Upał jest paskudny, zwłaszcza gdy się ma samochód bez "klimy".
Dziś straciłam resztki szacunku dla sądów. Po pierwsze zajmują się
bzdurami, które nawet nie powinny trafiać do sądu. A na domiar
złego sędzia przychodząc na posiedzenie sądu dopiero na sali raczy
się zapoznawać z aktami. Już pomijam takie drobiazgi, że sąd
zapomniał napisać do 3 osób wezwanie by uczestniczyły dziś
w rozprawie. Dwie z nich przyszły bez tego wezwania, ale trzecia nie
i sprawa znów odroczona, do pierwszych dni pazdziernika.
No normalnie nerwicy można dostać. A sprawa prosta jak drut bo to
sprawa o zasiedzenia i wszyscy zainteresowani popierają wniosek osoby
występującej o zasiedzenie.
Klimatyzacja działa tylko przy wejściu do budynku i w salach rozpraw-
niestety na korytarzach pozbawionych okien nie działa, niech się
interesanci duszą, może część z nich padnie i będzie spokój?
*****
Uważajcie na swe marzenia, bo często gdy się wreszcie spełnią stają się
utrapieniem.
Mamy kilka znajomych par, które marzyły o własnym domku na własnej
działce.
Niektórym marzenie się spełniło.
Jedni w chwili gdy nabywali działkę dla siebie "zaklepali" jedną i dla nas.
Rzecz w tym, że ani mąż ani ja nie jesteśmy amatorami działek- żadne
z nas nie ma zacięcia ogrodniczego, a do tego jestem leniwą babą i nie
widzę nic fajnego w tym by obrabiać dwa domy, z jednym ledwo się
wyrabiam. I mimo "zaklepanej" działki, namawiania, tłumaczenia jakie
to dobre gdy się posiada dzieci - działki nie kupiliśmy.
Bo ja osobiście nie widzę żadnych korzyści z posiadania działki- nie dość,
że ma się drugi dom do oporządzenia to jest on oddalny około 60-80 km
od domu, jesienią i zimą dość regularnie dewastowany i okradany, że już
pominę ten zapach wilgoci, gdy po zimie człowiek tam wchodzi.
Zapomniałam jeszcze dodać, że rok w rok, gdy wylewa Bug, cały teren
jest prześlicznie zalany. Dom stoi na b. wysokiej (180cm)podmurówce i
jak na razie nic mu się nie stało, no ale ogród zawsze dostaje w kość.
Poza tym na tej działce trzeba spędzać wszystkie urlopy - przecież nie
wyjadę na Riwierę gdy chata pusta na działce stoi.
Pomijam już fakt,że taka działka to worek bez dna - strasznie to kosztowna
rozrywka, jeśli chce się mieć wygody. I to przywożenie wszystkiego wiosną
i wywożenie jesienią- dla mnie koszmar.
Właśnie wczoraj zadzwonili ci, co dla nas działkę "zaklepali". Od 3 lat
usiłują sprzedać swoją i....... nie mogą.
Jakoś mnie to nie dziwi - inni, którym też takie marzenie zmieniło się
w utrapienie już od blisko dziesięciu lat usiłują swoją działkę z domkiem
sprzedać i.... też nie mogą. Choć ich działka jest w o niebo ciekawszej
okolicy.
Mąż tylko się uśmiechał, a potem powiedział: "no to możemy sobie
pogratulować dobrej decyzji". I ma rację.
****
A na ochłodę widoki z Malty
drewniana rzezba
poniedziałek, 29 lipca 2013
sobota, 27 lipca 2013
Sposób na upał
Od razu dodam, że to mój sposób na upał - prosty i niezwykle
skuteczny.
Po prostu w duży upał nie wychodzę z domu. Okna mam przysłonięte
żaluzjami, by słońce nie wciskało swego nosa i nie nagrzewało mi
mieszkania.
I wtedy siadam przy lampie ledowej i....koralikuję.
Dziś zrobiłam drugi smutny naszyjnik- szary, na którym zawiesiłam
kulkę wyplecioną z koralików. Zapięcie jest na guziczek.
I zrobiłam dla córki naszyjnik z japońskich koralików Tila,
przekładanych okrągłymi toho 11 i 15.
A skoro już mi tak dobrze dziś poszło, to zaraz wezmę się za sprucie
i poprawienie tego pomylonego kawałka we wczoraj pokazanym
naszyjniku.
Dziś całkowicie zwątpiłam w swą inteligencję - a wszystko przez te
"Szatańskie wersety" - pewnie zbyt dawno i zbyt pobieżnie czytałam
Biblię i teraz chwilami nie łapię o co biega. No niestety , zaczynam się
tą lekturą męczyć.
skuteczny.
Po prostu w duży upał nie wychodzę z domu. Okna mam przysłonięte
żaluzjami, by słońce nie wciskało swego nosa i nie nagrzewało mi
mieszkania.
I wtedy siadam przy lampie ledowej i....koralikuję.
Dziś zrobiłam drugi smutny naszyjnik- szary, na którym zawiesiłam
kulkę wyplecioną z koralików. Zapięcie jest na guziczek.
I zrobiłam dla córki naszyjnik z japońskich koralików Tila,
przekładanych okrągłymi toho 11 i 15.
A skoro już mi tak dobrze dziś poszło, to zaraz wezmę się za sprucie
i poprawienie tego pomylonego kawałka we wczoraj pokazanym
naszyjniku.
Dziś całkowicie zwątpiłam w swą inteligencję - a wszystko przez te
"Szatańskie wersety" - pewnie zbyt dawno i zbyt pobieżnie czytałam
Biblię i teraz chwilami nie łapię o co biega. No niestety , zaczynam się
tą lekturą męczyć.
piątek, 26 lipca 2013
Post scriptum
Naszyjnik, który przyprawia mnie o smętek wygląda tak:
Muszę jeszcze podszyć go skórką i obrębić koralikami.
A przedtem kawałek spruć, by poprawić błędy, które właśnie
zauważyłam dopiero na zdjęciu. No cóż, mylić się to rzecz
ludzka.
A drugi mój mało udany produkt to "niby oglala".
Z tym, że mnie się on podoba, bo jest lekki, w moich ulubionych
kolorach i do tego jest formą dość przestrzenną.
Popracuję jeszcze nad zrobieniem czegoś co zasłuży na nazwę "oglala",
ale wpierw muszę zastanowić się nad kolorem i uzupełnieniem braków
w koralikach.
Jak widzicie kiepsko mi po tym remoncie idzie koralikowanie.
Muszę jeszcze podszyć go skórką i obrębić koralikami.
A przedtem kawałek spruć, by poprawić błędy, które właśnie
zauważyłam dopiero na zdjęciu. No cóż, mylić się to rzecz
ludzka.
A drugi mój mało udany produkt to "niby oglala".
Z tym, że mnie się on podoba, bo jest lekki, w moich ulubionych
kolorach i do tego jest formą dość przestrzenną.
