Jak Wam pisałam, starszy z Krasnali pojechał z klasą na 3-dniową wycieczkę.
Rozmawiałam przedwczoraj z córką, więc pytam, jak się dziecięciu
podobał wyjazd.
"bardzo - wrócił o co najmniej rok starszy i dostał nagrodę za najlepiej
posprzątany pokój" - poinformowała mnie córka.
I obie ryknęłyśmy śmiechem, głównie dlatego, że pamiętamy jak wyglądało
kiedyś Krasnalowe sprzątanie pokoju- po prostu wszystko to co leżało na
podłodze wylądowało na łóżkach chłopców.
Ale jednak na tym "samodzielnym wyjezdzie" Krasnal naprawdę posprzątał, nawet łóżko porządnie zaścielił.
Młodszy Krasnal miał zacząć kurs taekwondo. Właściwie wszystko skończyło
się na "miał"- na pierwszych zajęciach nawet wykonywał polecenia, ale na
drugich przestało mu się to podobać "bo po co ja mam skakać?" i stwierdził,
że mu się owe zajęcia nie podobają.
I tym sposobem zaoszczędzone 100 euro zostało zainwestowane w
porządną deskorolkę, a Młody zachwycony niemożebnie, zdobywa nowe umiejętności.
Pamiętam jak szalał na hulajnodze i co na niej wyczyniał, to wyobrażam
sobie jak szaleje na deskorolce - oczywiście w kasku .
*****
Nowa, dobra zmiana wkracza chyłkiem pod niektóre strzechy. Kiedyś pod
strzechy trafiały książki i oświata a teraz dobra zmiana.
Jak większość z Was wie, nie należę do osób "rodzinnych" - na spędy
rodzinne nie latam na miotle, unikam różnych uroczystości jak śluby i
pogrzeby, a mimo tego zawsze jakiś odprysk rodzinny do mnie trafi.
Na przykład w postaci ciotki, która mnie niestety rozpoznała na ulicy,
a już myślałam, że postarzałam się na tyle, że przestałam być
rozpoznawalna.
Ojej- zajęczała- przyszlibyście kiedyś do nas na jakiś obiad! Tak dawno
nie byliście!
Fakt- przeleciałam w pamięci "ten ostatni raz" i wypadło mi, że było to
nim jeszcze zostałam matką. Wtedy właśnie byłam tam na obiedzie.
Potem widywałam ten odłam rodziny raczej sporadycznie, bo to rodzina
mojej matki, a ja nawet z matką miałam nie za częste kontakty.
Słuchaj- niezrażona niczym cioteczka kontynuowała rozmowę- a ty masz
córkę, prawda?
Prawda- odpowiedziałam. Przecież się dziecka nie wyprę- pomyślałam.
A ona już wyszła za mąż?
Wyszła, kilka lat po ślubie Twojej córki - poinformowałam uprzejmie.
I co?- ciotka nie odpuszczała, żądna wiadomości.
No nic- odpowiedziałam-normalnie, wyszła za mąż ma dwoje dzieci.
Och, no to tym bardziej do nas przyjdzcie!
Ciociu, ona nie mieszka w Polsce i prawie tu nie bywa, więc będzie trudno.
Ooo- to szkoda. Mogłaby moja Marysia zobaczyć, jak to jednak dobrze
mieć dzieci.Jak ostatnio był ksiądz po kolędzie, to mi powiedział, że
Marysia i jej mąż nie są rodziną i że ona powinna była jednak urodzić
następne dziecko.
I wiesz, ja to powiedziałam Marysi i ona się przestała do mnie odzywać.
Ciociu, zawsze mówiłam, że Marysia ma dobrze w głowie poukładane
i wcale się nie dziwię, że przestała się do ciebie odzywać.
A tak poza tym, to ja się bardzo spieszę, bo idę na określoną godzinę do
lekarza. Cmoknęłam powietrze obok zwiędłego policzka ciotki i szybko
odeszłam.
I tu winna jestem jedno wyjaśnienie- Marysia jest nosicielem zmutowanego genu odpowiedzialnego za mukowiscydozę.
Jedna na 25 osób posiada ten gen zmutowany. Jego mutacje są powodem
nie tylko mukowiscydozy ale i kilku innych chorób.
Jak na złość, mąż Marysi też jest nosicielem tego genu, a więc każde ich
dziecko będzie chore.
Ich pierworodny synek żył zaledwie dwa miesiące i to cały czas na sali szpitalnej, był zupełnie niezdolny do samodzielnego oddychania, do tego
miał rozszczep podniebienia.
I wtedy dopiero okazało się, że każde następne ich wspólne dziecko też
urodzi się z tą wadą genetyczną.
Po śmierci dziecka najbliższa rodzina Marysi orzekła, że Marysia powinna
rozejść się z mężem, wyjść za innego (już nie nosiciela wadliwego genu),
bo wtedy byłoby 50% szans, że dziecko urodzi się zdrowe.
No ale pech chciał, że oni wcale a wcale nie chcieli się rozejść i są nadal
razem, już dwadzieścia lat.
A cioteczka, która bardzo chce być babcią, wyżaliła się wszystkim na
lewo i prawo, nowemu księdzu także.
No i chyba teraz niewiele osób będzie się dziwić, że stosuję metodę
przebywania z daleka od rodziny.
Do rodzinnych zdjęć też nie pozuję;)
drewniana rzezba
wtorek, 31 maja 2016
piątek, 27 maja 2016
Mój pierwszy.....
.......motylek.
Zrobić zrobiłam, ale teraz muszę wymyślić jak go zagospodarować.
Oczywiście może być fragmentem naszyjnika w stylu vintage.
Gdyby nie niemiłe skojarzenia, pewnie byłby broszką- ale nie będzie!
