Gdy byłam dzieckiem zawsze z utęsknieniem czekałam na Boże Narodzenie
i na Sylwestrowy wieczór.
Boże Narodzenie było przeze mnie wyczekiwane głównie dlatego, że mogłam
wtedy robić z dziadkiem przeróżne ozdoby na choinkę - pamiętam te "kilometry"
łańcucha klejonego z pasków glansowanego papieru i mnóstwo różnych zabawek.
Tak naprawdę to były jedyne dni, w których nie krzyczano na mnie, że śmiecę.
Śmiecenie było wszak usankcjonowane ważnym celem.
A w Sylwestrowy wieczór, gdy już wybiła godzina dwunasta, mogłam sama
zawiesić nowy kalendarz. Nie wiem dlaczego, ale to było dla mnie ogromnie ważne.
Gdy już byłam pełnoletnia wyczekiwałam Sylwestra i karnawału - przez cały
karnawał w każdą sobotę gdzieś balowałam.
Dość pózno doszłam do wniosku, że tak naprawdę nie ma z czego się cieszyć,
że nadchodzi kolejny rok -przecież będziemy o rok starsi.
Przestałam również robić jakiekolwiek noworoczne postanowienia - przecież
jeśli coś mnie uwiera w moim życiu, to powinnam to usunąć "od ręki", a nie
czekać do nowego roku.
Zamiast noworocznych postanowień wprowadziłam pewne novum - starałam się
zachowywać do wszystkiego dystans i wyciszyć emocje.
Przy moim dość wybuchowym charakterze wcale to nie było łatwe, ale jak wiadomo
nawet jedna kropla wody spadająca stale w to samo miejsce może skruszyć skałę.
Widziałam się ostatnio z koleżanką, z którą wiele lat pracowałam w jednej firmie.
Nieomal od samego początku spotkania co chwilę powtarzała: ależ ty się zmieniłaś!
No jasne, że się zmieniłam - wyokrągliłam się tu i tam, nieco przywiędłam - w końcu
mijający czas zrobił swoje.
Ale jej szło o zmiany natury duchowej - a ja wreszcie zaczęłam dbać o swój dobrostan,
przestałam wpadać w rezonans z byle powodu i gdzieś przepadł mój radykalizm.
Gdzieś przez te wszystkie lata przepadła wielce towarzyska, zabawowa dziewczyna
gotowa góry przenosić - jej miejsce zajęła stara kobieta ceniąca ciszę i spokój.
I tak jest dobrze- naprawdę.
Wszystkim, którzy dotarli aż do tego miejsca
życzę, by w Nowym Roku spełniły się ich
wszystkie plany i marzenia a każdy dzień
był pełen słońca.
drewniana rzezba
wtorek, 30 grudnia 2014
Podróże....
...ponoć kształcą. Dodałabym, że i męczą. A tak naprawdę męczy mnie przebywanie
poza własnym domem. I im większa liczba w metryce, tym gorzej mi poza domem.
Samo pokonywanie odległości mnie nie zmęczyło - pociąg jechał cichutko, nic nie
szarpał, opóznił się zaledwie 15 minut, zięć z krasnalami nas odebrał z dworca.
Pociąg nie był jeszcze przepełniony, w naszym przedziale były jeszcze tylko 2 osoby.
Jedna z nich mnie serdecznie rozbawiła - wparowała z dwiema super ciężkimi
walizami, które nawet ciągnąć było ciężko a co dopiero wstawić na półkę.
Spojrzała się wymownie na mego męża, ale on dzielnie wytrzymał to przenikliwe
spojrzenie i spokojnie wyjaśnił, że on niestety jej nie pomoże, bo nie może dzwigać.
Pani była nieco zawiedziona, ale po chwili sprowadziła jakiegoś młodego człowieka
z sąsiedniego przedziału, który z trudem wrzucił jej bagaż na półkę.
..."bo ja do córki jadę i wiozę dla niej różne domowe przysmaki"- poinformowała nas.
Potem dowiedzieliśmy się, że jej córka mieszka w Dreznie, że ma tam duży dom,
że ma męża Niemca, że ma doktorat w dziedzinie nanotechnologii, że w Dreznie
niezbyt miło traktują Polaków.
Potem dowiedzieliśmy się, że pani już miała: własny bank, własne firmy a życzliwe
donosy rodaków sprawiły, że bank padł, a ona straciła pieniądze, firmy padły, bo
odbiorcy nie płacili, że teraz wciąż się procesuje i końca nie widać.