Popracuję jeszcze nad zrobieniem czegoś co zasłuży na nazwę "oglala",
ale wpierw muszę zastanowić się nad kolorem i uzupełnieniem braków
w koralikach.
Jak widzicie kiepsko mi po tym remoncie idzie koralikowanie.
czwartek, 25 lipca 2013
Lenię się...
niemiłosiernie. Mam do szycia tzw. lambrekin, ale nie mam nastroju
do szycia.
Zaczęłam robić dla psiapsiółki naszyjnik techniką haftu koralikowego,
ale...zmęczyła mnie kolorystyka ( szaro-biało- czarne) a do tego
maluteńkie koraliki, żeby był leciutki. Odłożyłam na razie a/a .
Wypatrzyłam na necie naszyjnik o nazwie oglala -spodobał mi się,
zaczęłam splatać i.....gdzieś się pomyliłam i wyszedł mi naszyjnik
"niby oglala". Ale wcale nie będe go pruć, mnie się i tak podoba,
dorobię tylko zapięcie i wtedy "obfocę".
Z tego wszystkiego postanowiłam wreszcie przeczytać "Szatańskie
wersety" Salmana Rushdie'go. Przymierzałam się już dwa razy, ale
teraz jakoś już mi idzie. Nie jest to łatwa lektura, ale zazdroszczę mu
lekkości pióra.
Nie potrafię czegoś opisać z taką ilością szczegółów, nawet gdy je
dokładnie widzę - po prostu mam wrażenie, że wtedy "zagadam"
główny temat. Przyznam się - zazdroszczę tym, którzy dobrze piszą.
A propos pisania - na razie nie mogę skończyć historii Lilki- Lilka
jest chora - mało nie przeniosła się w inny wymiar. Na szczęście
wezwany lekarz pogotowia rozpoznał szybko co Jej grozi i po 12
dniach spędzonych na OIOMie jest na oddziale, pomału wraca do
normalności. Kiedy wyjdzie ze szpitala-na razie nie wiadomo.
To zdjęcie podesłała mi córka, która właśnie wróciła z urlopu
na Rugii. Jest zachwycona, bo widoki piękne, 60 km pięknych plaż,
super trasy rowerowe, dużo ciekawych rzeczy do zwiedzenia i
obejrzenia. Dzieciaki były zachwycone, bo na plażę trzeba było
zjeżdżać windą, a dla Krasnoludków to atrakcja.
Woda, jak to w Bałtyku, była nieco zimnawa, ale starszego to nie
zrażało. Młodszy raczej preferował głębokość wody do kostek.
Podejrzewam, że w przyszłym roku też tam pojadą, bo stwierdzili,
że ten pobyt był stanowczo za krótki.
Zajrzałam do netu - jest sporo wiadomości nt. możliwości spędzenia
urlopu na Rugii. I jeśli ktoś lubi przemieszczać się rowerem, to jest
tam sporo tras rowerowych.
No to wracam do Szatańskich wersetów.
Miłego Wszystkim,;)
do szycia.
Zaczęłam robić dla psiapsiółki naszyjnik techniką haftu koralikowego,
ale...zmęczyła mnie kolorystyka ( szaro-biało- czarne) a do tego
maluteńkie koraliki, żeby był leciutki. Odłożyłam na razie a/a .
Wypatrzyłam na necie naszyjnik o nazwie oglala -spodobał mi się,
zaczęłam splatać i.....gdzieś się pomyliłam i wyszedł mi naszyjnik
"niby oglala". Ale wcale nie będe go pruć, mnie się i tak podoba,
dorobię tylko zapięcie i wtedy "obfocę".
Z tego wszystkiego postanowiłam wreszcie przeczytać "Szatańskie
wersety" Salmana Rushdie'go. Przymierzałam się już dwa razy, ale
teraz jakoś już mi idzie. Nie jest to łatwa lektura, ale zazdroszczę mu
lekkości pióra.
Nie potrafię czegoś opisać z taką ilością szczegółów, nawet gdy je
dokładnie widzę - po prostu mam wrażenie, że wtedy "zagadam"
główny temat. Przyznam się - zazdroszczę tym, którzy dobrze piszą.
A propos pisania - na razie nie mogę skończyć historii Lilki- Lilka
jest chora - mało nie przeniosła się w inny wymiar. Na szczęście
wezwany lekarz pogotowia rozpoznał szybko co Jej grozi i po 12
dniach spędzonych na OIOMie jest na oddziale, pomału wraca do
normalności. Kiedy wyjdzie ze szpitala-na razie nie wiadomo.
To zdjęcie podesłała mi córka, która właśnie wróciła z urlopu
na Rugii. Jest zachwycona, bo widoki piękne, 60 km pięknych plaż,
super trasy rowerowe, dużo ciekawych rzeczy do zwiedzenia i
obejrzenia. Dzieciaki były zachwycone, bo na plażę trzeba było
zjeżdżać windą, a dla Krasnoludków to atrakcja.
Woda, jak to w Bałtyku, była nieco zimnawa, ale starszego to nie
zrażało. Młodszy raczej preferował głębokość wody do kostek.
Podejrzewam, że w przyszłym roku też tam pojadą, bo stwierdzili,
że ten pobyt był stanowczo za krótki.
Zajrzałam do netu - jest sporo wiadomości nt. możliwości spędzenia
urlopu na Rugii. I jeśli ktoś lubi przemieszczać się rowerem, to jest
tam sporo tras rowerowych.
No to wracam do Szatańskich wersetów.
Miłego Wszystkim,;)
niedziela, 21 lipca 2013
Czas....
....ucieka. Coraz szybciej. Od lat staram się nie żyć przeszłością, nie
zastanawiać się ile lat minęło od jakiegoś wydarzenia. Minione
wydarzenia mam starannie poukładane, przepracowane, opatrzone
etykietkami, wnioski wyciągnięte by na nowo nie popełniać tych
samych błędów. Nie rozstrząsam w nieskończoność popełnionych
niegdyś błędów, nie wracam do raz zakończonych znajomości, nie
entuzjazmuję się dawnymi sukcesami. Było, minęło, nadal żyję i
staram się ten czas, a właściwie te chwile, które mi jeszcze pozostały,
przeżyć w moim odczuciu jak najlepiej. I wiem, że już wielu rzeczy
nie doznam, nie poznam, nie nauczę się - trochę mnie to smuci, ale
staram się nad tym pracować i zapanować nad tym smutkiem.
I nagle, moje poukładane w odpowiednie przegródki minione życie
"zaskrzeczało". Spotkałam kogoś z bardzo dalekiej przeszłości.
Kogoś, kto 46 lat temu sprawił, że odzyskałam dość szybko głos po
uszkodzeniu nerwów strun głosowych w trakcie operacji, kto poświęcał
mi swój czas prywatny na rehabilitację mego głosu i kogo ostatni raz
widziałam tuż przed porodem, a więc już 37 lat temu.
