.....trafiłam na zagadkę.
Oto i ona:
Dziś rano, gdy przechodziłam jedną z pobliskich ulic zauważyłam, że pod
drzewami i na chodniku leży bardzo dużo takich dziwnych "spadów".
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie podniosła "tego czegoś".
Schowałam do torebki, bo nie miałam czasu by to obejrzeć na miejscu.
W domu obejrzałam i ze środka wydłubałam to:
To jest najprawdziwszy pod słońcem orzeszek laskowy. I nawet go zjadłam.
Co prawda takich orzechów laskowych jeszcze nie widziałam, ale ten
jest owocem leszczyny tureckiej, corylus colurna.
Drzewo dorasta do 20 m wysokości, jego korona ma szerokość 8-12 metrów.
Pochodzi z południowo-wschodniej Europy, Azji Mniejszej i Kaukazu. Jest
gatunkiem ciepłolubnym, ale znosi nawet polskie zimy. Owocuje w kilka
lat po posadzeniu.
Jest to gatunek odporny na zanieczyszczenia powietrza, rzadko spotykany
w Polsce.
Już teraz wiem czemu tak często można zobaczyć na tej ulicy wiewiórki.
W pobliskim parku nie widziałam ani jednej, ale na tej uliczce prowadzącej
do parku często można je zobaczyć.
drewniana rzezba
piątek, 31 sierpnia 2018
poniedziałek, 27 sierpnia 2018
Włochaty orzeszek
Dziś na swej drodze do domu spotkałam taki oto włochaty orzeszek. Leżał
biedula na chodniku, więc musiałam go podnieść.
Drzewo, z którego spadł (dziś rano nawet był silny wiatr) jest ozdobnym
drzewem parkowym, które w "dorosłym wieku" ma bardzo rozłożystą koronę.
Ponieważ drzewo to nie toleruje we wczesnym okresie wzrostu niskich temperatur,
do nowych nasadzeń importuje się 12- 15 letnie drzewka z południa Europy.
W Polsce jest drzewem wybitnie ozdobnym, ale w wielu krajach płd. Europy
jego drewno jest wykorzystywane do wyrobu oklein (do intarsjowania drewna),
okładzin meblowych, mebli, sprzętu sportowego, wyrobu instrumentów
muzycznych oraz do produkcji walców młynarskich.
W Polsce mamy znanych aż pięć tych drzew:
"Olbrzym" -w Chojnie na Pomorzu Zachodnim-1066cm obwodu, 35 m wys.
"Konstytucyjny"- w Dobrzycy Wlkp., 1014 cm obwodu, 37 m wysokości
Trzy pozostałe nie doczekały się jeszcze imion własnych, a są to:
w Budziczu na Dolnym Śląsku , 897 cm obwodu, 29 m wysokości,
w Grocholinie na Kujawach 817 cm obwodu, 30 m wysokości,
w Włoszakowicach Wlkp. 791 cm obwodu , 20,5 m wysokości.
To drzewo występowało też w tekście przedwojennej piosenki "Kiedy znów
zakwitną białe bzy", to w jego cieniu siadała pani z panem i dawała mu
swe usta rozkochane.
A tu zdjęcie z sieci. Te "owłosione orzeszki" zawsze są po dwa na długiej
szypułce, a otwierają się póżną jesienią lub nawet dopiero zimą.
I piosenka, w której odnajdziecie nazwę drzewa.
biedula na chodniku, więc musiałam go podnieść.
Drzewo, z którego spadł (dziś rano nawet był silny wiatr) jest ozdobnym
drzewem parkowym, które w "dorosłym wieku" ma bardzo rozłożystą koronę.
Ponieważ drzewo to nie toleruje we wczesnym okresie wzrostu niskich temperatur,
do nowych nasadzeń importuje się 12- 15 letnie drzewka z południa Europy.
W Polsce jest drzewem wybitnie ozdobnym, ale w wielu krajach płd. Europy
jego drewno jest wykorzystywane do wyrobu oklein (do intarsjowania drewna),
okładzin meblowych, mebli, sprzętu sportowego, wyrobu instrumentów
muzycznych oraz do produkcji walców młynarskich.
W Polsce mamy znanych aż pięć tych drzew:
"Olbrzym" -w Chojnie na Pomorzu Zachodnim-1066cm obwodu, 35 m wys.
"Konstytucyjny"- w Dobrzycy Wlkp., 1014 cm obwodu, 37 m wysokości
Trzy pozostałe nie doczekały się jeszcze imion własnych, a są to:
w Budziczu na Dolnym Śląsku , 897 cm obwodu, 29 m wysokości,
w Grocholinie na Kujawach 817 cm obwodu, 30 m wysokości,
w Włoszakowicach Wlkp. 791 cm obwodu , 20,5 m wysokości.
To drzewo występowało też w tekście przedwojennej piosenki "Kiedy znów
zakwitną białe bzy", to w jego cieniu siadała pani z panem i dawała mu
swe usta rozkochane.
A tu zdjęcie z sieci. Te "owłosione orzeszki" zawsze są po dwa na długiej
szypułce, a otwierają się póżną jesienią lub nawet dopiero zimą.
niedziela, 26 sierpnia 2018
I znów ......
..... kilka domów w okolicy.
I wczorajszy księżyc
Nie wiem co się porobiło, ale nie miałam dziś zupełnie siły na jakiś dalszy spacer,
choć pogoda wybitnie spacerowa - błękitne niebo i +20 w cieniu.
No ale tak czasem mam - kładę się spać zdrowa i cała a rano wszystko mnie
boli a słowo "spacer" brzmi wrogo.
I wczorajszy księżyc
Nie wiem co się porobiło, ale nie miałam dziś zupełnie siły na jakiś dalszy spacer,
choć pogoda wybitnie spacerowa - błękitne niebo i +20 w cieniu.
No ale tak czasem mam - kładę się spać zdrowa i cała a rano wszystko mnie
boli a słowo "spacer" brzmi wrogo.
sobota, 25 sierpnia 2018
Koniec sierpnia - czyli.....
.....nadszedł czas na przetwory.
A może na potwory, bo czasem zamiast przetworu wychodzi mi potwór.
Ja, po prostu, mam talent.
Kiedyś, w ramach robienia przetworów, udało mi się przykleić zawartość
słoika na suficie. I świetnie się ta zawartość trzymała kuchennego sufitu.
Nawet nie macie pojęcia jak dekoracyjne są truskawki na suficie. Ilekroć
to wspomnę to myślę, że miałam dużo szczęścia, że rozpryskujące się wokół
szkło mnie nie pokaleczyło.
To było poważne ostrzeżenie żebym nie wpadała w kuchni na "genialne
pomysły".
Ale to jeszcze nic - nasz kolega, w ramach genialnego pomysłu, robił na zimę
powidła śliwkowe w....szybkowarze.
Miał świetne wyczucie czasu, wszedł do kuchni w chwili gdy szybkowar
z lekka eksplodował i cała jego zawartość, gorąca i lepka wylądowała na
suficie i ścianach kuchni a i częściowo na nim.
Ale dziś nie będzie nic a nic o robieniu dżemów lub powideł.
Dziś będzie o domowych kiszonkach, które przez ostatnie 4 lata są podstawą
mojego wyżywienia, ponieważ sukces medycyny, czyli antybiotyki uszkodziły
mi jelita.
I żeby przypadkiem nie wpaść z powrotem w sidła bakterii beztlenowych, muszę
jeść kiszonki.
Prawdę mówiąc nie ma nic prostszego niż zrobienie kiszonki warzywnej lub
owocowej.
Są dwa sposoby domowego kiszenia:
pierwszy to zalanie produktu, który chcemy ukisić, mieszanką soli i wody.
Na każdy litr wody dajemy 1 łyżkę stołową soli - może to być woda
przegotowana lub dobrze przefiltrowana woda "kranówka". Do tego możemy
dodać dowolne przyprawy, jak koper, liść laurowy, ziele angielskie, pieprz-
dodajemy po prostu to co lubimy.
A więc - zalewamy wodą z solą, dodajemy przyprawy, zakręcamy słoik i
odstawiamy go na kilka dni w ciemne miejsce o temperaturze pokojowej.
Wody nalewamy tyle by przykrywała zawartość słoika a do zakrętki zostało
ok.2,5 cm miejsca.
Tak kiszone warzywa będą chrupkie. WAŻNE -stosować sól kamienną a
nie warzoną, jodowaną.
Druga metoda to kiszenie przy pomocy serwatki z kefiru.