W ramach podtrzymania rozmowy ( bo tak naprawdę to nie bardzo mi pasowało to
wszystko co mówiła) zapytałam się, dlaczego jej bank padł. Pani zamrugała oczkami i
powiedziała: no nie wiem dlaczego banki padają. Więc jej podpowiedziałam dlaczego
na ogół banki padają i że trochę to dziwne, że "mając własny bank" ona nie wie,
dlaczego jej bank padł. W tym momencie pani się lekko zapowietrzyła i jeszcze
nas poinformowała, że ona wiele lat harowała w USA fizycznie, by zdobyć pieniądze
a bank padł. A ponieważ, jak wiecie, z natury wredna jestem, to jej powiedziałam ,że
użyła złego sformułowania bo bank nie był jej własnością, a tylko przechowywała
w nim pieniądze i że jak się lokuje duże pieniądze to trzeba wiedzieć, czy dany bank
ma gwarancje państwowe no a poza tym to zawsze zdrowiej trzymać większą ilość
pieniędzy w dwóch lub trzech bankach.
Pani znów się zapowietrzyła i tym razem już na długo.
Zapadła w drzemkę i ocknęła się dopiero tuż przed Berlinem.
Wyobrazcie sobie, że wszystkie przygotowania świąteczne rozpoczęły się dopiero
we wtorek - gdy przyjechaliśmy w poniedziałek, to jedynym gotowym elementem
świątecznym była ubrana choinka a pod nią stos prezentów oraz duszący się w kuchni
bigos.
I wszystkie przygotowania świąteczne spadły na mnie, bo córka z mężem montowali
nowe łóżka i szafy dla chłopców, ja urzędowałam w kuchni, mój mąż nieco pomagał im
w skręcaniu mebli, a druga babcia, która przyjechała w poniedziałek pod wieczór,
wzięła dzieciaki na ostatnie zakupy. I chwała Jej za to.
W wigilię nadal trwało wykończanie prac meblowych. Tak naprawdę to wigilii
nie było - byliśmy wszyscy niezle umęczeni.
Wigilia polegała na rozdaniu i rozpakowaniu prezentów i zjedzeniu spokojnie
obiado - kolacji przy dzwiękach dziecięcej gitary oraz keyboardu.
Młodszy z zapałem szarpał struny gitary bez ładu i składu, starszy ustawił wgraną
firmowo kolędę i na okrągło dzwoniły nam dzwoneczki, a starszy dodatkowo nam
umilał czas śpiewając w kółko do tej melodii. Masakra, wierzcie mi.
Tak naprawdę to byłam bliska załamania. Naprawdę nie mam pojęcia po co oni
kupili dzieciakom tyle prezentów- tak naprawdę to oni wszystkie co prawda nawet
rozpakowali, ale bawili się tylko tymi instrumentami. Reszta leżała "odłogiem".
Mając w perspektywie Sylwestra z dodatkową ilością dzieci postanowiliśmy wracać
czym prędzej do domu. Dobrze, że udało się kupić bilety.
W sobotę byłam wieczorem na kopule Reichstagu - cała ta konstrukcja robi wrażenie.
Jest przestronna, duża, a jednocześnie nie przytłacza. Spiralna droga na samą górę
nie jest męcząca, ma bardzo wygodne nachylenie.
By zwiedzić to miejsce należy się wpierw mailowo zarejestrować imiennie, na
konkretną godzinę.
Nam przypadła godzina 16,45. Po przybyciu każdy musi okazać dowód osobisty
lub paszport, potem przechodzi się przez kontrolę bezpieczeństwa, czyli daje się do
prześwietlenia zawartość torebki, zdejmuje się ubranie wierzchnie i czapkę i wszystko
jest prześwietlane. Potem olbrzymią windą wjeżdża się na taras u podnóża kopuły,
kto chce może wziąć bezpłatnie audio-przewodnik ( wzięłam) i wędruje się pomału
spiralą w górę. Audio-przewodnik opowiada krótką historię tego budynku, a potem
wymienia charakterystyczne dla Berlina punkty, widoczne z kopuły.
Stając przy wewnętrznej barierze "spirali" można w dole zobaczyć salę posiedzeń-
fotele są w kolorze fioletowym.
Jeżeli będziecie w Berlinie to polecam tę wycieczkę, ale koniecznie w dzień bo inaczej
niewiele zobaczycie.
Okolice Reichstagu aż po Bramę Brandeburską będą miejscem super zabawy
sylwestrowej. Już od kilku dni teren ogradzano, w sobotę wieczorem wznoszono estrady.
Drugą moją zimową wyprawą (w niedzielę)była wyprawa z córką do KaDeWe i innych
dużych sklepów. Takich tłumów klientów w KaDeWe jeszcze nie widziałam- naprawdę
był kłopot z poruszaniem się. Powód - poświąteczne przeceny.