Życie pisze dziwne scenariusze - gdy w czwartek siedziałam u fryzjera,
czekając na swą kolejkę, na zapleczu widziałam jakiegoś mocno starszego
pana, który co chwilę zerkał w moją stronę, a potem zaczął się
wprost we mnie wgapiać.
Trochę mnie to zezłościło, bo nie jestem w wieku "poborowym", więc
się przesiadłam w inne miejsce. Gdy już byłam ostrzyżona, ufarbowana,
uczesana i uregulowałam rachunek, z zaplecza wyszedł ów facet.
Rzuciłam okiem i coś znajomego mignęło mi w jego twarzy, ale ruszyłam
dziarsko do wyjścia. Tuż za drzwiami zakładu starszy pan dogonił mnie,
przeprosił za natarczywość i zapytał czy mam na imię A. i niemal na
jednym oddechu powiedział swoje imię i nazwisko.
W tym momencie już skojarzyłam to coś znajomego w jego twarzy.
To był właśnie mój terapeuta sprzed lat. I wiecie co- poznał mnie po
głosie- wszak sam nad nim długo pracował. Nie miał szans poznać mnie
po wyglądzie - przez tyle lat wszystko się zmieniło - czas robi swoje.
Ale pozostał mi z tamtego okresu głos, ten się nie zmienił.
A moja fryzjerka, która tak cudownie strzyże - to jego córka.
Taaa, życie pisze naprawdę dziwne scenariusze.
zastanawiać się ile lat minęło od jakiegoś wydarzenia. Minione
wydarzenia mam starannie poukładane, przepracowane, opatrzone
etykietkami, wnioski wyciągnięte by na nowo nie popełniać tych
samych błędów. Nie rozstrząsam w nieskończoność popełnionych
niegdyś błędów, nie wracam do raz zakończonych znajomości, nie
entuzjazmuję się dawnymi sukcesami. Było, minęło, nadal żyję i
staram się ten czas, a właściwie te chwile, które mi jeszcze pozostały,
przeżyć w moim odczuciu jak najlepiej. I wiem, że już wielu rzeczy
nie doznam, nie poznam, nie nauczę się - trochę mnie to smuci, ale
staram się nad tym pracować i zapanować nad tym smutkiem.
I nagle, moje poukładane w odpowiednie przegródki minione życie
"zaskrzeczało". Spotkałam kogoś z bardzo dalekiej przeszłości.
Kogoś, kto 46 lat temu sprawił, że odzyskałam dość szybko głos po
uszkodzeniu nerwów strun głosowych w trakcie operacji, kto poświęcał
mi swój czas prywatny na rehabilitację mego głosu i kogo ostatni raz
widziałam tuż przed porodem, a więc już 37 lat temu.
Życie pisze dziwne scenariusze - gdy w czwartek siedziałam u fryzjera,
czekając na swą kolejkę, na zapleczu widziałam jakiegoś mocno starszego
pana, który co chwilę zerkał w moją stronę, a potem zaczął się
wprost we mnie wgapiać.
Trochę mnie to zezłościło, bo nie jestem w wieku "poborowym", więc
się przesiadłam w inne miejsce. Gdy już byłam ostrzyżona, ufarbowana,
uczesana i uregulowałam rachunek, z zaplecza wyszedł ów facet.
Rzuciłam okiem i coś znajomego mignęło mi w jego twarzy, ale ruszyłam
dziarsko do wyjścia. Tuż za drzwiami zakładu starszy pan dogonił mnie,
przeprosił za natarczywość i zapytał czy mam na imię A. i niemal na
jednym oddechu powiedział swoje imię i nazwisko.
W tym momencie już skojarzyłam to coś znajomego w jego twarzy.
To był właśnie mój terapeuta sprzed lat. I wiecie co- poznał mnie po
głosie- wszak sam nad nim długo pracował. Nie miał szans poznać mnie
po wyglądzie - przez tyle lat wszystko się zmieniło - czas robi swoje.
Ale pozostał mi z tamtego okresu głos, ten się nie zmienił.
A moja fryzjerka, która tak cudownie strzyże - to jego córka.
Taaa, życie pisze naprawdę dziwne scenariusze.
środa, 17 lipca 2013
Post nie dla wrażliwych
Uprzedzam, że jest to notka nie dla wrażliwych - osoby wrażliwe nie
powinny tego czytać.
Tak jakoś mam, że zawsze wieczorem, leżąc już w łóżku, czytam.
Kiedyś książki, teraz prasę. Zamiana gatunku spowodowana została
faktem, że zawsze czytałam wtedy niemal całą noc i w dzień byłam
ledwo żywa.
Wczoraj padło na 21 numer Forum.
Courrier International donosi, że w wietnamskich restauracjach
triumfy święci.....kocie mięso. Z domowych, poczciwych mruczków.
Miłośnicy tego mięsa uważają, że ma wybitne walory smakowe oraz
właściwości lecznicze. Przeciwnicy zaś uważają, że kot nie powinien
trafiać na stół, bo jego przeznaczeniem jest walka z gryzoniami.
Miejsca na kota-przyjaciela człowieka jakoś tu nie widzę.
Teoretycznie kocie mięso głównie jadają Azjaci, ale kota w garnku
można również znależć w północnych Włoszech, gdzie podobno co
roku kończy tak siedem tysięcy kotów, udając potrawkę z królika.
A do początku lat 60 XX wieku kot był daniem w szwajcarskich
kantonach Jura, Valais i Gryzonia.
Dziennikarze szwajcarscy podają ,że dziś to już "najzupełniej
marginalna" praktyka.
No to idę nakarmić swoje bezdomne koty.
Amerykańska Narodowa Akademia Nauk podała, że do roku 2030
powierzchnia obszarów miejskich na świecie powiększy się
o 1,2 mln km kwadratowych, a liczba ludzi wzrośnie do 2050 roku
aż do 10 miliardów (dziś jest nas 7 miliardów). Dziś mieszkańcy
miast stanowią 50% , ale w połowie 2050 roku będą stanowić 75
procent ludności.
I co wtedy??? Nie ma sprawy - upchną ludzi pod ziemię - teraz
upychają nas w wieżowce, w przyszłości miasta zejdą pod ziemię.
Już dziś istnieje podziemna część Montrealu zwana Miastem
Wewnętrznym, która jest największym na świecie kompleksem
podziemnym. Ma powierzchnię 12 km kwadratowych, łączna długość
korytarzy wynosi 32 km, mieści dwa tysiące punktów handlowych,
są kompleksy hotelowe, różne biura oraz 10 budynków uniwersyteckich,
a wszystko to połączone jest ośmioma stacjami metra.
Codziennie bywa tu około 500 tysięcy osób, a w zimie, gdy temperatura
na zewnątrz spada nawet do -35 stopni, frekwencja wyraznie wzrasta.