Jakimś cudem bardzo szybko mi się zaplótł "ściegiem kwadratowym".
Oczywiście przypomniałam sobie o zrobieniu fotki gdy już słońce
niemal zaszło za chmury.
Nie wykluczam, że zrobię jeszcze innego, ale wpierw muszę kupić
żyłkę 0,15 bo mi się jak na złość skończyła.
Chodzi za mną motylek z matowych koralików.
W naturze motylek mieści się w prostokącie 5,5 cm x 4,0 cm,
więc wielkością nie poraża.
Zrobić zrobiłam, ale teraz muszę wymyślić jak go zagospodarować.
Oczywiście może być fragmentem naszyjnika w stylu vintage.
Gdyby nie niemiłe skojarzenia, pewnie byłby broszką- ale nie będzie!
Jakimś cudem bardzo szybko mi się zaplótł "ściegiem kwadratowym".
Oczywiście przypomniałam sobie o zrobieniu fotki gdy już słońce
niemal zaszło za chmury.
Nie wykluczam, że zrobię jeszcze innego, ale wpierw muszę kupić
żyłkę 0,15 bo mi się jak na złość skończyła.
Chodzi za mną motylek z matowych koralików.
W naturze motylek mieści się w prostokącie 5,5 cm x 4,0 cm,
więc wielkością nie poraża.
środa, 25 maja 2016
Mix
Zapewne za bliżej nie znane mi przewinienia, musiałam dziś pojechać
do przyszpitalnej przychodni endokrynologicznej.
Poszło całkiem niezle - odległość ok.7 km udało mi się pokonać miejską
komunikacją zaledwie w ciągu pół godziny.
Pod gabinetem wylądowałam nawet wcześniej nim dotarła przemiła
pani doktor, której spóznienie nie przekroczyło 15 minut.
A tak w ogóle to dziś jakoś mało osób było chętnych do przyszpitalnych
przychodni - nawet znalazłam wolne krzesełko na korytarzu przed
gabinetem.
Przyszpitalne przychodnie specjalistyczne w tym szpitalu to przychodnie
mocno wędrujące po wszystkich możliwych miejscach, bo to szpital
Kliniczny, a więc z ambicjami, by tych klinik było jak najwięcej.
Jakimś cudem tym razem przychodnia endokrynologiczna w ciągu
trzech miesięcy nie zmieniła lokalizacji.
Ale nie ma róży bez kolców- krew pobierają w gabinecie na parterze,
wyniki są do odebrania na oddziale endokrynologicznym na V piętrze,
a specjalista endokrynolog przyjmuje na I piętrze, ale w zupełnie innym
skrzydle tego niemożliwie rozległego budynku.
Ilekroć przychodzę do tego budynku, zawsze mnie rozczula widok
nałogowych palaczy - bo niezależnie od pory roku zawsze przed wejściem
do szpitala stoi kilka osób w piżamkach, z wenflonami na wierzchu
dłoni i wszyscy palą, jakby wypalali ostatniego w życiu papierosa.
Co do mego stanu zdrowia- nie jest zle, mogło przecież być gorzej.
Mam łykać naprzemiennie 100 i 88 mcg euthyroxu, a oprócz tego nadal
brać Kalcikinon, bo mi uratowane z pogromu przytarczyczki w prawym
płacie jakoś kiepsko działają i moja gospodarka wapniowa nie zachwyca
lekarki. Nie jej jednej:)
Następna wizyta - za rok, a przed nią koniecznie USG, "bo może ma pani
raka tarczycy, muszę to sprawdzić".
Rozczulająca dociekliwość, już drugi raz to słyszę. Udało mi się zapisać
na wizytę do p. endo na......grudzień 2017r., więc USG zrobię dopiero
przed wizytą.
No i jeszcze coś - mam sobie robić TSH co 3 miesiące (oczywiście na
koszt własny) i gdyby mi wzrosło w stosunku do tego stanu, który mam
dziś, to mam wpaść pomiędzy pacjentami i p. doktor wyznaczy mi termin wizyty. Albo wypisze receptę pełnopłatną, bo to tani lek.
Okrutnie się ubawiłam w drodze powrotnej- siedziałam obok mocno
starszej pani, której ogromnie nie podobało się, że ja chodzę w spodniach.
W końcu, rozbawiona już maksymalnie, powiedziałam tej pani, że to
strój bardzo bezpieczny dla kobiet - zapewne w tym stroju uniknę
gwałtu.
Pani popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się , kiwnęła głową i stwierdziła:
" no nie pomyślałam o tym, że trudno zgwałcić kobietę w spodniach".
Ale co się uśmiałam, to moje. A śmiech to zdrowie, prawda?
do przyszpitalnej przychodni endokrynologicznej.
Poszło całkiem niezle - odległość ok.7 km udało mi się pokonać miejską
komunikacją zaledwie w ciągu pół godziny.
Pod gabinetem wylądowałam nawet wcześniej nim dotarła przemiła
pani doktor, której spóznienie nie przekroczyło 15 minut.
A tak w ogóle to dziś jakoś mało osób było chętnych do przyszpitalnych
przychodni - nawet znalazłam wolne krzesełko na korytarzu przed
gabinetem.
Przyszpitalne przychodnie specjalistyczne w tym szpitalu to przychodnie
mocno wędrujące po wszystkich możliwych miejscach, bo to szpital
Kliniczny, a więc z ambicjami, by tych klinik było jak najwięcej.
Jakimś cudem tym razem przychodnia endokrynologiczna w ciągu
trzech miesięcy nie zmieniła lokalizacji.
Ale nie ma róży bez kolców- krew pobierają w gabinecie na parterze,
wyniki są do odebrania na oddziale endokrynologicznym na V piętrze,
a specjalista endokrynolog przyjmuje na I piętrze, ale w zupełnie innym
skrzydle tego niemożliwie rozległego budynku.