Otrzymanie serwatki z kefiru jest dziecinnie łatwe i ma dodatkowy bonus-
otrzymujemy pyszny kefirowy twarożek i pożądaną serwatkę. Potrzebna
jest nam do tego miseczka lub emaliowany lub kamienny garnuszek,
sitko, gaza lub papierowy filtr do kawy. Sitko umieszczamy na miseczce lub
garnuszku, wykładamy podwójnie złożoną gazą, na sitko wylewamy kefir.
Całość nakrywamy i wkładamy na noc do lodówki.
Rano mamy do śniadania twarożek i serwatkę kefirową do zakwaszania.
Uprzedzam tylko, że jeśli chcemy by warzywka zachowały chrupkość należy
je posolić wg smaku.
Gdy zakwaszamy serwatką na każdy kg produktu dajemy 2 łyżki stołowe
serwatki, resztę uzupełniając wodą.
Co można zakwaszać? Niemal wszystko to co lubimy z warzyw, łącznie
z jabłkami i małymi pomidorkami koktajlowymi, kalafiorem ,brokułem.
Niezależnie czym zakwaszamy, przez pierwsze trzy, cztery dni trzymamy
zakręcony słoik w ciemnym miejscu, w temperaturze pokojowej, potem
przekładamy do lodówki lub w inne, chłodne miejsce.
Trzecim sposobem to zakup firmowych "zakwasków"- nie stosowałam, ale
wiem, że można nabyć online a ich producent podaje jak je stosować.
Ja notorycznie kiszę cukinię, jabłka, marchewkę. Tu cukinia jest dostępna cały
rok, więc ją całą zimę kisiłam. Kisiłam też kapustę pekińską.
A teraz przepis na kiszonkę brokułową:
3 szklanki różyczek brokułu,
1 łyżeczka kolendry,
1/2 łyżeczki jagód jałowca
Zalewamy solanką, zakręcamy, odstawiamy w ciemne miejsce na 3 dni.
Potem odstawiamy do lodówki
Kiszone winogrona:
2 szklanki bezpestkowych winogron
1 posiekana łodyżka szczypiorku,
3 gozdziki,
1 mała laska cynamonu,
kawałeczek, 1cm świeżego, obranego imbiru,
1 ząbek czosnku,
1/2 łyżeczki drobnej soli morskiej,
2 łyżki serwatki z kefiru.Na tę ilość wystarczy pół litrowy słoik.
Ułóżcie w nim winogrona i resztę składników wraz z solą, zalejcie
wodą, dodajcie serwatkę.
Słoik zakręcamy, trzymamy 3 dni w ciemnym miejscu. Po tym czasie już
można kiszonkę jeść.
A tak się prezentuje moja kiszonka z marchewki i obranej cukinii-jedyne
składniki to woda , sól i warzywka.
Trochę to zdjęcie niedoświetlone bo słoik stoi w lodówce.
Wczoraj rano obudził mnie telefon od córki - "mama, zamknij wszystkie okna,
bo 50 km na południe od Berlina jest olbrzymi pożar lasu".
A tu są zdjęcia z tego okropnego wydarzenia:
Okna musiałam pozamykać głównie z uwagi na "marne" oskrzela mego
ślubnego, żeby nie wdychał dymu.
Pożar był duży, trzeba było ewakuować wielu mieszkańców okolic.
I jeszcze tej nocy i dziś rano wiatr przynosił woń spalenizny.
Trzeba przyznać, że wydarzenie było bardzo widowiskowe, niestety bardzo
niepożądane i smutne.
A może na potwory, bo czasem zamiast przetworu wychodzi mi potwór.
Ja, po prostu, mam talent.
Kiedyś, w ramach robienia przetworów, udało mi się przykleić zawartość
słoika na suficie. I świetnie się ta zawartość trzymała kuchennego sufitu.
Nawet nie macie pojęcia jak dekoracyjne są truskawki na suficie. Ilekroć
to wspomnę to myślę, że miałam dużo szczęścia, że rozpryskujące się wokół
szkło mnie nie pokaleczyło.
To było poważne ostrzeżenie żebym nie wpadała w kuchni na "genialne
pomysły".
Ale to jeszcze nic - nasz kolega, w ramach genialnego pomysłu, robił na zimę
powidła śliwkowe w....szybkowarze.
Miał świetne wyczucie czasu, wszedł do kuchni w chwili gdy szybkowar
z lekka eksplodował i cała jego zawartość, gorąca i lepka wylądowała na
suficie i ścianach kuchni a i częściowo na nim.
Ale dziś nie będzie nic a nic o robieniu dżemów lub powideł.
Dziś będzie o domowych kiszonkach, które przez ostatnie 4 lata są podstawą
mojego wyżywienia, ponieważ sukces medycyny, czyli antybiotyki uszkodziły
mi jelita.
I żeby przypadkiem nie wpaść z powrotem w sidła bakterii beztlenowych, muszę
jeść kiszonki.
Prawdę mówiąc nie ma nic prostszego niż zrobienie kiszonki warzywnej lub
owocowej.
Są dwa sposoby domowego kiszenia:
pierwszy to zalanie produktu, który chcemy ukisić, mieszanką soli i wody.
Na każdy litr wody dajemy 1 łyżkę stołową soli - może to być woda
przegotowana lub dobrze przefiltrowana woda "kranówka". Do tego możemy
dodać dowolne przyprawy, jak koper, liść laurowy, ziele angielskie, pieprz-
dodajemy po prostu to co lubimy.
A więc - zalewamy wodą z solą, dodajemy przyprawy, zakręcamy słoik i
odstawiamy go na kilka dni w ciemne miejsce o temperaturze pokojowej.
Wody nalewamy tyle by przykrywała zawartość słoika a do zakrętki zostało
ok.2,5 cm miejsca.
Tak kiszone warzywa będą chrupkie. WAŻNE -stosować sól kamienną a
nie warzoną, jodowaną.
Druga metoda to kiszenie przy pomocy serwatki z kefiru.
Otrzymanie serwatki z kefiru jest dziecinnie łatwe i ma dodatkowy bonus-
otrzymujemy pyszny kefirowy twarożek i pożądaną serwatkę. Potrzebna
jest nam do tego miseczka lub emaliowany lub kamienny garnuszek,
sitko, gaza lub papierowy filtr do kawy. Sitko umieszczamy na miseczce lub
garnuszku, wykładamy podwójnie złożoną gazą, na sitko wylewamy kefir.
Całość nakrywamy i wkładamy na noc do lodówki.
Rano mamy do śniadania twarożek i serwatkę kefirową do zakwaszania.
Uprzedzam tylko, że jeśli chcemy by warzywka zachowały chrupkość należy
je posolić wg smaku.
Gdy zakwaszamy serwatką na każdy kg produktu dajemy 2 łyżki stołowe
serwatki, resztę uzupełniając wodą.
Co można zakwaszać? Niemal wszystko to co lubimy z warzyw, łącznie
z jabłkami i małymi pomidorkami koktajlowymi, kalafiorem ,brokułem.
Niezależnie czym zakwaszamy, przez pierwsze trzy, cztery dni trzymamy
zakręcony słoik w ciemnym miejscu, w temperaturze pokojowej, potem
przekładamy do lodówki lub w inne, chłodne miejsce.
Trzecim sposobem to zakup firmowych "zakwasków"- nie stosowałam, ale
wiem, że można nabyć online a ich producent podaje jak je stosować.
Ja notorycznie kiszę cukinię, jabłka, marchewkę. Tu cukinia jest dostępna cały
rok, więc ją całą zimę kisiłam. Kisiłam też kapustę pekińską.
A teraz przepis na kiszonkę brokułową:
3 szklanki różyczek brokułu,
1 łyżeczka kolendry,
1/2 łyżeczki jagód jałowca
Zalewamy solanką, zakręcamy, odstawiamy w ciemne miejsce na 3 dni.
Potem odstawiamy do lodówki
Kiszone winogrona:
2 szklanki bezpestkowych winogron
1 posiekana łodyżka szczypiorku,
3 gozdziki,
1 mała laska cynamonu,
kawałeczek, 1cm świeżego, obranego imbiru,
1 ząbek czosnku,
1/2 łyżeczki drobnej soli morskiej,
2 łyżki serwatki z kefiru.Na tę ilość wystarczy pół litrowy słoik.
Ułóżcie w nim winogrona i resztę składników wraz z solą, zalejcie
wodą, dodajcie serwatkę.
Słoik zakręcamy, trzymamy 3 dni w ciemnym miejscu. Po tym czasie już
można kiszonkę jeść.
A tak się prezentuje moja kiszonka z marchewki i obranej cukinii-jedyne
składniki to woda , sól i warzywka.
Trochę to zdjęcie niedoświetlone bo słoik stoi w lodówce.