Ci co odwiedzają blog Stardust zapewne pamiętają, że na Manhattanie
stworzono High Line - nadziemny park na opuszczonej estakadzie
kolejowej. A teraz do roku 2020 planowane jest stworzenie, również na
Manhattanie, pierwszego parku podziemnego, na terenie opuszczonej
podziemnej stacji trolejbusowej.
Koszt inwestycji zakłada 30 - 50 mln dolarów.
Lubicie pobyt nad Bałtykiem? Siedząc na nadbałtyckiej plaży pomyślcie,
że po drugiej wojnie światowej na dnie Bałtyku zatopiono ponad 50 tysięcy
ton bojowych środków trujących. W polskim pasie wód te tykające bomby
są zatopione niedaleko Zatoki Gdańskiej. Metalowe pojemniki powoli
niszczeją korodując i grożąc uwolnieniem się ich zawartości. Już uwolnienie
się 1/6 ich zawartości zniszczyłoby życie w Bałtyku i na jego brzegach
na 100 lat.
A teraz dla tych, którzy zachwycają się w muzeach i galeriach dziełami
znanych mistrzów pędzla lub dłuta - eksperci uważają, że od 10 do 40
procent dzieł przypisywanych znanym mistrzom to.......fałszywki.
Ale mnie i tak się podobają , ja tak nie potrafię malować lub rzezbić.
I coś dla poprawy nastroju -3 tygodnie w całym życiu zajmuje nam chodzenie
w poszukiwaniu zasięgu telefonu komórkowego.
Coś w tym jest - jadąc pociągiem do Berlina co chwilę traciłam zasięg.
Miłego dnia wszystkim;)
powinny tego czytać.
Tak jakoś mam, że zawsze wieczorem, leżąc już w łóżku, czytam.
Kiedyś książki, teraz prasę. Zamiana gatunku spowodowana została
faktem, że zawsze czytałam wtedy niemal całą noc i w dzień byłam
ledwo żywa.
Wczoraj padło na 21 numer Forum.
Courrier International donosi, że w wietnamskich restauracjach
triumfy święci.....kocie mięso. Z domowych, poczciwych mruczków.
Miłośnicy tego mięsa uważają, że ma wybitne walory smakowe oraz
właściwości lecznicze. Przeciwnicy zaś uważają, że kot nie powinien
trafiać na stół, bo jego przeznaczeniem jest walka z gryzoniami.
Miejsca na kota-przyjaciela człowieka jakoś tu nie widzę.
Teoretycznie kocie mięso głównie jadają Azjaci, ale kota w garnku
można również znależć w północnych Włoszech, gdzie podobno co
roku kończy tak siedem tysięcy kotów, udając potrawkę z królika.
A do początku lat 60 XX wieku kot był daniem w szwajcarskich
kantonach Jura, Valais i Gryzonia.
Dziennikarze szwajcarscy podają ,że dziś to już "najzupełniej
marginalna" praktyka.
No to idę nakarmić swoje bezdomne koty.
Amerykańska Narodowa Akademia Nauk podała, że do roku 2030
powierzchnia obszarów miejskich na świecie powiększy się
o 1,2 mln km kwadratowych, a liczba ludzi wzrośnie do 2050 roku
aż do 10 miliardów (dziś jest nas 7 miliardów). Dziś mieszkańcy
miast stanowią 50% , ale w połowie 2050 roku będą stanowić 75
procent ludności.
I co wtedy??? Nie ma sprawy - upchną ludzi pod ziemię - teraz
upychają nas w wieżowce, w przyszłości miasta zejdą pod ziemię.
Już dziś istnieje podziemna część Montrealu zwana Miastem
Wewnętrznym, która jest największym na świecie kompleksem
podziemnym. Ma powierzchnię 12 km kwadratowych, łączna długość
korytarzy wynosi 32 km, mieści dwa tysiące punktów handlowych,
są kompleksy hotelowe, różne biura oraz 10 budynków uniwersyteckich,
a wszystko to połączone jest ośmioma stacjami metra.
Codziennie bywa tu około 500 tysięcy osób, a w zimie, gdy temperatura
na zewnątrz spada nawet do -35 stopni, frekwencja wyraznie wzrasta.
Ci co odwiedzają blog Stardust zapewne pamiętają, że na Manhattanie
stworzono High Line - nadziemny park na opuszczonej estakadzie
kolejowej. A teraz do roku 2020 planowane jest stworzenie, również na
Manhattanie, pierwszego parku podziemnego, na terenie opuszczonej
podziemnej stacji trolejbusowej.
Koszt inwestycji zakłada 30 - 50 mln dolarów.
Lubicie pobyt nad Bałtykiem? Siedząc na nadbałtyckiej plaży pomyślcie,
że po drugiej wojnie światowej na dnie Bałtyku zatopiono ponad 50 tysięcy
ton bojowych środków trujących. W polskim pasie wód te tykające bomby
są zatopione niedaleko Zatoki Gdańskiej. Metalowe pojemniki powoli
niszczeją korodując i grożąc uwolnieniem się ich zawartości. Już uwolnienie
się 1/6 ich zawartości zniszczyłoby życie w Bałtyku i na jego brzegach
na 100 lat.
A teraz dla tych, którzy zachwycają się w muzeach i galeriach dziełami
znanych mistrzów pędzla lub dłuta - eksperci uważają, że od 10 do 40
procent dzieł przypisywanych znanym mistrzom to.......fałszywki.
Ale mnie i tak się podobają , ja tak nie potrafię malować lub rzezbić.
I coś dla poprawy nastroju -3 tygodnie w całym życiu zajmuje nam chodzenie
w poszukiwaniu zasięgu telefonu komórkowego.
Coś w tym jest - jadąc pociągiem do Berlina co chwilę traciłam zasięg.
Miłego dnia wszystkim;)
poniedziałek, 15 lipca 2013
Wreszcie....
...po bardzo długiej przerwie zrobiłam dla siebie naszyjnik.
Głównym elementem jest wytłoczka z mosiądzu -lekka i bardzo
starannie zrobiona. Naszyjnik nawiązuje do mego ulubionego
stylu Art Deco.
Jest lekki, haftowałam go małymi koralikami toho 15, podszyłam
cieniutką skórką w kolorze srebrnym.
Kolorystykę wzorowałam na znalezionych zdjęciach starożytnej
egipskiej biżuterii.
"Chodzi" mi po głowie już następny projekt - naszyjnik z białego,
niebarwionego howlitu. Kamyki same dla siebie są już dekoracyjne, bo
mają ciekawy kształt. Na razie noszę je w charakterze bransoletki , ale
mam zamiar przerobić to na naszyjnik.
Nie wiem tylko, dlaczego ciągle nadal mam tak mało czasu - remont
skończony, większość rzeczy "uładzona" a ja nadal ciągle nie wiem
gdzie co mam. A może to po prostu skleroza???