"Zmarnowałyśmy" ze 3 godziny na włóczenie się po sklepach i po powrocie do domu
padłam jak nieboszczyk.
A teraz nadrabiam blogowe zaległości, bo tam nie miałam na to czasu.
poza własnym domem. I im większa liczba w metryce, tym gorzej mi poza domem.
Samo pokonywanie odległości mnie nie zmęczyło - pociąg jechał cichutko, nic nie
szarpał, opóznił się zaledwie 15 minut, zięć z krasnalami nas odebrał z dworca.
Pociąg nie był jeszcze przepełniony, w naszym przedziale były jeszcze tylko 2 osoby.
Jedna z nich mnie serdecznie rozbawiła - wparowała z dwiema super ciężkimi
walizami, które nawet ciągnąć było ciężko a co dopiero wstawić na półkę.
Spojrzała się wymownie na mego męża, ale on dzielnie wytrzymał to przenikliwe
spojrzenie i spokojnie wyjaśnił, że on niestety jej nie pomoże, bo nie może dzwigać.
Pani była nieco zawiedziona, ale po chwili sprowadziła jakiegoś młodego człowieka
z sąsiedniego przedziału, który z trudem wrzucił jej bagaż na półkę.
..."bo ja do córki jadę i wiozę dla niej różne domowe przysmaki"- poinformowała nas.
Potem dowiedzieliśmy się, że jej córka mieszka w Dreznie, że ma tam duży dom,
że ma męża Niemca, że ma doktorat w dziedzinie nanotechnologii, że w Dreznie
niezbyt miło traktują Polaków.
Potem dowiedzieliśmy się, że pani już miała: własny bank, własne firmy a życzliwe
donosy rodaków sprawiły, że bank padł, a ona straciła pieniądze, firmy padły, bo
odbiorcy nie płacili, że teraz wciąż się procesuje i końca nie widać.
W ramach podtrzymania rozmowy ( bo tak naprawdę to nie bardzo mi pasowało to
wszystko co mówiła) zapytałam się, dlaczego jej bank padł. Pani zamrugała oczkami i
powiedziała: no nie wiem dlaczego banki padają. Więc jej podpowiedziałam dlaczego
na ogół banki padają i że trochę to dziwne, że "mając własny bank" ona nie wie,
dlaczego jej bank padł. W tym momencie pani się lekko zapowietrzyła i jeszcze
nas poinformowała, że ona wiele lat harowała w USA fizycznie, by zdobyć pieniądze
a bank padł. A ponieważ, jak wiecie, z natury wredna jestem, to jej powiedziałam ,że
użyła złego sformułowania bo bank nie był jej własnością, a tylko przechowywała
w nim pieniądze i że jak się lokuje duże pieniądze to trzeba wiedzieć, czy dany bank
ma gwarancje państwowe no a poza tym to zawsze zdrowiej trzymać większą ilość
pieniędzy w dwóch lub trzech bankach.
Pani znów się zapowietrzyła i tym razem już na długo.
Zapadła w drzemkę i ocknęła się dopiero tuż przed Berlinem.
Wyobrazcie sobie, że wszystkie przygotowania świąteczne rozpoczęły się dopiero
we wtorek - gdy przyjechaliśmy w poniedziałek, to jedynym gotowym elementem
świątecznym była ubrana choinka a pod nią stos prezentów oraz duszący się w kuchni
bigos.
I wszystkie przygotowania świąteczne spadły na mnie, bo córka z mężem montowali
nowe łóżka i szafy dla chłopców, ja urzędowałam w kuchni, mój mąż nieco pomagał im
w skręcaniu mebli, a druga babcia, która przyjechała w poniedziałek pod wieczór,
wzięła dzieciaki na ostatnie zakupy. I chwała Jej za to.
W wigilię nadal trwało wykończanie prac meblowych. Tak naprawdę to wigilii
nie było - byliśmy wszyscy niezle umęczeni.
Wigilia polegała na rozdaniu i rozpakowaniu prezentów i zjedzeniu spokojnie
obiado - kolacji przy dzwiękach dziecięcej gitary oraz keyboardu.
Młodszy z zapałem szarpał struny gitary bez ładu i składu, starszy ustawił wgraną
firmowo kolędę i na okrągło dzwoniły nam dzwoneczki, a starszy dodatkowo nam
umilał czas śpiewając w kółko do tej melodii. Masakra, wierzcie mi.
Tak naprawdę to byłam bliska załamania. Naprawdę nie mam pojęcia po co oni
kupili dzieciakom tyle prezentów- tak naprawdę to oni wszystkie co prawda nawet
rozpakowali, ale bawili się tylko tymi instrumentami. Reszta leżała "odłogiem".