Wczoraj rano obudził mnie telefon od córki - "mama, zamknij wszystkie okna,
bo 50 km na południe od Berlina jest olbrzymi pożar lasu".
A tu są zdjęcia z tego okropnego wydarzenia:
Okna musiałam pozamykać głównie z uwagi na "marne" oskrzela mego
ślubnego, żeby nie wdychał dymu.
Pożar był duży, trzeba było ewakuować wielu mieszkańców okolic.
I jeszcze tej nocy i dziś rano wiatr przynosił woń spalenizny.
Trzeba przyznać, że wydarzenie było bardzo widowiskowe, niestety bardzo
niepożądane i smutne.
czwartek, 23 sierpnia 2018
Stare, zapomniane......
....recepty .
Podobno szaleje sobie po świecie patogen o wdzięcznej nazwie New Delhi.
Jest to wyjątkowa paskuda, wyjątkowo mocno zakazna, ale i specyficzna,
a nawet perfidna, jej medyczna nazwa to klebsiella pneumonie.
Otóż można być nosicielem tego wrednego patogenu i wcale o tym nie wiedzieć.
Pacjent dowiaduje się o tym dopiero wtedy, gdy zachoruje na jakąś inną, grozną
infekcję, którą leczy się antybiotykiem - i tu niemiła, a często śmiertelna
w efekcie niespodzianka - żaden antybiotyk nie działa a pacjent przenosi się na
łono Abrahama. Otóż ów fatalny patogen uodpornia bakterie, które zaatakowały
pacjenta, na wszelkie antybiotyki bo przekazuje im swój gen odporności na
antybiotyki.
To nie jest patogen chorobotwórczy - on działa podstępnie przekazując różnym
bakteriom swój gen odporności na antybiotyki.
Z tego co wyczytałam nie byłoby zle przystopować nieco z podróżami do Indii
i....Grecji, oraz na południe Włoch, bo tam się straszliwie panoszy.
Ale i w Polsce zbiera śmiertelne żniwo.
Podobno ma nie być jesieni, ale jak będzie naprawdę - nie wie nikt.
Ale jak zawsze grypa nie zapomni, że można sobie poszaleć i ludzi
przeczołgać przez łóżko.
Przejrzałam różne stare, "recepty babcine" i czym prędzej nastawiłam ocet
jabłkowy, bo podobnie jak czosnek, cebula, miód i kilka innych "przypraw"
jest składnikiem wielu domowych miksturek.
To nie są może smaczne specyfiki, ale skuteczne.
Przepis na domowy "antybiotyk":
1/4 szklanki posiekanego czosnku,
1/4 szklanki posiekanej cebuli,
2 świeże małe papryczki chili, bez pestek, posiekane
1/4 szklanki startego imbiru, 2 łyżki świeżo startego chrzanu,
2 łyżki sproszkowanej kurkumy.
Wszystko razem zalać 700 ml domowego octu jabłkowego.
Wymieszać, przechowywać w lodówce w szczelnie zamkniętym słoiku.
3 łyżeczki od herbaty dziennie (płynu, który się zbierze)
Osobiście minionej zimy ratowałam się nieco innym "cudem", robionym
codziennie-
2 posiekane ząbki czosnku + połówka posiekanej cebuli + pół łyżeczki kurkumy
+ łyżka miodu a to wszystko łykałam codziennie i angina szybko minęła.
Pod koniec zamiast siekać czosnek przepuszczałam go przez praskę.
Poza tym piłam herbatę imbirową z miodem i cytryną, czyli gotowałam
kawałek (3 - 4 cm) imbiru przez 10 minut, gdy ostygło dodawałam miodu
i soku z połowy cytryny.
A do tego wszystkiego płukałam gardło roztworem sody czyszczonej -łyżeczka
sody na szklankę wody.
Mam jeszcze jeden przepis na domowy antybiotyk, nieco prostszy:
do szklanego słoja wrzucić główkę posiekanego czosnku, dodać 1/2 szklanki
przegotowanej wody,1/2 szklanki miodu, 1/4 szklanki octu jabłkowego.
Odstawić miksturę na noc, rano przecedzić do innego naczynia.
Przechowywać w lodówce, zażywać 3 razy dziennie po 1 łyżeczce.
Ocet jabłkowy najlepiej zrobić w domu, przepisów w sieci- multum.
W sumie zrobienie octu jest prostsze niż zrobienie budyniu;)
Soda czyszczona to w ogóle wielce przydatna w domu substancja.
Pomaga niemal na wszystko.
Jedna z moich ciotek całe swe życie myła zęby pastą z dodatkiem sody
czyszczonej i codziennie, po umyciu zębów wcierała w dziąsła mieszankę
sody czyszczonej z solą kuchenną.
Wyobrazcie sobie, że nigdy nie miała próchnicy, umarła w wieku 86 lat i
do końca miała piękne, zdrowe zęby.
Jeśli kogoś interesuje na co pomaga soda i jak ją stosować w różnych
celach - polecam książkę dr Mikołaja Danikowa- "Uzdrawiająca moc sody".
Jak zauważyłam tu soda jest bardzo popularna, bardziej niż w Warszawie.
A tym, którym dokuczają stawy mogę zarekomendować naprawdę smaczną
i skuteczną miksturkę- mieszankę miodu z cynamonem.
Na szklankę wody bierzemy 2 łyżki miodu i 1 łyżkę cynamonu i pijemy
miksturkę rano i wieczorem. Mnie pomaga.
Poza tym cynamon obniża poziom LDL, czyli tego złego cholesterolu.
Nie tylko cynamon obniża poziom LDL- pijąc codziennie po kolacji wodę
z imbirem i 1 łyżeczką miodu też obniżymy poziom LDL.
Mam jeszcze jedną smaczną miksturkę , łagodzącą kaszel - zmiksować
dwa dojrzałe banany, dwie łyżki miodu i 400ml przegotowanej zimnej wody.
A na koniec coś dla tych, którzy chcą schudnąć bez wysiłku:
zagotować 1/2 litra wody, wyłączyć. Po minucie wrzucić do niej łyżeczkę
cynamonu, 1 duży liść laurowy, 2 łyżeczki liściastej zielonej herbaty, przykryć.
Po 15 minutach zaparzania wypić jedną filiżankę rano na czczo, resztę w ciągu
dnia. Pić codziennie.
Ważne - znalezć kogoś, kto nam rano ten napar przygotuje;)))
Można też (wariant dla leniwych) do zjadanego na śniadanie jogurtu dodawać
łyżeczkę sproszkowanego kminku. Też podkręca metabolizm. Tego nie
próbowałam, nie lubię kminku.
Sproszkowany kminek bywa w sprzedaży, ale można go po prostu zmielić
w młynku do kawy.
No to życzę wszystkim miłej zabawy w produkcję domowych miksturek.
P.S.
Pamiętajcie- nie jestem lekarzem a fakt, że mnie te miksturki pomogły nie
oznacza, że każdemu pomogą.
Podobno szaleje sobie po świecie patogen o wdzięcznej nazwie New Delhi.
Jest to wyjątkowa paskuda, wyjątkowo mocno zakazna, ale i specyficzna,
a nawet perfidna, jej medyczna nazwa to klebsiella pneumonie.
Otóż można być nosicielem tego wrednego patogenu i wcale o tym nie wiedzieć.
Pacjent dowiaduje się o tym dopiero wtedy, gdy zachoruje na jakąś inną, grozną
infekcję, którą leczy się antybiotykiem - i tu niemiła, a często śmiertelna
w efekcie niespodzianka - żaden antybiotyk nie działa a pacjent przenosi się na
łono Abrahama. Otóż ów fatalny patogen uodpornia bakterie, które zaatakowały
pacjenta, na wszelkie antybiotyki bo przekazuje im swój gen odporności na
antybiotyki.
To nie jest patogen chorobotwórczy - on działa podstępnie przekazując różnym
bakteriom swój gen odporności na antybiotyki.
Z tego co wyczytałam nie byłoby zle przystopować nieco z podróżami do Indii
i....Grecji, oraz na południe Włoch, bo tam się straszliwie panoszy.
Ale i w Polsce zbiera śmiertelne żniwo.
Podobno ma nie być jesieni, ale jak będzie naprawdę - nie wie nikt.
Ale jak zawsze grypa nie zapomni, że można sobie poszaleć i ludzi
przeczołgać przez łóżko.
Przejrzałam różne stare, "recepty babcine" i czym prędzej nastawiłam ocet
jabłkowy, bo podobnie jak czosnek, cebula, miód i kilka innych "przypraw"
jest składnikiem wielu domowych miksturek.