Głównym elementem jest wytłoczka z mosiądzu -lekka i bardzo
starannie zrobiona. Naszyjnik nawiązuje do mego ulubionego
stylu Art Deco.
Jest lekki, haftowałam go małymi koralikami toho 15, podszyłam
cieniutką skórką w kolorze srebrnym.
Kolorystykę wzorowałam na znalezionych zdjęciach starożytnej
egipskiej biżuterii.
"Chodzi" mi po głowie już następny projekt - naszyjnik z białego,
niebarwionego howlitu. Kamyki same dla siebie są już dekoracyjne, bo
mają ciekawy kształt. Na razie noszę je w charakterze bransoletki , ale
mam zamiar przerobić to na naszyjnik.
Nie wiem tylko, dlaczego ciągle nadal mam tak mało czasu - remont
skończony, większość rzeczy "uładzona" a ja nadal ciągle nie wiem
gdzie co mam. A może to po prostu skleroza???
piątek, 12 lipca 2013
Ostatnia porcja
Wyprawa do Koepenick bardzo się maluchom podobała - nie dość, że
jechaliśmy metrem to i kolejką a w samym Koepenick - tramwajem.
W tej części Berlina, gdzie krasnoludki mieszkają nie ma tramwaju-
ktoś kiedyś wpadł na pomysł zlikwidowania linii tramwajowej.
Upał był tego dnia całkiem spory, więc wlekliśmy się nieśpiesznie po
tej odległej dzielnicy Berlina.
W parku otaczającym pałac urzekło mnie to wielkie,
stare drzewo. Oczywiście miało swój numerek, jak wszystkie
parkowe drzewa.
Po spacerze w parku poszliśmy nad rzekę by niespiesznie zjeść
obiad w restauracji na "świeżym powietrzu", spoglądając na
pływające jednostki.
Potem , by sprawić dzieciom frajdę, pojezdziliśmy nieco tramwajem
po Koepenick. W Koepenick jest piękny ratusz miejski, ale nim
wyciągnęłam z torebki aparat tramwaj go minął, a drugi raz już nie
jechaliśmy tą samą drogą. Tym sposobem mam zdjęcia tylko
z koepenickiego pałacu i zdjęcie jednej z kamienic .
Ostatnią wycieczką był Poczdam. Początkowo mieliśmy zamiar
zarezerwować sobie bilety na zwiedzanie Pałacu dzień wcześniej,
ale wiadomo,że jak się człowiek gdzieś wybiera z dziećmi to może być
różnie. Udało nam się dotrzeć do Poczdamu około godziny 13-tej.
Przed kasą stała baaardzo długa kolejka chętnych do zwiedzenia
pałacowego wnętrza - udało nam się dostać bilety na 16,30, więc
wpierw podreptaliśmy po parku, potem spacerem poszliśmy na
poczdamską starówkę, zaliczyliśmy "mleczno-lodową" kawiarnię i
ponownie pojechaliśmy do Sans Souci.
W tym wiatraku jest nawet restauracja, ale nie byliśmy nią
zainteresowani
To jest Brama Brandenburska wiodąca na poczdamską Starówkę.
A tu piękne domki na Starówce
Starszy krasnoludek nie był w nastroju do fotek
To jest odbudowany ( a raczej na nowo wybudowany) Pałac,
który jest siedzibą władz Brandenburgii
A to coś, co mnie osobiście przyprawiło o ból
głowy - piękne wejście na pałacowy dziedziniec zeszpecone
wieżowcem hotelu Mercury w tle.
Pałac Sans Souci zwiedza się świetnie, bo z indywidualnym
przewodnikiem , czyli telefonem komórkowym, w którym
miły głos opowiada w wybranym przez turystę języku, o
wszystkim co w danej sali się znajduje.
Bardzo podobała mi się ta wycieczka. Podobno gdyby się
chciało przejść cały pałacowy park, trzeba by na to
przynajmniej 4 godzin. Oczywiście nie byliśmy aż tak
ambitni.
Wszystko co Wam napisałam i pokazałam to kropla w morzu tego,
co można zobaczyć i czym się zachwycić w Berlinie.
Jedno co mogę powiedzieć - komunikacja jest bajecznie
droga- nie tylko dla nas, dla miejscowych również. Wszelkie
przyjemności jak zwiedzanie muzeów, przejażdżki statkiem
itp. mocno nas nadszarpnęło finansowo. Ale nawet gdybyśmy
nie korzystali z komunikacji miejskiej a jezdzili samochodem
też poszłoby sporo gotówki - parkingi też wściekle drogie a na
dodatek wcale nie łatwo znależć wolne miejsce.
Z przyjemnością odnotowałam, że jest wiele niewielkich, ale
bardzo miłych restauracji, w których można smacznie i dość tanio
zjeść całkiem spory obiad. I...piwo jest tańsze od wody mineralnej,
a ja jak na złość nie mogę pić piwa.
Ledwo wróciłam a już kombinuję kiedy znów pojechać do tego
pachnącego kwiatem lipowym miasta.
jechaliśmy metrem to i kolejką a w samym Koepenick - tramwajem.
W tej części Berlina, gdzie krasnoludki mieszkają nie ma tramwaju-
ktoś kiedyś wpadł na pomysł zlikwidowania linii tramwajowej.
Upał był tego dnia całkiem spory, więc wlekliśmy się nieśpiesznie po
tej odległej dzielnicy Berlina.
W parku otaczającym pałac urzekło mnie to wielkie,
stare drzewo. Oczywiście miało swój numerek, jak wszystkie
parkowe drzewa.
Po spacerze w parku poszliśmy nad rzekę by niespiesznie zjeść
obiad w restauracji na "świeżym powietrzu", spoglądając na
pływające jednostki.
Potem , by sprawić dzieciom frajdę, pojezdziliśmy nieco tramwajem
po Koepenick. W Koepenick jest piękny ratusz miejski, ale nim
wyciągnęłam z torebki aparat tramwaj go minął, a drugi raz już nie
jechaliśmy tą samą drogą. Tym sposobem mam zdjęcia tylko
z koepenickiego pałacu i zdjęcie jednej z kamienic .
Ostatnią wycieczką był Poczdam. Początkowo mieliśmy zamiar
zarezerwować sobie bilety na zwiedzanie Pałacu dzień wcześniej,
ale wiadomo,że jak się człowiek gdzieś wybiera z dziećmi to może być
różnie. Udało nam się dotrzeć do Poczdamu około godziny 13-tej.
Przed kasą stała baaardzo długa kolejka chętnych do zwiedzenia
pałacowego wnętrza - udało nam się dostać bilety na 16,30, więc
wpierw podreptaliśmy po parku, potem spacerem poszliśmy na
poczdamską starówkę, zaliczyliśmy "mleczno-lodową" kawiarnię i
ponownie pojechaliśmy do Sans Souci.
