jeszcze rozświetlonym "Kudamamem" czyli
"Groblą Elektorską", główną ulicą Berlina Zachodniego.
Z "wyprawy" mam pamiątkę, która mnie kosztowała 3 €, czyli mały, 200ml
kufelek na grzańca:
Na kufelku jest uwieczniony Zamek Charlottenburg oraz jego pierwsi
właściciele.
Historię kompleksu pałacowo-parkowego Charlottenburg możecie znaleźć
w sieci - nie piszę o tym nie z wrodzonego lenistwa, ale dlatego, że niewiele
osób to naprawdę interesuje a nie chcę nikogo na siłę historią Berlina
uszczęśliwiać.
Miłego tygodnia Wszystkim życzę;)
niedziela, 1 grudnia 2019
Za oknem......
.....ponuro, ale przynajmniej nie pada.
Jest +6 stopni i patrzę w okno zastanawiając się czy naprawdę mam ochotę
wyjść dziś z domu.
Za oknem nagie gałęzie drzew kreślą abstrakcyjne wzory na tle muru.
A w sypialni wabi mnie wygodny fotel, stolik i krąg światła, bo
wreszcie dotarła do mnie lampa.
Nie wiem jeszcze co zwycięży - tzw. "zdrowy rozsądek" czyli wyjście
z domu i krążenie po okolicy czy fotel, kocyk i lektura.
Na dziś mam dość specyficzną lekturę - przejrzenie różnych dokumentów
rodzinnych, z których dość jasno wynika, że jestem swego rodzaju "kundlem".
Bo okazało się, moi "pra,pra,pra" dotarli do Polski w XVI stuleciu. Jedni
dotarli ze Szwajcarii, inni z kolei z Holandii, ale tych co byli "od zawsze" na
ziemiach polskich też nie brakowało.
Wychowywałam się u rodziców swego ojca i od dziecka słyszałam wciąż
zachwyty nad dwoma odległymi od Warszawy miastami: Wiedniem i Lwowem.
Rodzina mego dziadka przywędrowała z Holandii w XVI w (po kądzieli)
i osiadła w okolicy Poznania, z czasem osiedlając się w Żninie .
Z kolei męska część rodziny babci, a tak dokładnie jeden z potomków wielce
zubożałej ongiś bogatej rodziny, w poszukiwaniu lepszych warunków życia dotarł
do Polski, a jego brat, a może bracia, zatrzymali się na dzisiejszej Słowacji.
Babcia i dziadek urodzili się jeszcze w okresie zaborów, babcia pod zaborem
austriackim, dziadek pod pruskim. Teraz może nam się nie kojarzy, ale to było
tak, jakby mieszkali w dwóch różnych krajach.
Babcia od chwili urodzenia była cały czas we Lwowie, a dziadek został przez
swych rodziców wysłany do Wiednia na studia "handlowe"- dziś to ekonomia.
Po ukończeniu studiów podjął pracę w instytucji austriackiej, której centrala
miała siedzibę we Lwowie. I tuż przed wybuchem I wojny światowej część
pracowników została wyekspediowana do Lwowa.
Podobno miłość nie wybiera czasu, w którym dopada ludzi - dziadkowie
brali ślub w 1916 roku we Lwowie, w którym panował wielki głód, mowy
nie było o ślubnej sukni i weselu i o tym by na ślubie była rodzina dziadka.
I tradycję brania ślubu nie w sukni ślubnej przełamała w mojej rodzinie
dopiero moja córka.
W 1929 roku dziadek otrzymał bardzo ciekawą propozycję pracy w Warszawie
więc się z dziećmi przeprowadzili do Warszawy.
I calutkie dzieciństwo, aż do swego zamążpójścia, słuchałam opowieści babci
o Lwowie i opowieści dziadka o Wiedniu.
I jakoś nigdy nie zapragnęłam pojechać ani do Wiednia ani do Lwowa - nie
chciałam konfrontacji tego co o nich słyszałam z rzeczywistością. Wiem,
wiem, mam świra.
Jest +6 stopni i patrzę w okno zastanawiając się czy naprawdę mam ochotę
wyjść dziś z domu.
Za oknem nagie gałęzie drzew kreślą abstrakcyjne wzory na tle muru.
A w sypialni wabi mnie wygodny fotel, stolik i krąg światła, bo
wreszcie dotarła do mnie lampa.
Nie wiem jeszcze co zwycięży - tzw. "zdrowy rozsądek" czyli wyjście
z domu i krążenie po okolicy czy fotel, kocyk i lektura.
Na dziś mam dość specyficzną lekturę - przejrzenie różnych dokumentów
rodzinnych, z których dość jasno wynika, że jestem swego rodzaju "kundlem".
Bo okazało się, moi "pra,pra,pra" dotarli do Polski w XVI stuleciu. Jedni
dotarli ze Szwajcarii, inni z kolei z Holandii, ale tych co byli "od zawsze" na
ziemiach polskich też nie brakowało.
Wychowywałam się u rodziców swego ojca i od dziecka słyszałam wciąż
zachwyty nad dwoma odległymi od Warszawy miastami: Wiedniem i Lwowem.
Rodzina mego dziadka przywędrowała z Holandii w XVI w (po kądzieli)
i osiadła w okolicy Poznania, z czasem osiedlając się w Żninie .
Z kolei męska część rodziny babci, a tak dokładnie jeden z potomków wielce
zubożałej ongiś bogatej rodziny, w poszukiwaniu lepszych warunków życia dotarł
do Polski, a jego brat, a może bracia, zatrzymali się na dzisiejszej Słowacji.
Babcia i dziadek urodzili się jeszcze w okresie zaborów, babcia pod zaborem
austriackim, dziadek pod pruskim. Teraz może nam się nie kojarzy, ale to było
tak, jakby mieszkali w dwóch różnych krajach.
Babcia od chwili urodzenia była cały czas we Lwowie, a dziadek został przez
swych rodziców wysłany do Wiednia na studia "handlowe"- dziś to ekonomia.
Po ukończeniu studiów podjął pracę w instytucji austriackiej, której centrala
miała siedzibę we Lwowie. I tuż przed wybuchem I wojny światowej część
pracowników została wyekspediowana do Lwowa.
Podobno miłość nie wybiera czasu, w którym dopada ludzi - dziadkowie
brali ślub w 1916 roku we Lwowie, w którym panował wielki głód, mowy
nie było o ślubnej sukni i weselu i o tym by na ślubie była rodzina dziadka.
I tradycję brania ślubu nie w sukni ślubnej przełamała w mojej rodzinie
dopiero moja córka.
W 1929 roku dziadek otrzymał bardzo ciekawą propozycję pracy w Warszawie
więc się z dziećmi przeprowadzili do Warszawy.
I calutkie dzieciństwo, aż do swego zamążpójścia, słuchałam opowieści babci
o Lwowie i opowieści dziadka o Wiedniu.
I jakoś nigdy nie zapragnęłam pojechać ani do Wiednia ani do Lwowa - nie
chciałam konfrontacji tego co o nich słyszałam z rzeczywistością. Wiem,
wiem, mam świra.
Subskrybuj:
Posty (Atom)