Ilekroć przychodzę do tego budynku, zawsze mnie rozczula widok
nałogowych palaczy - bo niezależnie od pory roku zawsze przed wejściem
do szpitala stoi kilka osób w piżamkach, z wenflonami na wierzchu
dłoni i wszyscy palą, jakby wypalali ostatniego w życiu papierosa.
Co do mego stanu zdrowia- nie jest zle, mogło przecież być gorzej.
Mam łykać naprzemiennie 100 i 88 mcg euthyroxu, a oprócz tego nadal
brać Kalcikinon, bo mi uratowane z pogromu przytarczyczki w prawym
płacie jakoś kiepsko działają i moja gospodarka wapniowa nie zachwyca
lekarki. Nie jej jednej:)
Następna wizyta - za rok, a przed nią koniecznie USG, "bo może ma pani
raka tarczycy, muszę to sprawdzić".
Rozczulająca dociekliwość, już drugi raz to słyszę. Udało mi się zapisać
na wizytę do p. endo na......grudzień 2017r., więc USG zrobię dopiero
przed wizytą.
No i jeszcze coś - mam sobie robić TSH co 3 miesiące (oczywiście na
koszt własny) i gdyby mi wzrosło w stosunku do tego stanu, który mam
dziś, to mam wpaść pomiędzy pacjentami i p. doktor wyznaczy mi termin wizyty. Albo wypisze receptę pełnopłatną, bo to tani lek.
Okrutnie się ubawiłam w drodze powrotnej- siedziałam obok mocno
starszej pani, której ogromnie nie podobało się, że ja chodzę w spodniach.
W końcu, rozbawiona już maksymalnie, powiedziałam tej pani, że to
strój bardzo bezpieczny dla kobiet - zapewne w tym stroju uniknę
gwałtu.
Pani popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się , kiwnęła głową i stwierdziła:
" no nie pomyślałam o tym, że trudno zgwałcić kobietę w spodniach".
Ale co się uśmiałam, to moje. A śmiech to zdrowie, prawda?
wtorek, 24 maja 2016
Świat z mojego okna
Nieco ograniczony ten świat zaokienny, a tak wygląda on od strony
podwórka:
lipa i brzoza
oraz smętne resztki żywopłotu z dzikiej róży. Brzoza i lipa nie dają tu
rosnąć żadnemu krzaczkowi. Trawa też nie chce tu rosnąć.
Następne dwie lipy i pół żywa sosenka poświąteczna
Pięciornik posadzony blisko ściany, za nim fragment kosodrzewiny
Na pierwszym planie mój winobluszcz (w prawym, dolnym rogu), dalej bliżej nieznane mi krzaczory, które czasami raczą kwitnąć
A taki mam widok z kuchennego okna
Ten kawałek trawnika jest okolony gęstym żywopłotem i często wylegują
się tu koty, bo żaden pies się tu nie dostanie. Za niedługo zapewne rozwiną
się dwa duże krzewy róż i wtedy wrzucę nowe foty.
Trawnik mały, ale rosną na nim: 2 tuje, 2 różne świerki, 2 kosodrzewiny, 2 płożące się jałowce, 2 kępy piwonii oraz 2 duże krzewy róż, teoretycznie pnących .
Kilka lat temu, z uporem maniaka usiłowaliśmy zagospodarować trawniki
przed naszymi oknami. Na 20 mieszkań chęć działania wykazali lokatorzy trzech mieszkań.
Pozostali zachwycali się jak to wszystko pięknie rośnie za nie ich pieniądze.
Od strony podwórka były posadzone krokusy i tamaryszek, oprócz tego
dwa rododendrony .
Tamaryszek wytrzymał zaledwie rok,potem ktoś go połamał, krokusy były
aż 2 sezony i zniknęły razem z ochronnymi koszyczkami na cebulki, a rododendron...wyparował.
Nawet dołek po nim nie pozostał, tylko puste, równe miejsce na trawniku.
Oprócz tego osobiście posadziłam hortensje, ale biedactwa nie wyrobiły
zasilania ich przez sąsiadów petami.
Więc przestaliśmy się wysilać -co rośnie to niech sobie dalej rośnie, niczego
nowego nie dosadzamy.
Ziemia tu marnieńka, taka po placu budowy i żeby tu coś dobrze rosło
to trzeba nawiezć kilka wywrotek dobrej, ogrodowej ziemi. No ale skoro
i tak nikt nie szanuje tu cudzej pracy - zostanie tak jak jest.
podwórka:
lipa i brzoza
oraz smętne resztki żywopłotu z dzikiej róży. Brzoza i lipa nie dają tu
rosnąć żadnemu krzaczkowi. Trawa też nie chce tu rosnąć.
Pięciornik posadzony blisko ściany, za nim fragment kosodrzewiny
Na pierwszym planie mój winobluszcz (w prawym, dolnym rogu), dalej bliżej nieznane mi krzaczory, które czasami raczą kwitnąć
A taki mam widok z kuchennego okna
Ten kawałek trawnika jest okolony gęstym żywopłotem i często wylegują
się tu koty, bo żaden pies się tu nie dostanie. Za niedługo zapewne rozwiną
się dwa duże krzewy róż i wtedy wrzucę nowe foty.
Trawnik mały, ale rosną na nim: 2 tuje, 2 różne świerki, 2 kosodrzewiny, 2 płożące się jałowce, 2 kępy piwonii oraz 2 duże krzewy róż, teoretycznie pnących .
Kilka lat temu, z uporem maniaka usiłowaliśmy zagospodarować trawniki
przed naszymi oknami. Na 20 mieszkań chęć działania wykazali lokatorzy trzech mieszkań.