W tym wiatraku jest nawet restauracja, ale nie byliśmy nią
zainteresowani
To jest Brama Brandenburska wiodąca na poczdamską Starówkę.
A tu piękne domki na Starówce
Starszy krasnoludek nie był w nastroju do fotek
To jest odbudowany ( a raczej na nowo wybudowany) Pałac,
który jest siedzibą władz Brandenburgii
A to coś, co mnie osobiście przyprawiło o ból
głowy - piękne wejście na pałacowy dziedziniec zeszpecone
wieżowcem hotelu Mercury w tle.
Pałac Sans Souci zwiedza się świetnie, bo z indywidualnym
przewodnikiem , czyli telefonem komórkowym, w którym
miły głos opowiada w wybranym przez turystę języku, o
wszystkim co w danej sali się znajduje.
Bardzo podobała mi się ta wycieczka. Podobno gdyby się
chciało przejść cały pałacowy park, trzeba by na to
przynajmniej 4 godzin. Oczywiście nie byliśmy aż tak
ambitni.
Wszystko co Wam napisałam i pokazałam to kropla w morzu tego,
co można zobaczyć i czym się zachwycić w Berlinie.
Jedno co mogę powiedzieć - komunikacja jest bajecznie
droga- nie tylko dla nas, dla miejscowych również. Wszelkie
przyjemności jak zwiedzanie muzeów, przejażdżki statkiem
itp. mocno nas nadszarpnęło finansowo. Ale nawet gdybyśmy
nie korzystali z komunikacji miejskiej a jezdzili samochodem
też poszłoby sporo gotówki - parkingi też wściekle drogie a na
dodatek wcale nie łatwo znależć wolne miejsce.
Z przyjemnością odnotowałam, że jest wiele niewielkich, ale
bardzo miłych restauracji, w których można smacznie i dość tanio
zjeść całkiem spory obiad. I...piwo jest tańsze od wody mineralnej,
a ja jak na złość nie mogę pić piwa.
Ledwo wróciłam a już kombinuję kiedy znów pojechać do tego
pachnącego kwiatem lipowym miasta.
czwartek, 11 lipca 2013
Krasnoludkowo - c.d.
Oba krasnoludki uwielbiają jezdzić wszelakimi środkami lokomocji
miejskiej. Oczywiście atrakcją jest jazda autobusem piętrowym (zwykły,
"liniowy") i siedzenie koniecznie na górze, tuż za przednią szybą.
W związku z tym, jeden dzień spędziliśmy jeżdżąc po Berlinie
autobusami. Nawspinałam się na to pięterko tyle razy, że pod koniec
wyprawy miałam dość. Za każdym razem Starszy informował mnie
dokąd jedziemy i doskonale wiedział, w którym miejscu należy się
ruszyć z piętra, by zdążyć wysiąść. Wprawdzie już wyrosłam z
krasnoludkowych upodobań, ale bardzo mi się to podróżowanie
"piętrusem" podobało. Co ciekawe, to właściwie w całym centrum są
wydzielone pasy dla rowerzystów- albo jest specjalna rowerowa
ścieżka wygospodarowana z części chodnika, albo wyznaczony pas
jezdni dla rowerzystów a w nowszych częściach miasta są specjalne
rowerowe ścieżki. Siedzenie w "piętrusie" na tym przednim siedzeniu
dostarczyło mi sporo wrażeń- chwilami serce mi wskakiwało do gardła,
bo z góry wyglądało tak, jakby autobus miał "skosić" jadącego obok
rowerzystę.
W każdym razie Berlin z górnego pokładu autobusu bardzo mi się podobał.
A tak przy okazji - po Warszawie jezdzi znacznie więcej nowiutkich
samochodów luksusowych - tam jednak naród praktyczny i myślący i jakoś
nikt nie jezdzi po stolicy "bezpiecznymi terenówkami" i drogimi,wielkimi
limuzynami.
Byłam również w największym w Europie zachodniej domu towarowym
KaDeWe. Znajduje się w budynku, w którym w 1906 r powstał pierwszy
tak duży dom towarowy. Dziś na siedmiu kondygnacjach, na powierzchni
60 tys.m kw. znajduje się 380 tysięcy artykułów a zatrudnionych jest
2 tys. personelu. Przesnułyśmy się obok stoisk wszelakich znanych marek,
pozachwycałyśmy się wyrobami czekoladowymi i poszłyśmy obejrzeć co
serwują tamtejsze delikatesy - z poczucia obowiązku sprawozdawcy muszę
Wam powiedzieć, że zaopatrzenie aż dech zapiera, ale kupujących to jakoś
nigdzie nie widziałam - większość, tak jak my, przytuptała by popatrzeć.
Krasnoludkom bardzo podobały się różne świeże ryby - przyznam się, że
większości nie potrafiłam nazwać. Ale ośmiornicę rozpoznałam.
W jednej z przerw wynikającej ze zmiany linii autobusowej wybraliśmy się
na taras widokowy jednego z wieżowców. Popełniłam tam kilka zdjęć.
To jest pamiątkowy fragment Muru Berlińskiego
To "szare coś", na tle którego widać biało-czerwona flagę to
Monument poświęcony pamięci tych, co zginęli z powodu
holocaustu. Jest to labirynt zbudowany z betonowych bloków,
które miejscami mocno straciły na świeżości i są nieco
wyszczerbione.
Zwróćcie uwagę na dachy niektórych domów- na nich
rośnie prawdziwa trawa.
Na obu tych zdjęciach udało mi się uwiecznić Bramę Brandenburską.
Jest jeszcze coś, co zwróciło moją uwagę - w wielu miejscach są "kamienie,
o które każdy powinien się potknąć". Są to tabliczki (wielkości kostki
brukowej, wykonane z metalu) umieszczane w pobliżu bram domów,
w których mieszkali kiedyś Żydzi, którzy zostali zamordowani w obozach
zagłady. Na każdej takiej tabliczce jest imię i nazwisko, data wywiezienia
do obozu i informacja, że ta osoba zginęła w obozie.
Czy wiecie jak trudno jest wytłumaczyć czterolatkowi dlaczego są tutaj
te tabliczki i co to znaczy być wywiezionym do obozu i tam umrzeć?
Dla niego nawet samo pojęcie śmierci jest czymś wielce abstrakcyjnym.
Ale nasz Starszy Krasnoludek codziennie potyka się o trzy takie tabliczki,
które są przy bramie domu, w którym mieszka.
A propos tego budynku - budynek został zbudowany w 1906 roku i nadal
jest budynkiem mieszkalnym. Obecny jego właściciel przeprowadził
wszelkie konieczne remonty i choć stropy są drewniane budynek ma
wszelkie nowoczesne udogodnienia.
Bardzo mi się podoba to mieszkanie córki - pokoje są duże, wysokie (3,5 m),
a całość ma 168 m kw. A tak ogólnie biorąc z całą pewnością Berlin był
przed wojną pięknym miastem. Do dziś zachowało się wiele naprawdę
pięknych budynków.