To nie są może smaczne specyfiki, ale skuteczne.
Przepis na domowy "antybiotyk":
1/4 szklanki posiekanego czosnku,
1/4 szklanki posiekanej cebuli,
2 świeże małe papryczki chili, bez pestek, posiekane
1/4 szklanki startego imbiru, 2 łyżki świeżo startego chrzanu,
2 łyżki sproszkowanej kurkumy.
Wszystko razem zalać 700 ml domowego octu jabłkowego.
Wymieszać, przechowywać w lodówce w szczelnie zamkniętym słoiku.
3 łyżeczki od herbaty dziennie (płynu, który się zbierze)
Osobiście minionej zimy ratowałam się nieco innym "cudem", robionym
codziennie-
2 posiekane ząbki czosnku + połówka posiekanej cebuli + pół łyżeczki kurkumy
+ łyżka miodu a to wszystko łykałam codziennie i angina szybko minęła.
Pod koniec zamiast siekać czosnek przepuszczałam go przez praskę.
Poza tym piłam herbatę imbirową z miodem i cytryną, czyli gotowałam
kawałek (3 - 4 cm) imbiru przez 10 minut, gdy ostygło dodawałam miodu
i soku z połowy cytryny.
A do tego wszystkiego płukałam gardło roztworem sody czyszczonej -łyżeczka
sody na szklankę wody.
Mam jeszcze jeden przepis na domowy antybiotyk, nieco prostszy:
do szklanego słoja wrzucić główkę posiekanego czosnku, dodać 1/2 szklanki
przegotowanej wody,1/2 szklanki miodu, 1/4 szklanki octu jabłkowego.
Odstawić miksturę na noc, rano przecedzić do innego naczynia.
Przechowywać w lodówce, zażywać 3 razy dziennie po 1 łyżeczce.
Ocet jabłkowy najlepiej zrobić w domu, przepisów w sieci- multum.
W sumie zrobienie octu jest prostsze niż zrobienie budyniu;)
Soda czyszczona to w ogóle wielce przydatna w domu substancja.
Pomaga niemal na wszystko.
Jedna z moich ciotek całe swe życie myła zęby pastą z dodatkiem sody
czyszczonej i codziennie, po umyciu zębów wcierała w dziąsła mieszankę
sody czyszczonej z solą kuchenną.
Wyobrazcie sobie, że nigdy nie miała próchnicy, umarła w wieku 86 lat i
do końca miała piękne, zdrowe zęby.
Jeśli kogoś interesuje na co pomaga soda i jak ją stosować w różnych
celach - polecam książkę dr Mikołaja Danikowa- "Uzdrawiająca moc sody".
Jak zauważyłam tu soda jest bardzo popularna, bardziej niż w Warszawie.
A tym, którym dokuczają stawy mogę zarekomendować naprawdę smaczną
i skuteczną miksturkę- mieszankę miodu z cynamonem.
Na szklankę wody bierzemy 2 łyżki miodu i 1 łyżkę cynamonu i pijemy
miksturkę rano i wieczorem. Mnie pomaga.
Poza tym cynamon obniża poziom LDL, czyli tego złego cholesterolu.
Nie tylko cynamon obniża poziom LDL- pijąc codziennie po kolacji wodę
z imbirem i 1 łyżeczką miodu też obniżymy poziom LDL.
Mam jeszcze jedną smaczną miksturkę , łagodzącą kaszel - zmiksować
dwa dojrzałe banany, dwie łyżki miodu i 400ml przegotowanej zimnej wody.
A na koniec coś dla tych, którzy chcą schudnąć bez wysiłku:
zagotować 1/2 litra wody, wyłączyć. Po minucie wrzucić do niej łyżeczkę
cynamonu, 1 duży liść laurowy, 2 łyżeczki liściastej zielonej herbaty, przykryć.
Po 15 minutach zaparzania wypić jedną filiżankę rano na czczo, resztę w ciągu
dnia. Pić codziennie.
Ważne - znalezć kogoś, kto nam rano ten napar przygotuje;)))
Można też (wariant dla leniwych) do zjadanego na śniadanie jogurtu dodawać
łyżeczkę sproszkowanego kminku. Też podkręca metabolizm. Tego nie
próbowałam, nie lubię kminku.
Sproszkowany kminek bywa w sprzedaży, ale można go po prostu zmielić
w młynku do kawy.
No to życzę wszystkim miłej zabawy w produkcję domowych miksturek.
P.S.
Pamiętajcie- nie jestem lekarzem a fakt, że mnie te miksturki pomogły nie
oznacza, że każdemu pomogą.
wtorek, 21 sierpnia 2018
Dawno, dawno temu......
....bawiłam się w poznawanie techniki zwanej decoupage.
Bardzo mi się ta zabawa podobała. Zrobiłam wtedy nawet sporo różnych
drobiazgów,
między innymi ozdobiłam ten zegar, którego obudowa była z paskudnej
płyty MDF
ozdobiłam dwa zupełnie zwyczajne słoiki
jak i pudełko na chusteczki
bombki choinkowe, które się nie tłuką bo są z plastiku,
i takie dwie kasetki na biżuterię, górna dla ulubionej koleżanki,
dolna dla mnie
A już tu, w pierwszych dniach pobytu znów dostałam napadu nadczynności
manualnej i zamiast tylko pomalować tę szafkę z IKEI zdekupażowałam ją,
zdobiąc miniaturowymi reprodukcjami Van Gogha:
W szufladkach chowają się różne dziwne drobiazgi, a szafka "robi" też
za stojak pod scindapsus.
Bardzo mi się ta zabawa podobała. Zrobiłam wtedy nawet sporo różnych
drobiazgów,
między innymi ozdobiłam ten zegar, którego obudowa była z paskudnej
płyty MDF
ozdobiłam dwa zupełnie zwyczajne słoiki
jak i pudełko na chusteczki
bombki choinkowe, które się nie tłuką bo są z plastiku,
i takie dwie kasetki na biżuterię, górna dla ulubionej koleżanki,
dolna dla mnie
A już tu, w pierwszych dniach pobytu znów dostałam napadu nadczynności
manualnej i zamiast tylko pomalować tę szafkę z IKEI zdekupażowałam ją,
zdobiąc miniaturowymi reprodukcjami Van Gogha:
W szufladkach chowają się różne dziwne drobiazgi, a szafka "robi" też
za stojak pod scindapsus.
sobota, 18 sierpnia 2018
O niczym, czyli.....
takie sobie blablanie.
Powszechnie wiadomo, że blablanie koi duszę. Jak już zauważyliście znów
jestem na etapie "nicnierobienia" czyli szydełkowania.
Faza szydełkowania następuje u mnie gdy jestem zmuszona do zachowania
trzezwości umysłu i nie popadania w stan wewnętrznego dygotu. Pewnie Was
dziwi, dlaczego akurat szydełkowanie mi w tym czasie pomaga - to proste, bo
żeby dobrze wykonać dany wzór trzeba cały czas skrupulatnie liczyć oczka
i słupki, bo inaczej wzór nie wyjdzie.
A życie wciąż mi dostarcza nowych wrażeń powodujących we mnie
wewnętrzny dygot.
Zaczęło się od przeczytania dwóch ostatnich numerów tygodnika "Polityka".
Co prawda już 10 miesięcy nie mieszkam w kraju nad Wisłą, ale nadal to
wszystko co się tam dzieje jakoś mnie rani , smuci, denerwuje. Może to
dziwne, a może nie. Czytałam i....byłam bliska płaczu.
Poza tym w czasie ostatniej wizyty u kardiologa, mąż dostał lek po którym
niestety poczuł się gorzej, drastycznie spadło mu tętno poniżej 50, więc
ten lek odstawiliśmy, zwłaszcza, że lekarka miauknęła, że gdyby się zle
po nim poczuł, to ma go odstawić. Tyle tylko, że mój mąż brał go tydzień,
zle się czuł i nic nie mówił. Dopiero gdy tętno spadło poniżej 50 to się
mnie zapytał, czy to dobrze, że jest tak niskie.
Jego niemal zerową aktywność w domu tłumaczyłam sobie upałami, sama
się czułam niczym ryba wyjęta z wody, więc się go nie czepiałam, że cały
dzień spędza drzemiąc przed telewizorkiem. Dotarło do mnie, już po czasie,
że znów się otarłam o wdowieństwo.
W poniedziałek zaczyna się tu nowy rok szkolny. Dziś i jutro ostatnie pływanie
starszego Krasnala na otwartym akwenie. Po rozpoczęciu roku szkolnego
zajęcia w klubie pływackim będą już na basenie.
Podobno urodzaj jabłek w tym roku, a ja mam tu jabłka rodem z Chile.