Pozostali zachwycali się jak to wszystko pięknie rośnie za nie ich pieniądze.
Od strony podwórka były posadzone krokusy i tamaryszek, oprócz tego
dwa rododendrony .
Tamaryszek wytrzymał zaledwie rok,potem ktoś go połamał, krokusy były
aż 2 sezony i zniknęły razem z ochronnymi koszyczkami na cebulki, a rododendron...wyparował.
Nawet dołek po nim nie pozostał, tylko puste, równe miejsce na trawniku.
Oprócz tego osobiście posadziłam hortensje, ale biedactwa nie wyrobiły
zasilania ich przez sąsiadów petami.
Więc przestaliśmy się wysilać -co rośnie to niech sobie dalej rośnie, niczego
nowego nie dosadzamy.
Ziemia tu marnieńka, taka po placu budowy i żeby tu coś dobrze rosło
to trzeba nawiezć kilka wywrotek dobrej, ogrodowej ziemi. No ale skoro
i tak nikt nie szanuje tu cudzej pracy - zostanie tak jak jest.
niedziela, 22 maja 2016
Borelioza nie ma urlopu
Pogoda za oknem piękna, więc kto żyw wylega na zieloną trawkę nie
zdając sobie sprawy z faktu, że nie my jedni jesteśmy jej użytkownikami.
Prawdę mówiąc to my wchodząc na tę "zieloną trawkę" pakujemy się na
teren zamieszkały przez całe mnóstwo mniejszych i większych stworzonek.
A swą obecnością stajemy się ogniwkiem łańcucha pokarmowego dla
naprawdę b.małego, ale groznego dla nas pajęczaka- KLESZCZA.
Kleszcz to bardzo pospolity pajęczak- bytuje na całym świecie i podobno
jest ich aż 825 gatunków.
W Polsce występuje około 20 gatunków tego paskudztwa, a najpopularniejszy jest kleszcz pastwiskowy.
Krótkie i ciepłe w sumie zimy sprawiły, że kleszcze od kilku lat mają komfortowe warunki do życia - brak śniegu i mrozu sprzyja przetrwaniu tych
pajęczaków.
Teoretycznie kleszcze są bardziej zainteresowane innymi niż człowiek kręgowcami, ale tak naprawdę jest im wszystko jedno, czyjej krwi się
napiją.
W tym roku jest ich wyjątkowy wysyp- jest ich pełno nie tylko w lesie i na łąkach, są też niestety na miejskich trawnikach i w parkach.
Kleszcze , z wdzięczności za to, że skonsumują nieco naszej krwi, zostawiają nam i naszym domowym czworonogom prezent w postaci kilku chorób.
Psy są obdarowywane babesziozą, a my odkleszczowym zapaleniem mózgu i
bardzo trudną do wyleczenia i grożną boreliozą , która atakuje wiele narządów.
Psy i koty są znacznie lepiej chronione przed kleszczami niż my- są dla nich
preparaty stosowane bezpośrednio na skórę i zależnie od jego rodzaju ochronę powtarzamy co 28 dni lub raz na kwartał.
Z ochroną ludzi jest nieco trudniej - przeciw odkleszczowemu zapaleniu mózgu chroni szczepionka- do pełnej ochrony potrzebne są trzy jej dawki, powtórzone w określonych odstępach czasu.
Przed boreliozą nie ochroni nas żadna szczepionka bo jej nie ma.
Przed boreliozą musimy chronić się sami.
Przede wszystkim, choć to nie jest "eleganckie", nie spacerujmy
w sandałkach bez skarpetek.
Nie buszujmy po krzakach rano i wieczorem, po w tym czasie kleszcze bardzo lubią się pożywiać. Najmniej aktywne są około południa.
Po każdym pobycie na łące, w parku i w lesie oglądajmy dokładnie całe ciało-
dziecko też człowiek i też się nadaje na pokarm dla kleszcza, więc o
obejrzeniu skóry dziecka nie zapominajmy.
Jeżeli znajdziemy na sobie wczepionego w skórę kleszcza pamiętajmy, że nie wolno go traktować tłuszczem, naftą czy spirytusem, bo wtedy wstrzyknie
nam wszystkie zarazki, które ma w swoich wnętrznościach.
Kleszcza trzeba usunąć przez wykręcenie go ze skóry, lub udać się do najbliższego punktu medycznego, gdzie zrobią to fachowo.
Może się zdarzyć, że w kilka dni po wyprawie na "zieloną trawkę" zobaczymy
na skórze zaczerwienione kółko wokół maleńkiego śladu. Wtedy w te pędy musimy udać się do lekarza- bo to dowód na to, że ugryzł nas kleszcz i
trzeba rozpocząć leczenie.
Nie mniej ten odczyn skórny nie jest regułą i możemy nie mieć pojęcia, że
nas ukąsił kleszcz.
Nie wiem jak teraz wygląda sytuacja z preparatami chroniącymi naszą skórę
przed bliskim kontaktem z kleszczem.
Kiedyś był w aptekach dostępny preparat f-my Bayer "AUTAN Protection Plus," który działał do 8 godzin od chwili aplikacji.Służył również dzieciom od 6 roku życia.
Zapewniam Was, że lepiej zainwestować ok.20 zł na preparat niż zachorować
na boreliozę, której trudno się potem pozbyć.
Więcej informacji na ten temat znajdziecie na:
www.borelioza.org
www.drogadosiebie.pl/borelioza
I zajrzyjcie pod te adresy nim się zaczniecie wylegiwać na trawie, włóczyć
po lesie i buszować po krzakach.
Naprawdę łatwiej i taniej jest zapobiegać przykrym skutkom niż je potem leczyć.
zdając sobie sprawy z faktu, że nie my jedni jesteśmy jej użytkownikami.