I jeszcze jedna berlińska ciekawostka - drzewa w parkach są....opatrzone
numerkami.
A w parku, który jest niedaleko domu Krasnoludków są ...dzikie króliki.
Są bardzo ładne i...odważne, nic sobie nie robią z krążących po parku ludzi.
Zamęczę Was tym Berlinem - mam jeszcze zdjęcia z Koepenick i Poczdamu.
miejskiej. Oczywiście atrakcją jest jazda autobusem piętrowym (zwykły,
"liniowy") i siedzenie koniecznie na górze, tuż za przednią szybą.
W związku z tym, jeden dzień spędziliśmy jeżdżąc po Berlinie
autobusami. Nawspinałam się na to pięterko tyle razy, że pod koniec
wyprawy miałam dość. Za każdym razem Starszy informował mnie
dokąd jedziemy i doskonale wiedział, w którym miejscu należy się
ruszyć z piętra, by zdążyć wysiąść. Wprawdzie już wyrosłam z
krasnoludkowych upodobań, ale bardzo mi się to podróżowanie
"piętrusem" podobało. Co ciekawe, to właściwie w całym centrum są
wydzielone pasy dla rowerzystów- albo jest specjalna rowerowa
ścieżka wygospodarowana z części chodnika, albo wyznaczony pas
jezdni dla rowerzystów a w nowszych częściach miasta są specjalne
rowerowe ścieżki. Siedzenie w "piętrusie" na tym przednim siedzeniu
dostarczyło mi sporo wrażeń- chwilami serce mi wskakiwało do gardła,
bo z góry wyglądało tak, jakby autobus miał "skosić" jadącego obok
rowerzystę.
W każdym razie Berlin z górnego pokładu autobusu bardzo mi się podobał.
A tak przy okazji - po Warszawie jezdzi znacznie więcej nowiutkich
samochodów luksusowych - tam jednak naród praktyczny i myślący i jakoś
nikt nie jezdzi po stolicy "bezpiecznymi terenówkami" i drogimi,wielkimi
limuzynami.
Byłam również w największym w Europie zachodniej domu towarowym
KaDeWe. Znajduje się w budynku, w którym w 1906 r powstał pierwszy
tak duży dom towarowy. Dziś na siedmiu kondygnacjach, na powierzchni
60 tys.m kw. znajduje się 380 tysięcy artykułów a zatrudnionych jest
2 tys. personelu. Przesnułyśmy się obok stoisk wszelakich znanych marek,
pozachwycałyśmy się wyrobami czekoladowymi i poszłyśmy obejrzeć co
serwują tamtejsze delikatesy - z poczucia obowiązku sprawozdawcy muszę
Wam powiedzieć, że zaopatrzenie aż dech zapiera, ale kupujących to jakoś
nigdzie nie widziałam - większość, tak jak my, przytuptała by popatrzeć.
Krasnoludkom bardzo podobały się różne świeże ryby - przyznam się, że
większości nie potrafiłam nazwać. Ale ośmiornicę rozpoznałam.
W jednej z przerw wynikającej ze zmiany linii autobusowej wybraliśmy się
na taras widokowy jednego z wieżowców. Popełniłam tam kilka zdjęć.
To jest pamiątkowy fragment Muru Berlińskiego
To "szare coś", na tle którego widać biało-czerwona flagę to
Monument poświęcony pamięci tych, co zginęli z powodu
holocaustu. Jest to labirynt zbudowany z betonowych bloków,
które miejscami mocno straciły na świeżości i są nieco
wyszczerbione.
Zwróćcie uwagę na dachy niektórych domów- na nich
rośnie prawdziwa trawa.
Na obu tych zdjęciach udało mi się uwiecznić Bramę Brandenburską.
Jest jeszcze coś, co zwróciło moją uwagę - w wielu miejscach są "kamienie,
o które każdy powinien się potknąć". Są to tabliczki (wielkości kostki
brukowej, wykonane z metalu) umieszczane w pobliżu bram domów,
w których mieszkali kiedyś Żydzi, którzy zostali zamordowani w obozach
zagłady. Na każdej takiej tabliczce jest imię i nazwisko, data wywiezienia
do obozu i informacja, że ta osoba zginęła w obozie.
Czy wiecie jak trudno jest wytłumaczyć czterolatkowi dlaczego są tutaj
te tabliczki i co to znaczy być wywiezionym do obozu i tam umrzeć?
Dla niego nawet samo pojęcie śmierci jest czymś wielce abstrakcyjnym.
Ale nasz Starszy Krasnoludek codziennie potyka się o trzy takie tabliczki,
które są przy bramie domu, w którym mieszka.
A propos tego budynku - budynek został zbudowany w 1906 roku i nadal
jest budynkiem mieszkalnym. Obecny jego właściciel przeprowadził
wszelkie konieczne remonty i choć stropy są drewniane budynek ma
wszelkie nowoczesne udogodnienia.
Bardzo mi się podoba to mieszkanie córki - pokoje są duże, wysokie (3,5 m),
a całość ma 168 m kw. A tak ogólnie biorąc z całą pewnością Berlin był
przed wojną pięknym miastem. Do dziś zachowało się wiele naprawdę
pięknych budynków.
I jeszcze jedna berlińska ciekawostka - drzewa w parkach są....opatrzone
numerkami.
A w parku, który jest niedaleko domu Krasnoludków są ...dzikie króliki.
Są bardzo ładne i...odważne, nic sobie nie robią z krążących po parku ludzi.
Zamęczę Was tym Berlinem - mam jeszcze zdjęcia z Koepenick i Poczdamu.
środa, 10 lipca 2013
Uprzejmie donoszę......
.....że wróciłam z wojażu do krasnoludków.
Od maja moje krasnoludki mieszkają w Berlinie, więc mam do nich
zdecydowanie bliżej - niemal rzut beretem.
Zacznę może od podróży - podróż pociągiem InterCity była super
wygodna (przezornie wykupiliśmy bilety I klasy), wagon z "klimą",
od Poznania do Berlina jechaliśmy w przedziale sami.
Dworzec główny w Berlinie robi naprawdę wrażenie- perony są
aż na trzech poziomach, pomiędzy nimi kaskady schodów przeróżnych,
sklepików, kawiarenek, punktów gastronomicznych itp.
Z zewnątrz ów cud dworcowy wygląda tak:
Zdjęcie robiłam z przejażdżki statkiem po Sprewie
Generalnie Berlin przywitał nas wszechobecnym zapachem
kwitnących lip, których jest mnóstwo.
Dla mnie symbolem Berlina będą od teraz kwitnące lipy a nie miś.
A w ogóle to miasto, które ma najwięcej drzew spośród innych
stolic europejskich.
Byłam tu pierwszy raz i baaardzo mi się miasto spodobało.
I, choć nadal jest tu bardzo wiele miejsc rozkopanych, miasto jest
o wiele czyściejsze od naszej stolicy.
