.....czyli "roboty huk".
No cóż, nie ma wprawdzie u mnie szału sprzątania z okazji świąt, bo sprząta się
wszystko "na bieżąco", ale będę musiała stanąć dzielnie przy garach i nieco
w nich pomieszać.
Oczywiście głównie lewą ręką, bo prawa nadal nie za zdrowa.Ale już nie puchnie,
prawie sukces.
Gdy przy jednym stole zasiadają: bezglutenowcy, cukrzyczka, wszystkożercy
oraz dwaj mali "wydziwiacze pokarmowi", to szykowanie tego, co mogą
i lubią jeść wszyscy przypomina mi szukanie igły w stogu siana.
Nie będę ukrywać - dla mnie święta jako takie mogłyby nie istnieć- gdy jeszcze
pracowałam to były po prostu dni wolne od pracy, poprzedzone jakimś obłędem
w zdobywaniu dóbr na stół.
Odkąd jestem na emeryturze i każdy dzień mam wolny są to raczej dni w których
można, jeśli się ma ochotę, spotkać z miłymi sercu osobami.
A wulgaryzując zagadnienie- święta to były wtedy gdy byłam dzieckiem, czekałam
na nie z niecierpliwością a jedynym zmartwieniem była lekka niepewność, czy list
napisany do św.Mikołaja na pewno do niego dotarł, czy będę mogła pójść nieco
później spać, czy tak zapracowany Mikołaj zdąży do mnie dotrzeć, czy babcia
zrobi moje ulubione wafelki, czy będą pomarańcze, czy będzie na pewno choinka,
bo już tylko 2 dni do świąt a jej wciąż w domu nie ma, no i gdzie ten Mikołaj
położy prezenty? I kiedy tego karpia wypuszczą z wanny?
A potem budziłam się w wigilijny poranek, a kilka kroków od mego łóżka stała
piękna pachnąca lasem choinka, błyszcząca od ozdób - z aniołkiem , który
przysiadł na jej czubku, pełna bombek, owinięta łańcuchami z glansowanego
papieru (które jeszcze dwa miesiące wcześniej pracowicie kleiłam wraz
z dziadkiem) z cukrowymi soplami, małymi czerwonymi jabłuszkami, które były
tylko do ozdoby, z kolorowymi świeczkami.
Stała cicha, pachnąca, lśniąca od "anielskich włosów" i srebrzystej lamety a ja
wciąż nie wiedziałam skąd ona się wzięła tak rano w domu, skoro nie było jej
gdy kładłam się spać.
A potem przez większość dnia sterczałam przy oknie wypatrując czy aby nie
jedzie Mikołaj z prezentami.
I zawsze nagle rozlegał się dzwonek u drzwi wejściowych i nim wykokosiłam
się z parapetu okiennego by pobiec do drzwi, Mikołaj znikał (no bo się spieszył
do innych dzieci) a na naszej wycieraczce pod drzwiami leżał czerwony worek
zamknięty konopnym sznurkiem, i miał przypiętą kartkę z napisem : "ul.Narbutta
74 m 21, pod choinkę".
A potem było czekanie do wieczora, do chwili gdy na stole pojawiły się owoce
i słodycze, a ja rozdarta pomiędzy ciekawością co mi ten Mikołaj przyniósł a
słodyczami, które rzadko gościły na stole kręciłam się na krześle jakby mnie
mrówki obłaziły.
Wreszcie Dziadek podchodził do " mikołajowego worka" i wyciągał z niego
prezenty.
Nie za długo wierzyłam w Mikołaja - dokładnie to tak długo, dopóki nie poszłam
na imprezę "choinkową" organizowaną w miejscu pracy dziadka.
Niestety, bez trudu rozszyfrowałam, że Mikołajem był jeden ze znajomych
mego dziadka, pan S., o czym wielkim głosem poinformowałam inne dzieci.
Nasze Krasnale wiedzą, że Mikołaj nie istnieje - starszy wie to już od dawna,
młodszy zaś podejrzewa, że to bujda z tym Mikołajem, ale do końca wcale nie
jest pewny czy Mikołaj istnieje czy też nie.
Obaj ubóstwiają poranek wigilijny, gdy pod choinką leży stos prezentów - cały
dzień kręcą się obok, ale nie wolno niczego dotykać.
Dopiero po kolacji obaj rozparcelowują prezenty. Jeden czyta dla kogo jest dany
prezent, drugi wręcza, po jakimś czasie następuje zmiana obowiązków.
A gdy już wszystkie paczuszki rozdane następuje zbiorowe rozpakowywanie
prezentów. I na środku pokoju rośnie stos papierów.
W tym roku wszystkie prezenty wylądowały u mnie, miałam za zadanie tak
popakować by było jak najwięcej paczuszek.
Trwało to jak wieczność,mam nadzieję, że więcej tych prezentów nie będzie.
Bo moja ręka może znów zastrajkować z przepracowania.
Jeżeli pamiętacie swoje święta z czasu dzieciństwa - napiszcie tu,proszę, choć
kilka słów.