Prawdę mówiąc to my wchodząc na tę "zieloną trawkę" pakujemy się na
teren zamieszkały przez całe mnóstwo mniejszych i większych stworzonek.
A swą obecnością stajemy się ogniwkiem łańcucha pokarmowego dla
naprawdę b.małego, ale groznego dla nas pajęczaka- KLESZCZA.
Kleszcz to bardzo pospolity pajęczak- bytuje na całym świecie i podobno
jest ich aż 825 gatunków.
W Polsce występuje około 20 gatunków tego paskudztwa, a najpopularniejszy jest kleszcz pastwiskowy.
Krótkie i ciepłe w sumie zimy sprawiły, że kleszcze od kilku lat mają komfortowe warunki do życia - brak śniegu i mrozu sprzyja przetrwaniu tych
pajęczaków.
Teoretycznie kleszcze są bardziej zainteresowane innymi niż człowiek kręgowcami, ale tak naprawdę jest im wszystko jedno, czyjej krwi się
napiją.
W tym roku jest ich wyjątkowy wysyp- jest ich pełno nie tylko w lesie i na łąkach, są też niestety na miejskich trawnikach i w parkach.
Kleszcze , z wdzięczności za to, że skonsumują nieco naszej krwi, zostawiają nam i naszym domowym czworonogom prezent w postaci kilku chorób.
Psy są obdarowywane babesziozą, a my odkleszczowym zapaleniem mózgu i
bardzo trudną do wyleczenia i grożną boreliozą , która atakuje wiele narządów.
Psy i koty są znacznie lepiej chronione przed kleszczami niż my- są dla nich
preparaty stosowane bezpośrednio na skórę i zależnie od jego rodzaju ochronę powtarzamy co 28 dni lub raz na kwartał.
Z ochroną ludzi jest nieco trudniej - przeciw odkleszczowemu zapaleniu mózgu chroni szczepionka- do pełnej ochrony potrzebne są trzy jej dawki, powtórzone w określonych odstępach czasu.
Przed boreliozą nie ochroni nas żadna szczepionka bo jej nie ma.
Przed boreliozą musimy chronić się sami.
Przede wszystkim, choć to nie jest "eleganckie", nie spacerujmy
w sandałkach bez skarpetek.
Nie buszujmy po krzakach rano i wieczorem, po w tym czasie kleszcze bardzo lubią się pożywiać. Najmniej aktywne są około południa.
Po każdym pobycie na łące, w parku i w lesie oglądajmy dokładnie całe ciało-
dziecko też człowiek i też się nadaje na pokarm dla kleszcza, więc o
obejrzeniu skóry dziecka nie zapominajmy.
Jeżeli znajdziemy na sobie wczepionego w skórę kleszcza pamiętajmy, że nie wolno go traktować tłuszczem, naftą czy spirytusem, bo wtedy wstrzyknie
nam wszystkie zarazki, które ma w swoich wnętrznościach.
Kleszcza trzeba usunąć przez wykręcenie go ze skóry, lub udać się do najbliższego punktu medycznego, gdzie zrobią to fachowo.
Może się zdarzyć, że w kilka dni po wyprawie na "zieloną trawkę" zobaczymy
na skórze zaczerwienione kółko wokół maleńkiego śladu. Wtedy w te pędy musimy udać się do lekarza- bo to dowód na to, że ugryzł nas kleszcz i
trzeba rozpocząć leczenie.
Nie mniej ten odczyn skórny nie jest regułą i możemy nie mieć pojęcia, że
nas ukąsił kleszcz.
Nie wiem jak teraz wygląda sytuacja z preparatami chroniącymi naszą skórę
przed bliskim kontaktem z kleszczem.
Kiedyś był w aptekach dostępny preparat f-my Bayer "AUTAN Protection Plus," który działał do 8 godzin od chwili aplikacji.Służył również dzieciom od 6 roku życia.
Zapewniam Was, że lepiej zainwestować ok.20 zł na preparat niż zachorować
na boreliozę, której trudno się potem pozbyć.
Więcej informacji na ten temat znajdziecie na:
www.borelioza.org
www.drogadosiebie.pl/borelioza
I zajrzyjcie pod te adresy nim się zaczniecie wylegiwać na trawie, włóczyć
po lesie i buszować po krzakach.
Naprawdę łatwiej i taniej jest zapobiegać przykrym skutkom niż je potem leczyć.
piątek, 20 maja 2016
Mix
Przeczytałam nieomal jednym tchem ostatnią książkę Marii Czubaszek
"Nienachalna z urody".
Nie podejrzewałam nawet, że tak wiele mam wspólnych cech z autorką.
No, może poza zamiłowaniem do palenia papierosów i alkoholu.
Jedno i drugie po prostu zbyt mi szkodziło bym stała się ich fanką.
Dla mnie to był przy okazji powrót do czasów odległej, niestety, młodości.
Okazuje się, że krążyłyśmy tymi samymi ścieżkami, bywałyśmy w tych
samych lokalach, tyle tylko, że z pewnym przesunięciem w czasie.
Stosunek do gotowania też mam nieco odmienny, choć nie da się ukryć,
że coraz mniej mnie pasjonuje ta czynność a myślenie o jedzeniu zaczyna
mi sprawiać po prostu przykrość. Coraz częściej łapię się na tym, że
wybieram takie dania, których przygotowanie nie przekracza pół godziny.
Od biedy takie, które nie wymagają zbytniej uwagi w trakcie ich obróbki termicznej, same się pieką.
*****
Znów mi się "coś zrobiło". I to coś, co obiecałam dość dawno zrobić dla
własnej córki.
To bransoletka, którą owija się trzy razy wokół ręki.