Mając w perspektywie Sylwestra z dodatkową ilością dzieci postanowiliśmy wracać
czym prędzej do domu. Dobrze, że udało się kupić bilety.
W sobotę byłam wieczorem na kopule Reichstagu - cała ta konstrukcja robi wrażenie.
Jest przestronna, duża, a jednocześnie nie przytłacza. Spiralna droga na samą górę
nie jest męcząca, ma bardzo wygodne nachylenie.
By zwiedzić to miejsce należy się wpierw mailowo zarejestrować imiennie, na
konkretną godzinę.
Nam przypadła godzina 16,45. Po przybyciu każdy musi okazać dowód osobisty
lub paszport, potem przechodzi się przez kontrolę bezpieczeństwa, czyli daje się do
prześwietlenia zawartość torebki, zdejmuje się ubranie wierzchnie i czapkę i wszystko
jest prześwietlane. Potem olbrzymią windą wjeżdża się na taras u podnóża kopuły,
kto chce może wziąć bezpłatnie audio-przewodnik ( wzięłam) i wędruje się pomału
spiralą w górę. Audio-przewodnik opowiada krótką historię tego budynku, a potem
wymienia charakterystyczne dla Berlina punkty, widoczne z kopuły.
Stając przy wewnętrznej barierze "spirali" można w dole zobaczyć salę posiedzeń-
fotele są w kolorze fioletowym.
Jeżeli będziecie w Berlinie to polecam tę wycieczkę, ale koniecznie w dzień bo inaczej
niewiele zobaczycie.
Okolice Reichstagu aż po Bramę Brandeburską będą miejscem super zabawy
sylwestrowej. Już od kilku dni teren ogradzano, w sobotę wieczorem wznoszono estrady.
Drugą moją zimową wyprawą (w niedzielę)była wyprawa z córką do KaDeWe i innych
dużych sklepów. Takich tłumów klientów w KaDeWe jeszcze nie widziałam- naprawdę
był kłopot z poruszaniem się. Powód - poświąteczne przeceny.
"Zmarnowałyśmy" ze 3 godziny na włóczenie się po sklepach i po powrocie do domu
padłam jak nieboszczyk.
A teraz nadrabiam blogowe zaległości, bo tam nie miałam na to czasu.
poniedziałek, 29 grudnia 2014
Wróciłam....
....ale jestem pół żywa.
Przede wszystkim dziękuję za życzenia - oby miały moc sprawczą.
Perspektywa spędzenia Sylwestra w towarzystwie siedmiu mocno nieletnich krasnali
tak mnie przeraziła, że "dałam nogę".
Jestem nieco zmordowana fizycznie tymi świętami, było nas po prostu sporo, co
sprawiło, że było więcej pracy niż dotychczas, więc musiałam córce pomóc.
Niewiele tym razem kursowałam po mieście, bo nie bardzo miałam na to czas no i
pogoda też nie zachęcała do spacerów.
Ale o tym wszystkim napiszę następnym razem.
Przede wszystkim dziękuję za życzenia - oby miały moc sprawczą.
Perspektywa spędzenia Sylwestra w towarzystwie siedmiu mocno nieletnich krasnali
tak mnie przeraziła, że "dałam nogę".
Jestem nieco zmordowana fizycznie tymi świętami, było nas po prostu sporo, co
sprawiło, że było więcej pracy niż dotychczas, więc musiałam córce pomóc.
Niewiele tym razem kursowałam po mieście, bo nie bardzo miałam na to czas no i
pogoda też nie zachęcała do spacerów.
Ale o tym wszystkim napiszę następnym razem.
sobota, 13 grudnia 2014
środa, 10 grudnia 2014
Czy to trudno zrozumieć?
Byłam dziś z moim własnym mężem w przyszpitalnej przychodni okulistycznej.
Sprawa prosta jak budowa cepa, ale trzeba było wstać bladym świtem, gdy jeszcze
było ciemno, a szyby samochodu pokrywała warstwa lodu.
Mąż miał na dziś wyznaczone badanie kwalifikujące go do operacji zaćmy prawego
oka. No ale on ma już to oko zoperowane- w marcu tego roku-oczywiście w prywatnej
klinice, bo już niewiele na nie widział.
Procedura wizyty wygląda tak : pacjent musi pobrać z rejestracji wydruk swego zapisu,
wręczyć go pielęgniarce okulistycznej w gabinecie i potem jest wzywany.
Gdy już dostanie się do gabinetu wpierw "składa sprawozdanie" pielęgniarce, czyli
mówi po co przyszedł.