A czasem z Macedonii. I te z Macedonii są droższe niż te z Chile.
Wyglądają zupełnie jak polskie, smakują jak dawno już zapomniana odmiana-
zwana koksą. W ogóle to czegoś tu nie mogę pojąć- rodzime warzywa i owoce
są droższe niż te z importu. Pewnie znów nie ma kto ich zbierać.
W Polsce dziwiłam się, dlaczego banany z naklejką "bio" są tańsze niż te
"zwykłe".
Tu też, tak jest, ale tu to się z tego cieszę, bo to podstawa mej bezglutenowej
egzystencji - robię z nich ciastka, racuszki, różne desery, wcinam na surowo,
piekę z nich chleb.
I chyba znalazłam wyjaśnienie - one po prostu są zrywane gdy są już bardziej
dojrzałe i nie trafiają tu w stanie kompletnej zieloności i szybko robią się
przejrzałe, więc niższa cena sprzyja szybkiemu pozbywaniu się ich z półek
sklepowych. A do wszelakiego przetworzenia właśnie takie są świetne.
Do wypieków z bananami wcale nie muszę dodawać cukru.
Musimy dać samochód na przegląd i wymianę oleju i filtrów i przejrzenia
przednich półosi - te ostatnie zlecono na przeglądzie dopuszczającym go
do ruchu.
Słyszałam dość niepokojącą wiadomość- nie będzie w tym roku jesieni,
do samej zimy będzie takie męczące lato i ....susza. Czyżby się miał spełnić
czarny sen Edgara Cayce'ego dotyczący XXI stulecia? Według Cayce'ego
w naszym stuleciu ma nastąpić wiele niepokojących i grożnych dla Ziemi
zjawisk. Bo w historii Wszechświata, podobnie jak w historii ludzkości
istnieją nawracające dość regularnie różne cykle.
Co pięćset lat następuje przesunięcie się osi Ziemi. I niestety, choć jest to
proces powolny, nie jest jednak procesem płynnym, łagodnym i ma
pewne "tąpnięcia" w czasie których nastepują gwałtowne ruchy skorupy
ziemskiej, zmienia się linia brzegowa kontynentów, woda pochłania ląd,
zmieniają się również warunki klimatyczne. Podobno uwagę współczesnych
zwraca wzrastająca na świecie liczba trzęsień ziemi.
No ale w kraju, w którym białe róże są symbolem nienawiści, konstytucja
nic nie znaczącym dokumentem i tak nikt nie wierzy w coś takiego jak
globalna katastrofa spowodowana przesunięciem się osi Ziemi.
Bo nawet jeśli coś się zdarzy to przecież nie Polsce, a wszystkim innym, bo my,
Polacy, przecież jesteśmy chronieni przez NMP i Chrystusa Króla.
Poczytajcie kiedyś wypociny obecnych polskich jasnowidzów - nie bardzo
wiadomo czy się śmiać czy raczej płakać.
Wszyscy dookoła polegną a Polska będzie potęgą i żadne zniszczenia jej nie
dosięgną. Ani te z Kosmosu ani od sąsiadów. I - uwaga!!! Rosja będzie nam
przyjacielem.
A na zakończenie krótki filmik Polsatu nt. Edgara Caycy'ego.
Nie wiem skąd Caycy czerpał wiedzę, ale wypróbowałam na sobie
kilka jego kuracji - z powodzeniem.
No to wracam do szydełkowania;)
Miłej niedzieli dla Was;-))))
Powszechnie wiadomo, że blablanie koi duszę. Jak już zauważyliście znów
jestem na etapie "nicnierobienia" czyli szydełkowania.
Faza szydełkowania następuje u mnie gdy jestem zmuszona do zachowania
trzezwości umysłu i nie popadania w stan wewnętrznego dygotu. Pewnie Was
dziwi, dlaczego akurat szydełkowanie mi w tym czasie pomaga - to proste, bo
żeby dobrze wykonać dany wzór trzeba cały czas skrupulatnie liczyć oczka
i słupki, bo inaczej wzór nie wyjdzie.
A życie wciąż mi dostarcza nowych wrażeń powodujących we mnie
wewnętrzny dygot.
Zaczęło się od przeczytania dwóch ostatnich numerów tygodnika "Polityka".
Co prawda już 10 miesięcy nie mieszkam w kraju nad Wisłą, ale nadal to
wszystko co się tam dzieje jakoś mnie rani , smuci, denerwuje. Może to
dziwne, a może nie. Czytałam i....byłam bliska płaczu.
Poza tym w czasie ostatniej wizyty u kardiologa, mąż dostał lek po którym
niestety poczuł się gorzej, drastycznie spadło mu tętno poniżej 50, więc
ten lek odstawiliśmy, zwłaszcza, że lekarka miauknęła, że gdyby się zle
po nim poczuł, to ma go odstawić. Tyle tylko, że mój mąż brał go tydzień,
zle się czuł i nic nie mówił. Dopiero gdy tętno spadło poniżej 50 to się
mnie zapytał, czy to dobrze, że jest tak niskie.
Jego niemal zerową aktywność w domu tłumaczyłam sobie upałami, sama
się czułam niczym ryba wyjęta z wody, więc się go nie czepiałam, że cały
dzień spędza drzemiąc przed telewizorkiem. Dotarło do mnie, już po czasie,
że znów się otarłam o wdowieństwo.
W poniedziałek zaczyna się tu nowy rok szkolny. Dziś i jutro ostatnie pływanie
starszego Krasnala na otwartym akwenie. Po rozpoczęciu roku szkolnego
zajęcia w klubie pływackim będą już na basenie.
Podobno urodzaj jabłek w tym roku, a ja mam tu jabłka rodem z Chile.
A czasem z Macedonii. I te z Macedonii są droższe niż te z Chile.
Wyglądają zupełnie jak polskie, smakują jak dawno już zapomniana odmiana-
zwana koksą. W ogóle to czegoś tu nie mogę pojąć- rodzime warzywa i owoce
są droższe niż te z importu. Pewnie znów nie ma kto ich zbierać.
W Polsce dziwiłam się, dlaczego banany z naklejką "bio" są tańsze niż te
"zwykłe".
Tu też, tak jest, ale tu to się z tego cieszę, bo to podstawa mej bezglutenowej
egzystencji - robię z nich ciastka, racuszki, różne desery, wcinam na surowo,
piekę z nich chleb.
I chyba znalazłam wyjaśnienie - one po prostu są zrywane gdy są już bardziej
dojrzałe i nie trafiają tu w stanie kompletnej zieloności i szybko robią się
przejrzałe, więc niższa cena sprzyja szybkiemu pozbywaniu się ich z półek
sklepowych. A do wszelakiego przetworzenia właśnie takie są świetne.
Do wypieków z bananami wcale nie muszę dodawać cukru.
Musimy dać samochód na przegląd i wymianę oleju i filtrów i przejrzenia
przednich półosi - te ostatnie zlecono na przeglądzie dopuszczającym go
do ruchu.
Słyszałam dość niepokojącą wiadomość- nie będzie w tym roku jesieni,
do samej zimy będzie takie męczące lato i ....susza. Czyżby się miał spełnić
czarny sen Edgara Cayce'ego dotyczący XXI stulecia? Według Cayce'ego
w naszym stuleciu ma nastąpić wiele niepokojących i grożnych dla Ziemi
zjawisk. Bo w historii Wszechświata, podobnie jak w historii ludzkości
istnieją nawracające dość regularnie różne cykle.
Co pięćset lat następuje przesunięcie się osi Ziemi. I niestety, choć jest to
proces powolny, nie jest jednak procesem płynnym, łagodnym i ma
pewne "tąpnięcia" w czasie których nastepują gwałtowne ruchy skorupy
ziemskiej, zmienia się linia brzegowa kontynentów, woda pochłania ląd,
zmieniają się również warunki klimatyczne. Podobno uwagę współczesnych
zwraca wzrastająca na świecie liczba trzęsień ziemi.
No ale w kraju, w którym białe róże są symbolem nienawiści, konstytucja
nic nie znaczącym dokumentem i tak nikt nie wierzy w coś takiego jak
globalna katastrofa spowodowana przesunięciem się osi Ziemi.
Bo nawet jeśli coś się zdarzy to przecież nie Polsce, a wszystkim innym, bo my,
Polacy, przecież jesteśmy chronieni przez NMP i Chrystusa Króla.
Poczytajcie kiedyś wypociny obecnych polskich jasnowidzów - nie bardzo
wiadomo czy się śmiać czy raczej płakać.