Oczywiście zdjęcia mi nie wyszły- może nic dziwnego, bo mi w godzinę
pózniej żarówka zastrajkowała definitywnie, dokonując swego żywota.
Nic nie jest wieczne, nawet żarówka LED, która u mnie ma ciężkie życie,
bo spędzam przy niej niemal całą dobę.
Są to kulki agatu umieszczone w jedwabnym sznurku.
Kolory są przekłamane, bo tak naprawdę w tych kulkach agatu nie ma nic brązowego, jest za to czerń i szarość.
Ale i tak jakoś szybko mi to wyszło, zaledwie w dwa dni. Najwięcej czasu poświęciłam na wymyślenie zapięcia, które jest regulowane.
No i nie metalowe, ale jest integralną częścią bransoletki - środkowe
zdjęcie.
No cóż, dziś piątek, a więc dzień "kulinarny", zaraz "lecę w gary", by
przygotować coś na najbliższe 3 dni .
"Nienachalna z urody".
Nie podejrzewałam nawet, że tak wiele mam wspólnych cech z autorką.
No, może poza zamiłowaniem do palenia papierosów i alkoholu.
Jedno i drugie po prostu zbyt mi szkodziło bym stała się ich fanką.
Dla mnie to był przy okazji powrót do czasów odległej, niestety, młodości.
Okazuje się, że krążyłyśmy tymi samymi ścieżkami, bywałyśmy w tych
samych lokalach, tyle tylko, że z pewnym przesunięciem w czasie.
Stosunek do gotowania też mam nieco odmienny, choć nie da się ukryć,
że coraz mniej mnie pasjonuje ta czynność a myślenie o jedzeniu zaczyna
mi sprawiać po prostu przykrość. Coraz częściej łapię się na tym, że
wybieram takie dania, których przygotowanie nie przekracza pół godziny.
Od biedy takie, które nie wymagają zbytniej uwagi w trakcie ich obróbki termicznej, same się pieką.
*****
Znów mi się "coś zrobiło". I to coś, co obiecałam dość dawno zrobić dla
własnej córki.
To bransoletka, którą owija się trzy razy wokół ręki.
Oczywiście zdjęcia mi nie wyszły- może nic dziwnego, bo mi w godzinę
pózniej żarówka zastrajkowała definitywnie, dokonując swego żywota.
Nic nie jest wieczne, nawet żarówka LED, która u mnie ma ciężkie życie,
bo spędzam przy niej niemal całą dobę.
Są to kulki agatu umieszczone w jedwabnym sznurku.
Kolory są przekłamane, bo tak naprawdę w tych kulkach agatu nie ma nic brązowego, jest za to czerń i szarość.
Ale i tak jakoś szybko mi to wyszło, zaledwie w dwa dni. Najwięcej czasu poświęciłam na wymyślenie zapięcia, które jest regulowane.
No i nie metalowe, ale jest integralną częścią bransoletki - środkowe
zdjęcie.
No cóż, dziś piątek, a więc dzień "kulinarny", zaraz "lecę w gary", by
przygotować coś na najbliższe 3 dni .
środa, 18 maja 2016
Brak mi empatii
Uprzejmie donoszę, że brak mi empatii, jak mnie dziś poinformowała jedna
z kobiet.
A było tak:
dziś mój ślubny miał wizytę kontrolną u lekarza I kontaktu, bo po tym wygrzebaniu się z objęć Kostusi, musi łykać różne dziwne lekarstwa i bywać
regularnie u kardiologa (oczywiście prywatnie,bo na NFZ nie ma co liczyć) a
internista strzeże jeszcze kilku innych schorzeń po tej operacji serca.
W naszej przychodni jest zwyczaj, że wizytę zamawia się telefonicznie i każdy ma wyznaczony dzień i godzinę wizyty i z reguły to wszystko funkcjonuje.
Jak zwykle, zgodnie z prośbą rejestratorki, byliśmy z 10 minut wcześniej.
Przed gabinetem czekała pani, która była wyznaczona tuż przed nami, a
oprócz niej jeszcze dwie kobiety, w tym jedna dzierżąca swą kartę zdrowia,
co oznaczało, że była to pacjentka nadprogramowa, która może być przyjęta
dopiero po wszystkich zapisanych pacjentach.
Na nasz widok pańcia z kartą w ręce wydała pełen niezadowolenia pomruk, poszeptała coś do pańci, która była z nią razem i oświadczyła głośno, że ona
tak się zle czuje, że zaraz zemdleje, więc wstała z krzesełka i usiadła na schodach, z których było bliżej do gabinetu niż z krzesła, na którym siedziała. Zaczęła trzymać się za głowę i przewracać oczami, wzdychać głośno- talent
aktorski wręcz samorodny. W chwili gdy mój ślubny wchodził do gabinetu
lekarza, zerwała się dziarsko ze schodów i weszła za nim.
W gabinecie dowiedziała się, że niestety lekarz nie przyjmie jej bez kolejki,ale jeśli tak bardzo się ona zle czuje, to pielęgniarka może wezwać karetkę pogotowia, z tym, że jeżeli okaże się, że to wezwanie nie jest uzasadnione,
to koszty wezwania karetki sama poniesie.
Pańcia wyniosła się z gabinetu i podeszła do rejestratorki z zapytaniem, czy ta może ma termometr. Rejestratorka wysłała ją do gabinetu zabiegowego, który jest piętro wyżej, proponując tej pacjentce, by skorzystała z windy.
Zbolała pacjentka spojrzała na nią złym okiem i....kłusem pognała na górę.
Nie wyrobiłam i parsknęłam śmiechem, bo tych schodów do pokonania jest
około 30 a ona popruwała po nich jak rącza kozica.
Jej towarzyszka spojrzała na mnie zgorszona i głośno zapodała: "pani jest
całkiem pozbawiona empatii".