No więc mój sprawozdaje owej pielęgniarce, że przyszedł po skierowanie do szpitala na
operację drugiego oka, bo to, które miał mieć dziś kwalifikowane do zabiegu to ma już
zoperowane. Pani pielęgniarka wybałuszyła swe oczęta i mówi:
"nie rozumiem" i ogląda z głupią miną to niewykorzystane skierowanie na usunięcie
zaćmy prawego oka.
Mąż, ponieważ jest niespotykanie spokojnym człowiekiem tłumaczy:
przyszedłem, żeby wziąć następne skierowanie, tym razem na lewe oko, bo w lewym
jest początek zaćmy, a nim się dostanę do szpitala to może i 3 lata upłynąć.
Pani znów patrzy z zerowym zrozumieniem na skierowanie, na którym jak byk stoi :
"operacja zaćmy prawego oka, maj 2015 rok" i mówi; no, ja nic z tego nie rozumiem,
ale może pan doktor coś z tego zrozumie" i łakawie dopuściła mego ślubnego przed
oblicze okulisty, usiłując przedtem wmówić mojemu, że aby zobaczyć czy jest zaćma
to trzeba wpierw atropinę w oko wkroplić. Ale mój, już zahartowany w bojach
z pielęgniarkami zaprotestował no i miał rację.
Okulista pojął, zajrzał w oko, dał skierowanie, więc zrobiliśmy rajd na V piętro, by
wykreślić się z listy oczekujących na operację, bo mąż wybrał sobie inny szpital.
Pani w sekretariacie oddziału okulistycznego była niepocieszona, że on wybiera inny
szpital.
A wybiera inny, bo ten szpital w ramach obniżania kosztów pozwalniał wszystkich
wysoko zarabiających lekarzy - nie tylko na okulistyce. A wysokie zarobki mieli ci,
co byli dobrymi fachowcami.
Wracając trafiliśmy (już niedaleko domu) w prawdziwe piekło, czyli nieczynne światła
na bardzo obciążonym skrzyżowaniu -staliśmy zaklinowani w skręcie w lewo, pomiędzy
autobusem usiłującym wjechać w nasz prawy bok i ciężarówką z naszego lewego boku,
która nie mogła opuścić skrzyżowania. Wszyscy stali i wszyscy trąbili.
Oczywiście nie było ani pół policjanta, żeby pokierować ruchem. Dawno nie widziałam
takiego bajzlu.
I chociaż nie darzę policji miłością, tym razem marzyłam o jakimś policjancie.
Poza tym dziś miałam robiony porządek na kompie przez prawdziwego informatyka i
przy okazji odzyskałam literkę "ć".
Dobrze, że już w ten poniedziałek opuszczam to smętne miasto. I wrócę dopiero
w pierwszej dekadzie stycznia.
Sprawa prosta jak budowa cepa, ale trzeba było wstać bladym świtem, gdy jeszcze
było ciemno, a szyby samochodu pokrywała warstwa lodu.
Mąż miał na dziś wyznaczone badanie kwalifikujące go do operacji zaćmy prawego
oka. No ale on ma już to oko zoperowane- w marcu tego roku-oczywiście w prywatnej
klinice, bo już niewiele na nie widział.
Procedura wizyty wygląda tak : pacjent musi pobrać z rejestracji wydruk swego zapisu,
wręczyć go pielęgniarce okulistycznej w gabinecie i potem jest wzywany.
Gdy już dostanie się do gabinetu wpierw "składa sprawozdanie" pielęgniarce, czyli
mówi po co przyszedł.
No więc mój sprawozdaje owej pielęgniarce, że przyszedł po skierowanie do szpitala na
operację drugiego oka, bo to, które miał mieć dziś kwalifikowane do zabiegu to ma już
zoperowane. Pani pielęgniarka wybałuszyła swe oczęta i mówi:
"nie rozumiem" i ogląda z głupią miną to niewykorzystane skierowanie na usunięcie
zaćmy prawego oka.
Mąż, ponieważ jest niespotykanie spokojnym człowiekiem tłumaczy:
przyszedłem, żeby wziąć następne skierowanie, tym razem na lewe oko, bo w lewym
jest początek zaćmy, a nim się dostanę do szpitala to może i 3 lata upłynąć.
Pani znów patrzy z zerowym zrozumieniem na skierowanie, na którym jak byk stoi :
"operacja zaćmy prawego oka, maj 2015 rok" i mówi; no, ja nic z tego nie rozumiem,
ale może pan doktor coś z tego zrozumie" i łakawie dopuściła mego ślubnego przed
oblicze okulisty, usiłując przedtem wmówić mojemu, że aby zobaczyć czy jest zaćma
to trzeba wpierw atropinę w oko wkroplić. Ale mój, już zahartowany w bojach
z pielęgniarkami zaprotestował no i miał rację.