Ogromnie podoba mi się w nim to, że miasto nie stoi tyłem do rzeki
jak Warszawa. Sprewa jest dość wąską rzeką, mostów w Berlinie jest
bardzo dużo, ruch na rzece spory, bez przerwy płyną nią przeróżne
stateczki- większe, mniejsze, "dalekobieżne" i "krótkobieżne".
Oczywiście razem z krasnoludkami wybraliśmy się na taką
przejażdżkę.
Stateczek płynął całkiem szybko i dość trudno było robić zdjęcia.
Te trzy ostatnie zdjęcia to rzut oka na budynki rządowe.
Wzdłuż brzegów rzeki jest bardzo wiele miejsc, gdzie można
miło spędzić czas w ogródkach kawiarnianych lub po prostu
siedząc na trawnikach.
Niemal każda kawiarenka ma przygotowane porcje dla dzieci,
na specjalnych talerzykach są prawdziwe dzieła sztuki zrobione
z lodów.Poza tym dzieci dostają do obejrzenia menu i mogą pokazać
to co im się podoba. Nasz starszy krasnoludek przyprawił
kelnerkę o zdumienie, bo zamiast jak większość dzieci w jego
wieku pokazać paluchem co chce, przeczytał podpis pod zdjęciem.
Zięć wyraznie puchł z dumy, zwłaszcza gdy kelnerka nie za bardzo
chciała uwierzyć, że mały ma zaledwie 4 i pół roku.
Młodszy krasnoludek bystro obserwował, co wybiera starszy i
oczywiście chciał takie same lody.
Oczywiście lody znikają im z talerzyków niesamowicie szybko.
W ogóle to młodszy chce robić i jeść to samo co starszy, ale
jest wyraznie rozczarowany, gdy to, co wybierze starszy nie za
bardzo przypadnie mu do smaku.
Starszy jest na etapie wygłaszania "prawd objawionych", np.:
"każdemu potrzebna jest podłoga, żeby mógł po niej chodzić".
Chwilami skręca nas przez niego ze śmiechu.
Najmilszym zajęciem starszego jest studiowanie schematu linii
metra - ja się zupełnie nie mogłam w tym połapać, a on bez
zająknięcia potrafił mi powiedzieć gdzie trzeba wsiąść i na której
stacji się przesiąść by dojechać od nich np. na dworzec główny.
W metrze cały czas czyta na głos nazwy stacji, które są wyświetlane
na tablicy informacyjnej, zawsze mnie uprzedzał, że na następnej stacji
już musimy wysiąść.
Co jakiś czas wpada na pomysł, by jechać którąś z linii metra do końca;
wygłasza przy tym tekst: "bo ja tam nigdy jeszcze nie byłem".
Tym razem padło na Kopenick, a my dorzuciliśmy jeszcze Poczdam.
c.d.n.
Od maja moje krasnoludki mieszkają w Berlinie, więc mam do nich
zdecydowanie bliżej - niemal rzut beretem.
Zacznę może od podróży - podróż pociągiem InterCity była super
wygodna (przezornie wykupiliśmy bilety I klasy), wagon z "klimą",
od Poznania do Berlina jechaliśmy w przedziale sami.
Dworzec główny w Berlinie robi naprawdę wrażenie- perony są
aż na trzech poziomach, pomiędzy nimi kaskady schodów przeróżnych,
sklepików, kawiarenek, punktów gastronomicznych itp.
Z zewnątrz ów cud dworcowy wygląda tak:
Zdjęcie robiłam z przejażdżki statkiem po Sprewie
Generalnie Berlin przywitał nas wszechobecnym zapachem
kwitnących lip, których jest mnóstwo.
Dla mnie symbolem Berlina będą od teraz kwitnące lipy a nie miś.
A w ogóle to miasto, które ma najwięcej drzew spośród innych
stolic europejskich.
Byłam tu pierwszy raz i baaardzo mi się miasto spodobało.
I, choć nadal jest tu bardzo wiele miejsc rozkopanych, miasto jest
o wiele czyściejsze od naszej stolicy.
Ogromnie podoba mi się w nim to, że miasto nie stoi tyłem do rzeki
jak Warszawa. Sprewa jest dość wąską rzeką, mostów w Berlinie jest
bardzo dużo, ruch na rzece spory, bez przerwy płyną nią przeróżne
stateczki- większe, mniejsze, "dalekobieżne" i "krótkobieżne".
Oczywiście razem z krasnoludkami wybraliśmy się na taką
przejażdżkę.
Stateczek płynął całkiem szybko i dość trudno było robić zdjęcia.
Te trzy ostatnie zdjęcia to rzut oka na budynki rządowe.
Wzdłuż brzegów rzeki jest bardzo wiele miejsc, gdzie można
miło spędzić czas w ogródkach kawiarnianych lub po prostu
siedząc na trawnikach.
Niemal każda kawiarenka ma przygotowane porcje dla dzieci,
na specjalnych talerzykach są prawdziwe dzieła sztuki zrobione
z lodów.Poza tym dzieci dostają do obejrzenia menu i mogą pokazać
to co im się podoba. Nasz starszy krasnoludek przyprawił
kelnerkę o zdumienie, bo zamiast jak większość dzieci w jego
wieku pokazać paluchem co chce, przeczytał podpis pod zdjęciem.
Zięć wyraznie puchł z dumy, zwłaszcza gdy kelnerka nie za bardzo
chciała uwierzyć, że mały ma zaledwie 4 i pół roku.
Młodszy krasnoludek bystro obserwował, co wybiera starszy i
oczywiście chciał takie same lody.
Oczywiście lody znikają im z talerzyków niesamowicie szybko.
W ogóle to młodszy chce robić i jeść to samo co starszy, ale
jest wyraznie rozczarowany, gdy to, co wybierze starszy nie za
bardzo przypadnie mu do smaku.
Starszy jest na etapie wygłaszania "prawd objawionych", np.:
"każdemu potrzebna jest podłoga, żeby mógł po niej chodzić".
Chwilami skręca nas przez niego ze śmiechu.
Najmilszym zajęciem starszego jest studiowanie schematu linii
metra - ja się zupełnie nie mogłam w tym połapać, a on bez
zająknięcia potrafił mi powiedzieć gdzie trzeba wsiąść i na której
stacji się przesiąść by dojechać od nich np. na dworzec główny.
W metrze cały czas czyta na głos nazwy stacji, które są wyświetlane
na tablicy informacyjnej, zawsze mnie uprzedzał, że na następnej stacji
już musimy wysiąść.
Co jakiś czas wpada na pomysł, by jechać którąś z linii metra do końca;
wygłasza przy tym tekst: "bo ja tam nigdy jeszcze nie byłem".
Tym razem padło na Kopenick, a my dorzuciliśmy jeszcze Poczdam.
c.d.n.
Subskrybuj:
Posty (Atom)