Wszyscy dookoła polegną a Polska będzie potęgą i żadne zniszczenia jej nie
dosięgną. Ani te z Kosmosu ani od sąsiadów. I - uwaga!!! Rosja będzie nam
przyjacielem.
A na zakończenie krótki filmik Polsatu nt. Edgara Caycy'ego.
Nie wiem skąd Caycy czerpał wiedzę, ale wypróbowałam na sobie
kilka jego kuracji - z powodzeniem.
No to wracam do szydełkowania;)
Miłej niedzieli dla Was;-))))
poniedziałek, 13 sierpnia 2018
Mix
Czas upałów umilałam sobie wyrabianiem resztek bawełnianej włóczki, bowiem
postanowiłam nie gromadzić żadnych resztek.
Kiedyś zrobiłam dla młodszego Krasnala szalik w kształcie liska, o taki:
Został mi jeden motek tej bawełny i kompletny brak pomysłu co z niego
zrobić.
Z tego absolutnego braku pomysłu zrodził się mały futerał na klucze:
Powstał na bazie kanwy plastikowej wyszytej jednym ze ściegów gobelinowych.
Jest lekki, cienki, zapinany na zatrzask.
Tyle tylko, że nadal miałam resztkę tej bawełny, w tym dziwnym wszak kolorze.
Doszłam do wniosku, że mogę zrobić małą serwetkę, która rozjaśni mój ponury
stół w kolorze wenge. Taki mały, kolorowy akcent. Mały, bo większego pewnie by
moje oczy nie wytrzymały:
Serwetka ma 26 cm średnicy i tak się prezentuje.
Serwetkę zrobiłam a ta piekielna pomarańczowa bawełna nadal jest, więc
z rozpaczy zrobiłam jeszcze dwie, jednakowe serwetki.
Też mają średnicę 26 cm tylko wzór jest inny:
Zrobiłam zdjęcie jeszcze przed zblokowaniem więc się nie prezentuje
najlepiej.
Ta bawełenka jest jakoś piekielnie wydajna- jeszcze mi jej trochę zostało,
więc dziś doszłam do wniosku,że zrobię z niej....motylka. Jak zrobię- pokażę.
Doszłam również do wniosku, że jestem kompletną debilką - pozbyłam się,
z okazji przeprowadzki, trzech zrobionych przeze mnie szydełkowych
obrusów. Byłam całą tą przeprowadzką tak zestresowana, że nie wpadło
mi do głowy, że z prostokątnych obrusów robionych techniką patchworku
bez trudu można przecież zrobić obrus kwadratowy. No cóż, głupich nikt
nie sieje, sami się rodzą. I żyją z tą swą wrodzoną głupotą, jak widać.
Dobrze, że mam zdjęcie jednego z nich, to chociaż sobie wzór pojedynczego
kwadratu odtworzę:
Nie pozostaje mi nic innego jak "przepatrzeć" zapasy i wziąć się do roboty.
Powinnam jeszcze mieć nieco kordonku w kolorze ecru.
Tylko muszę go....odnalezć;)))
postanowiłam nie gromadzić żadnych resztek.
Kiedyś zrobiłam dla młodszego Krasnala szalik w kształcie liska, o taki:
Został mi jeden motek tej bawełny i kompletny brak pomysłu co z niego
zrobić.
Z tego absolutnego braku pomysłu zrodził się mały futerał na klucze:
Powstał na bazie kanwy plastikowej wyszytej jednym ze ściegów gobelinowych.
Jest lekki, cienki, zapinany na zatrzask.
Tyle tylko, że nadal miałam resztkę tej bawełny, w tym dziwnym wszak kolorze.
Doszłam do wniosku, że mogę zrobić małą serwetkę, która rozjaśni mój ponury
stół w kolorze wenge. Taki mały, kolorowy akcent. Mały, bo większego pewnie by
moje oczy nie wytrzymały:
Serwetka ma 26 cm średnicy i tak się prezentuje.
Serwetkę zrobiłam a ta piekielna pomarańczowa bawełna nadal jest, więc
z rozpaczy zrobiłam jeszcze dwie, jednakowe serwetki.
Też mają średnicę 26 cm tylko wzór jest inny:
Zrobiłam zdjęcie jeszcze przed zblokowaniem więc się nie prezentuje
najlepiej.
Ta bawełenka jest jakoś piekielnie wydajna- jeszcze mi jej trochę zostało,
więc dziś doszłam do wniosku,że zrobię z niej....motylka. Jak zrobię- pokażę.
Doszłam również do wniosku, że jestem kompletną debilką - pozbyłam się,
z okazji przeprowadzki, trzech zrobionych przeze mnie szydełkowych
obrusów. Byłam całą tą przeprowadzką tak zestresowana, że nie wpadło
mi do głowy, że z prostokątnych obrusów robionych techniką patchworku
bez trudu można przecież zrobić obrus kwadratowy. No cóż, głupich nikt
nie sieje, sami się rodzą. I żyją z tą swą wrodzoną głupotą, jak widać.
Dobrze, że mam zdjęcie jednego z nich, to chociaż sobie wzór pojedynczego
kwadratu odtworzę:
Nie pozostaje mi nic innego jak "przepatrzeć" zapasy i wziąć się do roboty.
Powinnam jeszcze mieć nieco kordonku w kolorze ecru.
Tylko muszę go....odnalezć;)))
niedziela, 12 sierpnia 2018
Zmarzłam dziś.....
......siedząc na Stadionie Olimpijskim.
Dostaliśmy od dzieci bardzo miły prezent- bilety na Mistrzostwa Europy,
rozgrywane na Stadionie Olimpijskim w Berlinie.
Ten Stadion Olimpijski ma już całkiem długą historię - pierwszy obiekt, dzieło
niemieckiego architekta Ottona Marcha miał gościć Igrzyska Olimpijskie
w 1916 roku, niestety wybuch I wojny światowej pokrzyżował te plany.
Z inspiracji A. Hitlera, w 1934r rozpoczęto przebudowę tego obiektu. Prace
projektowe wykonał i nadzorował syn Ottona Marcha, Werner.
Stadion otrzymał solidną, masywną bryłę i w 1936 roku odbyły się na nim
XI Igrzyska Olimpijskie.
To na tym stadionie, po raz pierwszy w historii nowożytnych Olimpiad
znicz Olimpijski zapalono od ognia przyniesionego z Grecji.
Ponadto były to pierwsze Igrzyska Olimpijskie transmitowane w telewizji -
obraz przesyłano kablem do 13 odbiorników w mieście.
Polacy na tej Olimpiadzie zdobyli sześć medali, po trzy -srebrne i brązowe.
Podczas II wojny światowej stadion niewiele ucierpiał. Po jej zakończeniu
służył jako główna kwatera brytyjskich wojsk okupacyjnych.
Stadion był jeszcze dwukrotnie przebudowywany, ale jego główną bryłę
pozostawiono, zmieniając całkowicie jego wnętrze i dodając zadaszenie
nad trybunami.
Stadion może pomieścić 74 228 widzów i jest drugim co do wielkości
niemieckim stadionem, przegrywa tylko ze stadionem w Dortmundzie.
A dziś było nas na stadionie 60500 osób.
Ponieważ miejsca mieliśmy dość wysoko wzięliśmy z sobą dwie lornetki, co
było bardzo dobrym posunięciem.
Wchodzących wita taka brama. Oczywiście zdjęcie zrobione od strony
stadionu, bo chciałam złapać na niej resztki słońca.
Na stadion wpuszczano już od godziny 18,00, sprawdzano skrupulatnie
wszystkie torby i plecaki. Nie wolno na stadion wnosić żadnych butelek
z jakimkolwiek płynem, dezodorantów i innych kosmetyków w butelkach
też nie.
Napoje sprzedawane na terenie wokół stadionu są wlewane do plastikowych
kubków, do których jest doliczana kaucja, na tyle duża, że potem stoi kolejka
do ich oddania.
Tak właśnie wygląda stadion z zewnątrz. Ta głowa na pierwszym planie
należy do mojej własnej córki.
Trochę upiorne dla mego męża było wchodzenie w środku na trybunę-
schody wysokie i dość stromo w górę. Mnie to one dały do wiwatu dopiero
przy schodzeniu - moje kolana nienawidzą po prostu schodów.
Tu rzut oka z mego miejsca w lewo
a tu rzut oka w prawo. Na tym białym kawałku stadionowej murawy było
stanowisko do skoku wzwyż.
Mistrzem Europy został Mateusz Przybyłko, Niemiec.
Śmiałyśmy się z córką, że ma chłopak typowe niemieckie nazwisko.