Okulista pojął, zajrzał w oko, dał skierowanie, więc zrobiliśmy rajd na V piętro, by
wykreślić się z listy oczekujących na operację, bo mąż wybrał sobie inny szpital.
Pani w sekretariacie oddziału okulistycznego była niepocieszona, że on wybiera inny
szpital.
A wybiera inny, bo ten szpital w ramach obniżania kosztów pozwalniał wszystkich
wysoko zarabiających lekarzy - nie tylko na okulistyce. A wysokie zarobki mieli ci,
co byli dobrymi fachowcami.
Wracając trafiliśmy (już niedaleko domu) w prawdziwe piekło, czyli nieczynne światła
na bardzo obciążonym skrzyżowaniu -staliśmy zaklinowani w skręcie w lewo, pomiędzy
autobusem usiłującym wjechać w nasz prawy bok i ciężarówką z naszego lewego boku,
która nie mogła opuścić skrzyżowania. Wszyscy stali i wszyscy trąbili.
Oczywiście nie było ani pół policjanta, żeby pokierować ruchem. Dawno nie widziałam
takiego bajzlu.
I chociaż nie darzę policji miłością, tym razem marzyłam o jakimś policjancie.
Poza tym dziś miałam robiony porządek na kompie przez prawdziwego informatyka i
przy okazji odzyskałam literkę "ć".
Dobrze, że już w ten poniedziałek opuszczam to smętne miasto. I wrócę dopiero
w pierwszej dekadzie stycznia.
piątek, 5 grudnia 2014
Grunt to szukanie prezentów
Dotarło do mnie, że już całkiem niedługo , za 2 tygodnie wyjeżdżamy.
Nie da się ukryc, że już najwyższy czas rozejrzec się co komu kupic.
Dzieci mam z głowy. W pierwszej kolejności znalazłam prezent dla
siebie ,czyli nową płytę Richarda Marxa "Stories To Tell", nagrania
"bez prądu". Wynalazłam także stosowne kosmetyki dla teściowej mojej
córy, tudzież popełniłam dla niej naszyjnik i już tylko muszę klipsy dorobic.
Ślubnego muszę "przydusic" nieco, by się określił co sobie życzy.
Córcia już się określiła, tylko musi mi aktualne swe wymiary podesłac.
Dziś moje dziecię ugrzęzło w Krakowie uwięzione przez mgłę. Jeśli
jutro nadal mgła będzie torpedowac loty, dziecię przyjedzie do mnie,
przenocuje i w niedzielę już pociągiem pomknie do Berlina. Jest bardzo
niezadowolona, bo ma wiele rzeczy zaplanowanych na weekend.
Mój słodki pierwszoklasista ostatnio nadał taki tekst:
"nie mogę się doczekac weekendu, bo w weekend jest możliwośc wstac
wcześniej niż zawsze"
Córka mówi na to: "chyba ci się pomyliło synku wcześniej z pózniej.
Codziennie to się wstaje wcześnie a w weekend to można pózniej"
A Kai na to - "nie pomyliłem się , ja lubię wstac wcześniej niż o7,00 rano
i sobie muzyki posłuchac".
No i dowiedziało się dziecko, że nie wolno mu wstac wcześniej niz o 7,00,
że powinien wstac w weekend najwcześniej o 8,00 rano.
A ja się śmieję, że wyszły na wierzch geny drugiej babci - tamta codziennie
zaczyna dzien o 5,30.
Przydusiłam ślubnego - chce książkę, historyczną, np. na temat II wojny
światowej. Łatwizna, już zdołałam zamówic.
Pozostał mi problem prezentu dla zięcia. Muszę pobuszowac w sieci, może
doznam jakiegoś olśnienia???
Miłego weekendu dla Was;)))
Nie da się ukryc, że już najwyższy czas rozejrzec się co komu kupic.
Dzieci mam z głowy. W pierwszej kolejności znalazłam prezent dla
siebie ,czyli nową płytę Richarda Marxa "Stories To Tell", nagrania
"bez prądu". Wynalazłam także stosowne kosmetyki dla teściowej mojej
córy, tudzież popełniłam dla niej naszyjnik i już tylko muszę klipsy dorobic.
Ślubnego muszę "przydusic" nieco, by się określił co sobie życzy.
Córcia już się określiła, tylko musi mi aktualne swe wymiary podesłac.