Z czarującym uśmiechem odpowiedziałam: być może, ale jako osoba
twierdząca że zaraz zemdleje, to niewymownie sprawnie uporała się ta pani
ze schodami. A poziom empatii spada mi do zera gdy ktoś się chce na siłę
dostać gdzieś bez kolejki.
Kupiłam dziś ostatnią książkę p. Marii Czubaszek "Nienachalna z urody".
Na razie tylko przekartkowałam, dziś wieczorem zacznę czytać.
Pani Maria od nas odeszła ale zostawiła dla nas swą najbardziej osobistą
książkę.
z kobiet.
A było tak:
dziś mój ślubny miał wizytę kontrolną u lekarza I kontaktu, bo po tym wygrzebaniu się z objęć Kostusi, musi łykać różne dziwne lekarstwa i bywać
regularnie u kardiologa (oczywiście prywatnie,bo na NFZ nie ma co liczyć) a
internista strzeże jeszcze kilku innych schorzeń po tej operacji serca.
W naszej przychodni jest zwyczaj, że wizytę zamawia się telefonicznie i każdy ma wyznaczony dzień i godzinę wizyty i z reguły to wszystko funkcjonuje.
Jak zwykle, zgodnie z prośbą rejestratorki, byliśmy z 10 minut wcześniej.
Przed gabinetem czekała pani, która była wyznaczona tuż przed nami, a
oprócz niej jeszcze dwie kobiety, w tym jedna dzierżąca swą kartę zdrowia,
co oznaczało, że była to pacjentka nadprogramowa, która może być przyjęta
dopiero po wszystkich zapisanych pacjentach.
Na nasz widok pańcia z kartą w ręce wydała pełen niezadowolenia pomruk, poszeptała coś do pańci, która była z nią razem i oświadczyła głośno, że ona
tak się zle czuje, że zaraz zemdleje, więc wstała z krzesełka i usiadła na schodach, z których było bliżej do gabinetu niż z krzesła, na którym siedziała. Zaczęła trzymać się za głowę i przewracać oczami, wzdychać głośno- talent
aktorski wręcz samorodny. W chwili gdy mój ślubny wchodził do gabinetu
lekarza, zerwała się dziarsko ze schodów i weszła za nim.
W gabinecie dowiedziała się, że niestety lekarz nie przyjmie jej bez kolejki,ale jeśli tak bardzo się ona zle czuje, to pielęgniarka może wezwać karetkę pogotowia, z tym, że jeżeli okaże się, że to wezwanie nie jest uzasadnione,
to koszty wezwania karetki sama poniesie.
Pańcia wyniosła się z gabinetu i podeszła do rejestratorki z zapytaniem, czy ta może ma termometr. Rejestratorka wysłała ją do gabinetu zabiegowego, który jest piętro wyżej, proponując tej pacjentce, by skorzystała z windy.
Zbolała pacjentka spojrzała na nią złym okiem i....kłusem pognała na górę.
Nie wyrobiłam i parsknęłam śmiechem, bo tych schodów do pokonania jest
około 30 a ona popruwała po nich jak rącza kozica.
Jej towarzyszka spojrzała na mnie zgorszona i głośno zapodała: "pani jest
całkiem pozbawiona empatii".
Z czarującym uśmiechem odpowiedziałam: być może, ale jako osoba
twierdząca że zaraz zemdleje, to niewymownie sprawnie uporała się ta pani
ze schodami. A poziom empatii spada mi do zera gdy ktoś się chce na siłę
dostać gdzieś bez kolejki.
Kupiłam dziś ostatnią książkę p. Marii Czubaszek "Nienachalna z urody".
Na razie tylko przekartkowałam, dziś wieczorem zacznę czytać.
Pani Maria od nas odeszła ale zostawiła dla nas swą najbardziej osobistą
książkę.
piątek, 13 maja 2016
Mix
Smutno mi - odeszła kolejna lubiana przeze mnie Osoba. Zaczyna się robić pusto i bardziej szaro.
Nieunikniona refleksja -wszyscy przemijają, co jest jednak jedyną
sprawiedliwością.
Mam podejrzenie, że muszę chyba przestać się kierować w życiu logiką,
bo większość się nią nie kieruje.
Chcąc/nie chcąc musiałam wczoraj opuścić wygodne pielesze domowe
i wywlec się do przyszpitalnej przychodni, bo pani, która mi wyznaczyła
termin badań przed wizytą u endokrynologa, nie zajarzyła, że na wynik
jednego z badań czeka się aż pięć dni, a ona mi wyznaczyła tych dni- dwa.
No co? każdy się może pomylić- dobrze ,że sprawa dotyczy tylko takiej
błahostki jak termin wykonania badania, a nie np. pomyłki z wycięciem zdrowego organu a nie tego, których powinien być usunięty.
*****
Przedwczorajszej nocy odkryłam,że wśród naszej przydomowej zieleni
buszuje....słowik. Bo z tego co wiem, jest to jedyny ptak, który śpiewa
nocą.
I to śpiewają te słowiki, które jeszcze są samotne.
W ten sposób podrywają samiczki. Gdy pan słowik znajdzie już partnerkę
nie śpiewa nocą, ale jak większość ptaków w dzień i nad ranem.
Poza tym gdzieś całkiem blisko zamieszkał szpak i mi w ciągu dnia
podśpiewuje.
Jerzyki przyleciały do nas dzień póżniej niż do Wielkopolski i cały dzień
latają piszcząc niemiłosiernie.
*****
Jak wiecie leniwa ze mnie kobieta. Nie dość, że leniwa to są pewne rzeczy,
których okropnie nie lubię robić i są to różne drobne naprawy względnie
tzw. "poprawki" odzieży. A do tego wszystkiego jakoś zdurniałam i
zakupiłam sobie długą, a raczej bardzo, bardzo długą spódnicę.