Bardzo gorąco dopingował nasz sektor trybun skoczków wzywż - wpierw
wszyscy klaskali rytmicznie, powoli, "dopingowo", szybciej gdy skoczek już
biegł , na chwilę oklaski przycichały i jeśli udało mu się daną wysokość
zaliczyć wybuchał dziki krzyk radości, a jeśli nie -w przestrzeń stadionu leciał
zbiorowy jęk zawodu.
Niestety nasz zawodnik zajął dopiero 7 miejsce, ale jak pocieszałyśmy
się z córką, w finale było przecież aż 12 zawodników.
Troszkę obie z córką zachrypłyśmy po biegach indywidualnych i sztafecie
naszych pań biegających dystans 400 metrów.
Spisały się w obu tych konkurencjach świetnie, znów mamy dwa złote medale.
Wszystko było pięknie, ale po raz pierwszy tego lata najzwyczajniej w świecie
zmarzłam. Dobrze, że choć w ostatniej chwili wzięłam sweter, ale i tak było
mi zimno.Na tych wyższych kondygnacjach był jakiś przeciąg, hulał wiatr.
Bardziej ode mnie przezorni siedzieli opatuleni kurtkami, np.mój ślubny.
Powrót do domu odbył się zupełnie bezboleśnie - były podstawione dodatkowe
pociągi szybkiej kolejki miejskiej i w domu byliśmy jeszcze przed godz.23,00.
Co by nie powiedzieć- nie ma to jak metro + szybka kolej miejska!
A tak na koniec - podobało mi się, ale nie da się ukryć, że oglądając transmisję
widzi się w sumie więcej- tu niektóre konkurencje umykały- np. rzut dyskiem
pań - po prostu odbywały się w drugim końcu stadionu.Poza tym równolegle
odbywa się kilka konkurencji i nie sposób oglądać każdą z nich.
Dobrze zrobiona transmisja telewizyjna daje pełniejszy obraz wydarzeń,
choć fajnie jest pokrzyczeć z tłumem z radości lub pojęczeć z zawodu.
Dostaliśmy od dzieci bardzo miły prezent- bilety na Mistrzostwa Europy,
rozgrywane na Stadionie Olimpijskim w Berlinie.
Ten Stadion Olimpijski ma już całkiem długą historię - pierwszy obiekt, dzieło
niemieckiego architekta Ottona Marcha miał gościć Igrzyska Olimpijskie
w 1916 roku, niestety wybuch I wojny światowej pokrzyżował te plany.
Z inspiracji A. Hitlera, w 1934r rozpoczęto przebudowę tego obiektu. Prace
projektowe wykonał i nadzorował syn Ottona Marcha, Werner.
Stadion otrzymał solidną, masywną bryłę i w 1936 roku odbyły się na nim
XI Igrzyska Olimpijskie.
To na tym stadionie, po raz pierwszy w historii nowożytnych Olimpiad
znicz Olimpijski zapalono od ognia przyniesionego z Grecji.
Ponadto były to pierwsze Igrzyska Olimpijskie transmitowane w telewizji -
obraz przesyłano kablem do 13 odbiorników w mieście.
Polacy na tej Olimpiadzie zdobyli sześć medali, po trzy -srebrne i brązowe.
Podczas II wojny światowej stadion niewiele ucierpiał. Po jej zakończeniu
służył jako główna kwatera brytyjskich wojsk okupacyjnych.
Stadion był jeszcze dwukrotnie przebudowywany, ale jego główną bryłę
pozostawiono, zmieniając całkowicie jego wnętrze i dodając zadaszenie
nad trybunami.
Stadion może pomieścić 74 228 widzów i jest drugim co do wielkości
niemieckim stadionem, przegrywa tylko ze stadionem w Dortmundzie.
A dziś było nas na stadionie 60500 osób.
Ponieważ miejsca mieliśmy dość wysoko wzięliśmy z sobą dwie lornetki, co
było bardzo dobrym posunięciem.
Wchodzących wita taka brama. Oczywiście zdjęcie zrobione od strony
stadionu, bo chciałam złapać na niej resztki słońca.
Na stadion wpuszczano już od godziny 18,00, sprawdzano skrupulatnie
wszystkie torby i plecaki. Nie wolno na stadion wnosić żadnych butelek
z jakimkolwiek płynem, dezodorantów i innych kosmetyków w butelkach
też nie.
Napoje sprzedawane na terenie wokół stadionu są wlewane do plastikowych
kubków, do których jest doliczana kaucja, na tyle duża, że potem stoi kolejka
do ich oddania.
Tak właśnie wygląda stadion z zewnątrz. Ta głowa na pierwszym planie
należy do mojej własnej córki.
Trochę upiorne dla mego męża było wchodzenie w środku na trybunę-
schody wysokie i dość stromo w górę. Mnie to one dały do wiwatu dopiero
przy schodzeniu - moje kolana nienawidzą po prostu schodów.
Tu rzut oka z mego miejsca w lewo
a tu rzut oka w prawo. Na tym białym kawałku stadionowej murawy było
stanowisko do skoku wzwyż.
Mistrzem Europy został Mateusz Przybyłko, Niemiec.
Śmiałyśmy się z córką, że ma chłopak typowe niemieckie nazwisko.
Bardzo gorąco dopingował nasz sektor trybun skoczków wzywż - wpierw
wszyscy klaskali rytmicznie, powoli, "dopingowo", szybciej gdy skoczek już
biegł , na chwilę oklaski przycichały i jeśli udało mu się daną wysokość
zaliczyć wybuchał dziki krzyk radości, a jeśli nie -w przestrzeń stadionu leciał
zbiorowy jęk zawodu.
Niestety nasz zawodnik zajął dopiero 7 miejsce, ale jak pocieszałyśmy
się z córką, w finale było przecież aż 12 zawodników.
Troszkę obie z córką zachrypłyśmy po biegach indywidualnych i sztafecie
naszych pań biegających dystans 400 metrów.
Spisały się w obu tych konkurencjach świetnie, znów mamy dwa złote medale.
Wszystko było pięknie, ale po raz pierwszy tego lata najzwyczajniej w świecie
zmarzłam. Dobrze, że choć w ostatniej chwili wzięłam sweter, ale i tak było
mi zimno.Na tych wyższych kondygnacjach był jakiś przeciąg, hulał wiatr.
Bardziej ode mnie przezorni siedzieli opatuleni kurtkami, np.mój ślubny.
Powrót do domu odbył się zupełnie bezboleśnie - były podstawione dodatkowe
pociągi szybkiej kolejki miejskiej i w domu byliśmy jeszcze przed godz.23,00.
Co by nie powiedzieć- nie ma to jak metro + szybka kolej miejska!
A tak na koniec - podobało mi się, ale nie da się ukryć, że oglądając transmisję
widzi się w sumie więcej- tu niektóre konkurencje umykały- np. rzut dyskiem
pań - po prostu odbywały się w drugim końcu stadionu.Poza tym równolegle
odbywa się kilka konkurencji i nie sposób oglądać każdą z nich.
Dobrze zrobiona transmisja telewizyjna daje pełniejszy obraz wydarzeń,
choć fajnie jest pokrzyczeć z tłumem z radości lub pojęczeć z zawodu.
niedziela, 5 sierpnia 2018
Spójrzcie......
....na to zdjęcie i na dzisiejszą datę.
Czy to normalne by 5 sierpnia były już na drzewie żółte liście????
Kilka dni temu na brzozach, które widzę z kuchennego okna też dojrzałam kilka
gałązek z żółtymi liśćmi.
Na ulicy, którą codziennie chodzę, rosną dęby burgundzkie- na potęgę zrzucają
zielone jeszcze żołędzie.
Moim pięknym begoniom też to słońce i permanentny upał nie wyszły na
zdrowie - przedwczoraj się z nimi rozstałam. Aksamitki, podobno wyjątkowo
odporne i wręcz kochające słońce, dziś się ze mną pożegnają. Wyglądają żałośnie,
listki im zbrązowiały, poschły, a przecież dwa razy dziennie były podlewane - rano
i wieczorem. A teraz tak się prezentują:
A zupełnie niedawno wyglądały tak:
Na naszym podwórku rośnie jakaś odmiana śliwki. Zrzuciła już prawie
wszystkie owoce. I wszystko razem wygląda to nieco przygnębiająco.
Ceny rodzimych owoców już poszybowały w górę. Podejrzewam, że zimą
będziemy jeść jabłka rodem z Chile. I paradoksalnie, te importowane będą tańsze
od miejscowych, których albo nie będzie albo będą wściekle drogie.
Śmiałam się kiedyś gdy wyczytałam, że Europa stepowieje - a to właśnie tak
pewnie będzie.