Dziś moje dziecię ugrzęzło w Krakowie uwięzione przez mgłę. Jeśli
jutro nadal mgła będzie torpedowac loty, dziecię przyjedzie do mnie,
przenocuje i w niedzielę już pociągiem pomknie do Berlina. Jest bardzo
niezadowolona, bo ma wiele rzeczy zaplanowanych na weekend.
Mój słodki pierwszoklasista ostatnio nadał taki tekst:
"nie mogę się doczekac weekendu, bo w weekend jest możliwośc wstac
wcześniej niż zawsze"
Córka mówi na to: "chyba ci się pomyliło synku wcześniej z pózniej.
Codziennie to się wstaje wcześnie a w weekend to można pózniej"
A Kai na to - "nie pomyliłem się , ja lubię wstac wcześniej niż o7,00 rano
i sobie muzyki posłuchac".
No i dowiedziało się dziecko, że nie wolno mu wstac wcześniej niz o 7,00,
że powinien wstac w weekend najwcześniej o 8,00 rano.
A ja się śmieję, że wyszły na wierzch geny drugiej babci - tamta codziennie
zaczyna dzien o 5,30.
Przydusiłam ślubnego - chce książkę, historyczną, np. na temat II wojny
światowej. Łatwizna, już zdołałam zamówic.
Pozostał mi problem prezentu dla zięcia. Muszę pobuszowac w sieci, może
doznam jakiegoś olśnienia???
Miłego weekendu dla Was;)))
czwartek, 4 grudnia 2014
Mój dzisiejszy gośc,
czyli sikora modra
Zdjęcie jest z Wikipedii.
Nie da się ukryc, że sporo czasu poświęcam na przyglądanie się ptakom
pożywiającym się w moim karmniku.
Ta pięknośc z wielkim zapałem wyskubywała dziś arachidy. Sikora modra,
zwana też modraszką jest wyraznie mniejsza od swej kuzynki- bogatki.
Ale wcale się nie boi większych kuzynek. Na osiedlu jest tych maleństw
sporo.
Modraszki są gatunkiem częściowo osiadłym.Jesienią i zimą dołączają do
innych sikor- także tych, które do nas dolatują z północnych terenów.
Żywi się głównie owadami i pająkami, zimą i jesienią owocami i nasionami.
Od pewnego czasu ornitolodzy wiedzą, że sikory modre posiadają zdolnośc
widzenia w świetle UV. Zastanawiali się po co im ta umiejętnośc, skoro zarówno
pożywienie jak i dziuple, w których prowadzą lęgi, są dobrze widoczne w świetle
normalnym.
Zaczęto się przyglądac modraszkom w świetle UV i wtedy okazało się, że
w tych promieniach niebieskie "czapeczki" na łebkach samczyków lśnią- w świetle
normalnym nie i wtedy trudno odróżnic samiczkę od samca.
Ponadto okazało się, że największe powodzenie mają samczyki z bardzo intensywnie
lśniącymi "czapeczkami".
Gdy już podjęto tak szczegółową obserwację modraszek, zafundowano im szczegółowe
badania genetyczne- badano DNA dorosłych osobników obu płci jak i piskląt.
Okazało się, że często nawet 1/4 piskląt w gniezdzie nie jest potomstwem opiekującego
się nim samczyka. Wniosek - modraszki do wiernych nie należą. I zapewne nie są
jedynymi samiczkami wśród ptaków poprawiającymi w ten sposób swą pulę genetyczną.
Zdjęcie jest z Wikipedii.
Nie da się ukryc, że sporo czasu poświęcam na przyglądanie się ptakom
pożywiającym się w moim karmniku.
Ta pięknośc z wielkim zapałem wyskubywała dziś arachidy. Sikora modra,
zwana też modraszką jest wyraznie mniejsza od swej kuzynki- bogatki.
Ale wcale się nie boi większych kuzynek. Na osiedlu jest tych maleństw
sporo.
Modraszki są gatunkiem częściowo osiadłym.Jesienią i zimą dołączają do
innych sikor- także tych, które do nas dolatują z północnych terenów.
Żywi się głównie owadami i pająkami, zimą i jesienią owocami i nasionami.
Od pewnego czasu ornitolodzy wiedzą, że sikory modre posiadają zdolnośc
widzenia w świetle UV. Zastanawiali się po co im ta umiejętnośc, skoro zarówno
pożywienie jak i dziuple, w których prowadzą lęgi, są dobrze widoczne w świetle
normalnym.
Zaczęto się przyglądac modraszkom w świetle UV i wtedy okazało się, że
w tych promieniach niebieskie "czapeczki" na łebkach samczyków lśnią- w świetle
normalnym nie i wtedy trudno odróżnic samiczkę od samca.