Gdy się w nią wdzieję to na podłodze leży z 15 lub nieco więcej centymetrów spódnicy.
A więc spódnica wisi "na widoku", ja nią oko cieszę i......od tego patrzenia
jakoś się nie zrobiła krótsza. Może w poniedziałek ją zaniosę do jakiejś "fachmanki"?
Kontynuując temat "nie lubię napraw" - jak ta ostatnia idiotka zgodziłam
się naprawić "biżuterię" i od kilku godzin wiem, że to był wielki błąd.
A wszystko przez to, że się wzruszyłam. Ów stan świadczy chyba o tym, że
się piekielnie postarzałam.
Jedna z moich znajomych na jesieni ub. roku straciła matkę.
Teraz wraz z siostrą zrobiły remanent dobra wszelakiego po swej mamie i przyniosła całą reklamówkę przeróżnych uszkodzonych naszyjników.
Bo ona tak tęskni za matką, że chce czasami ponosić te ozdoby, choć wie,
że one są niemodne i niezbyt ładne.
No i siedzę jak ta głupia i usiłuję przywrócić życie tym kalekim ozdobom.
Tak z ręką na sercu to 90% nadaje się do utylizacji, no ale skoro obiecałam
to jednak naprawię, chociaż nie jestem przekonana do tej roboty.
*****
Dziś , niespodzianie, przyszła do mnie sąsiadka z sąsiedniej klatki, by mi
opowiedzieć jak było na marszu . Tłum jednak był ogromny, a my nie
spotkałyśmy się, choć byłyśmy stosunkowo blisko siebie.
Nic straconego, czwartego czerwca wybierzemy się razem, choć wg pani
od broszek ma to być sobota pracująca.
Ciekawa jestem kiedy zaczną protestujących rozpędzać -grunt to czerpać
z dobrych, PRL-owskich wzorów.
Miłego weekendu;)
Nieunikniona refleksja -wszyscy przemijają, co jest jednak jedyną
sprawiedliwością.
Mam podejrzenie, że muszę chyba przestać się kierować w życiu logiką,
bo większość się nią nie kieruje.
Chcąc/nie chcąc musiałam wczoraj opuścić wygodne pielesze domowe
i wywlec się do przyszpitalnej przychodni, bo pani, która mi wyznaczyła
termin badań przed wizytą u endokrynologa, nie zajarzyła, że na wynik
jednego z badań czeka się aż pięć dni, a ona mi wyznaczyła tych dni- dwa.
No co? każdy się może pomylić- dobrze ,że sprawa dotyczy tylko takiej
błahostki jak termin wykonania badania, a nie np. pomyłki z wycięciem zdrowego organu a nie tego, których powinien być usunięty.
*****
Przedwczorajszej nocy odkryłam,że wśród naszej przydomowej zieleni
buszuje....słowik. Bo z tego co wiem, jest to jedyny ptak, który śpiewa
nocą.
I to śpiewają te słowiki, które jeszcze są samotne.
W ten sposób podrywają samiczki. Gdy pan słowik znajdzie już partnerkę
nie śpiewa nocą, ale jak większość ptaków w dzień i nad ranem.
Poza tym gdzieś całkiem blisko zamieszkał szpak i mi w ciągu dnia
podśpiewuje.
Jerzyki przyleciały do nas dzień póżniej niż do Wielkopolski i cały dzień
latają piszcząc niemiłosiernie.
*****
Jak wiecie leniwa ze mnie kobieta. Nie dość, że leniwa to są pewne rzeczy,
których okropnie nie lubię robić i są to różne drobne naprawy względnie
tzw. "poprawki" odzieży. A do tego wszystkiego jakoś zdurniałam i
zakupiłam sobie długą, a raczej bardzo, bardzo długą spódnicę.
Gdy się w nią wdzieję to na podłodze leży z 15 lub nieco więcej centymetrów spódnicy.
A więc spódnica wisi "na widoku", ja nią oko cieszę i......od tego patrzenia
jakoś się nie zrobiła krótsza. Może w poniedziałek ją zaniosę do jakiejś "fachmanki"?
Kontynuując temat "nie lubię napraw" - jak ta ostatnia idiotka zgodziłam
się naprawić "biżuterię" i od kilku godzin wiem, że to był wielki błąd.
A wszystko przez to, że się wzruszyłam. Ów stan świadczy chyba o tym, że
się piekielnie postarzałam.
Jedna z moich znajomych na jesieni ub. roku straciła matkę.
Teraz wraz z siostrą zrobiły remanent dobra wszelakiego po swej mamie i przyniosła całą reklamówkę przeróżnych uszkodzonych naszyjników.
Bo ona tak tęskni za matką, że chce czasami ponosić te ozdoby, choć wie,
że one są niemodne i niezbyt ładne.
No i siedzę jak ta głupia i usiłuję przywrócić życie tym kalekim ozdobom.
Tak z ręką na sercu to 90% nadaje się do utylizacji, no ale skoro obiecałam
to jednak naprawię, chociaż nie jestem przekonana do tej roboty.
*****
Dziś , niespodzianie, przyszła do mnie sąsiadka z sąsiedniej klatki, by mi
opowiedzieć jak było na marszu . Tłum jednak był ogromny, a my nie
spotkałyśmy się, choć byłyśmy stosunkowo blisko siebie.
Nic straconego, czwartego czerwca wybierzemy się razem, choć wg pani
od broszek ma to być sobota pracująca.
Ciekawa jestem kiedy zaczną protestujących rozpędzać -grunt to czerpać
z dobrych, PRL-owskich wzorów.
Miłego weekendu;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)