Miłego, nowego tygodnia;)
Czy to normalne by 5 sierpnia były już na drzewie żółte liście????
Kilka dni temu na brzozach, które widzę z kuchennego okna też dojrzałam kilka
gałązek z żółtymi liśćmi.
Na ulicy, którą codziennie chodzę, rosną dęby burgundzkie- na potęgę zrzucają
zielone jeszcze żołędzie.
Moim pięknym begoniom też to słońce i permanentny upał nie wyszły na
zdrowie - przedwczoraj się z nimi rozstałam. Aksamitki, podobno wyjątkowo
odporne i wręcz kochające słońce, dziś się ze mną pożegnają. Wyglądają żałośnie,
listki im zbrązowiały, poschły, a przecież dwa razy dziennie były podlewane - rano
i wieczorem. A teraz tak się prezentują:
A zupełnie niedawno wyglądały tak:
Na naszym podwórku rośnie jakaś odmiana śliwki. Zrzuciła już prawie
wszystkie owoce. I wszystko razem wygląda to nieco przygnębiająco.
Ceny rodzimych owoców już poszybowały w górę. Podejrzewam, że zimą
będziemy jeść jabłka rodem z Chile. I paradoksalnie, te importowane będą tańsze
od miejscowych, których albo nie będzie albo będą wściekle drogie.
Śmiałam się kiedyś gdy wyczytałam, że Europa stepowieje - a to właśnie tak
pewnie będzie.
Miłego, nowego tygodnia;)
czwartek, 2 sierpnia 2018
Wczoraj był.......
....termin wizyty mego ślubnego w przyszpitalnej przychodni kardiologicznej.
Nie obyło się bez porównań Warszawa- Berlin.
Byliśmy zapisani na godz. 8,30 , co oznaczało, że o tej godzinie zaczynają się
przyjęcia pacjentów.
Ten szpital, Charite', to szpital Uniwersytecki. Mamy do niego całkiem blisko,
dobry dojazd samochodem i jest parking. Płatny 2€, niezależnie od czasu
parkowania.
Żeby było ciekawiej, to wejście jest jedno i dla pacjentów skierowanych do
szpitala jak i tych co są przywożeni karetką i dla tych co idą na wizytę
w przychodni.
Wejście jedno, ale tłoku nie było i ani pół pacjenta "karetkowego".
Poczekalnia duża, bardzo duża, z automatami z piciem wszelakim, oprócz tego
darmowa woda mineralna.
Przyszliśmy, urwaliśmy sobie numerek z rolki "numerkowej" i po jakimś niezbyt
długim czasie został mój ślubny wywołany, tym numerkiem właśnie.
Na dzień dobry "kawałek" personelu recepcji wykonał mojemu zwykłe EKG i
dopiero wtedy został wpuszczony do gabinetu.
Lekarka młodziutka (w porównaniu choćby do mnie) a już z doktoratem!
Po krótkim odpytaniu zrobiła mojemu Echo serca. Była niezmiernie dociekliwa,
przestudiowała jego calutką dokumentację medyczną, przejrzała wszystkie leki,
zapisała mu dwa nowe, wytłumaczyła, że osoba po bypassie nie może mieć
poziomu cholesterolu LDL powyżej 70, a jego arcy niskie ciśnienie jest bardzo
pożądanym zjawiskiem bo ma przecież implantowaną zastawkę aortalną.
Następnie wysłała go do wykonania EKG wysiłkowego. Miał to zrobić kolega
po fachu , ale gdzieś przepadł i po godzinie pani doktor sama wykonała mojemu
to badanie. Wyniki badań trafią same do naszego lekarza prowadzącego,a drugi
komplet wraz z terminem następnego badania przyślą nam pocztą do domu.
W skrócie- cud, miód i orzeszki!!!!
Podobno Warszawa ma i tak o niebo lepszą służbę zdrowia niż reszta kraju,
ale nawet w Instytucie Kardiologii, w przychodni kardiologicznej, lekarz który
przyjmuje pacjenta nie zhańbi się osobistym wykonaniem Echa serca lub czymś
tak wulgarnym jak EKG wysiłkowe i pacjent, nawet jak się ledwie turla to musi
kursować po różnych gabinetach, bo Echo jest na piętrze w innym zupełnie
skrzydle i do przejścia jest z pół kilometra no i kolejka pod gabinetem.
Poza tym w Warszawie na wizytę u kardiologa NFZ czeka się średnio pół roku,
kardiolog zaś jest wyposażony co najwyżej w ciśnieniomierz a na echo serca
ostatnio czekało się tylko 2 miesiące, na Holtera 6 miesięcy.
My chodziliśmy do kardiologa prywatnie- ale on też był wyposażony tylko
i wyłącznie w prywatny ciśnieniomierz, więc wszystkie badania były
wykonywane w prywatnej przychodni.
I wiecie co? Tu nie wożą pacjentów szpitalnych na badania EKG nagich
do pasa, niezależnie od ich płci, co było standardem np. w szpitalu MSW,
uważanym za baaardzo dobry. Też tam leżałam i to aż dwa razy.
I to byłoby na tyle, jak mawiał klasyk.
A tak wygląda aparat do badania Echa serca
Nie obyło się bez porównań Warszawa- Berlin.
Byliśmy zapisani na godz. 8,30 , co oznaczało, że o tej godzinie zaczynają się
przyjęcia pacjentów.
Ten szpital, Charite', to szpital Uniwersytecki. Mamy do niego całkiem blisko,
dobry dojazd samochodem i jest parking. Płatny 2€, niezależnie od czasu
parkowania.
Żeby było ciekawiej, to wejście jest jedno i dla pacjentów skierowanych do
szpitala jak i tych co są przywożeni karetką i dla tych co idą na wizytę
w przychodni.
Wejście jedno, ale tłoku nie było i ani pół pacjenta "karetkowego".
Poczekalnia duża, bardzo duża, z automatami z piciem wszelakim, oprócz tego
darmowa woda mineralna.
Przyszliśmy, urwaliśmy sobie numerek z rolki "numerkowej" i po jakimś niezbyt
długim czasie został mój ślubny wywołany, tym numerkiem właśnie.
Na dzień dobry "kawałek" personelu recepcji wykonał mojemu zwykłe EKG i
dopiero wtedy został wpuszczony do gabinetu.
Lekarka młodziutka (w porównaniu choćby do mnie) a już z doktoratem!
Po krótkim odpytaniu zrobiła mojemu Echo serca. Była niezmiernie dociekliwa,
przestudiowała jego calutką dokumentację medyczną, przejrzała wszystkie leki,
zapisała mu dwa nowe, wytłumaczyła, że osoba po bypassie nie może mieć
poziomu cholesterolu LDL powyżej 70, a jego arcy niskie ciśnienie jest bardzo
pożądanym zjawiskiem bo ma przecież implantowaną zastawkę aortalną.
Następnie wysłała go do wykonania EKG wysiłkowego. Miał to zrobić kolega
po fachu , ale gdzieś przepadł i po godzinie pani doktor sama wykonała mojemu
to badanie. Wyniki badań trafią same do naszego lekarza prowadzącego,a drugi
komplet wraz z terminem następnego badania przyślą nam pocztą do domu.
W skrócie- cud, miód i orzeszki!!!!
Podobno Warszawa ma i tak o niebo lepszą służbę zdrowia niż reszta kraju,
ale nawet w Instytucie Kardiologii, w przychodni kardiologicznej, lekarz który
przyjmuje pacjenta nie zhańbi się osobistym wykonaniem Echa serca lub czymś
tak wulgarnym jak EKG wysiłkowe i pacjent, nawet jak się ledwie turla to musi
kursować po różnych gabinetach, bo Echo jest na piętrze w innym zupełnie
skrzydle i do przejścia jest z pół kilometra no i kolejka pod gabinetem.
Poza tym w Warszawie na wizytę u kardiologa NFZ czeka się średnio pół roku,
kardiolog zaś jest wyposażony co najwyżej w ciśnieniomierz a na echo serca
ostatnio czekało się tylko 2 miesiące, na Holtera 6 miesięcy.
My chodziliśmy do kardiologa prywatnie- ale on też był wyposażony tylko
i wyłącznie w prywatny ciśnieniomierz, więc wszystkie badania były
wykonywane w prywatnej przychodni.
I wiecie co? Tu nie wożą pacjentów szpitalnych na badania EKG nagich
do pasa, niezależnie od ich płci, co było standardem np. w szpitalu MSW,
uważanym za baaardzo dobry. Też tam leżałam i to aż dwa razy.
I to byłoby na tyle, jak mawiał klasyk.
A tak wygląda aparat do badania Echa serca
Subskrybuj:
Posty (Atom)