Ponadto okazało się, że największe powodzenie mają samczyki z bardzo intensywnie
lśniącymi "czapeczkami".
Gdy już podjęto tak szczegółową obserwację modraszek, zafundowano im szczegółowe
badania genetyczne- badano DNA dorosłych osobników obu płci jak i piskląt.
Okazało się, że często nawet 1/4 piskląt w gniezdzie nie jest potomstwem opiekującego
się nim samczyka. Wniosek - modraszki do wiernych nie należą. I zapewne nie są
jedynymi samiczkami wśród ptaków poprawiającymi w ten sposób swą pulę genetyczną.
wtorek, 2 grudnia 2014
Jestem....
.....wpieniona. I to bardzo. Mojej drugiej połowie kończył się "kontrakt" z operatorem
komórkowym, więc zamarzyła mu się zmiana komórki na nową.
Namawiałam go, żeby przy okazji zmienił operatora, ale się uparł, że nie.
Nie to nie, przecież go nie stłukę z tego powodu. Dostał samsunga oraz tablet i jakąś
draczną taryfę. No a potem (o czym już pisałam) miał bolesny kontakt z firmą Mobitek,
która go orżnęła na 200 zł, bo naiwnie włączył sobie film, który był tylko pozornie
darmowy.
No a poza tym w jego samsungu bateria wytrzymywała góra 2 doby, chociaż mój mąż do
często i długo gadających nie należy.
A ja,w swoim samsungu z kolei odkryłam, że nie "kursują" u mnie mms'y- ani ich
nie dostaję, gdy mi ktoś przesyła, ani moje nigdzie nie lecą. Też fajnie.
I dziś postanowiliśmy wreszcie zrobic porządek z komórkami, czyli ruszyc tyłki
do samsungowego serwisu. W serwisie był tłum ludzi i JEDNA osoba obsługi.
Pomieszczenie wielkości nieco większej windy w bloku i ta jedna osoba plus tłum
interesantów. Poza tym okazało się, że nikt od ręki nie zdiagnozuje aparatu, bo
serwisant jest jeden a ta pani w okienku to tylko kwitki wypisuje na zostawiony sprzęt.
Ślubny nieco poklął i postanowiliśmy ruszyc się w takim razie do salonu mężowego
operatora, bo to było blisko. Pokonaliśmy wysoką kładkę dla pieszych, duuuże
skrzyżowanie i wylądowaliśmy w galerii handlowej Mokotów. Idziemy do siedziby
T Mobile, a tam - salon zamknięty, żadnej informacji.
Od ich sąsiadów dowiedzieliśmy się, że lokal T Mobile ma remont. Niestety nie mogę
zacytowac tego, co mój ślubny zaczął nadawac. Ciekawe skąd on zna takie wyrazy???
Ja nadałam tylko jedno - a nie mówiłam, żebyś zmienił operatora????
Za to się serdecznie ubawiłam , bo młody człowiek, wyglądający na intelektualistę
spotkał w autobusie znajomą i powitał ją takimi słowami: "jak się masz dupeczko?"
Ta czułośc szalenie mnie rozbawiła, chichrałam się przez następne trzy przystanki
autobusowe.
komórkowym, więc zamarzyła mu się zmiana komórki na nową.
Namawiałam go, żeby przy okazji zmienił operatora, ale się uparł, że nie.
Nie to nie, przecież go nie stłukę z tego powodu. Dostał samsunga oraz tablet i jakąś
draczną taryfę. No a potem (o czym już pisałam) miał bolesny kontakt z firmą Mobitek,
która go orżnęła na 200 zł, bo naiwnie włączył sobie film, który był tylko pozornie
darmowy.
No a poza tym w jego samsungu bateria wytrzymywała góra 2 doby, chociaż mój mąż do
często i długo gadających nie należy.
A ja,w swoim samsungu z kolei odkryłam, że nie "kursują" u mnie mms'y- ani ich
nie dostaję, gdy mi ktoś przesyła, ani moje nigdzie nie lecą. Też fajnie.
I dziś postanowiliśmy wreszcie zrobic porządek z komórkami, czyli ruszyc tyłki
do samsungowego serwisu. W serwisie był tłum ludzi i JEDNA osoba obsługi.
Pomieszczenie wielkości nieco większej windy w bloku i ta jedna osoba plus tłum
interesantów. Poza tym okazało się, że nikt od ręki nie zdiagnozuje aparatu, bo
serwisant jest jeden a ta pani w okienku to tylko kwitki wypisuje na zostawiony sprzęt.
Ślubny nieco poklął i postanowiliśmy ruszyc się w takim razie do salonu mężowego
operatora, bo to było blisko. Pokonaliśmy wysoką kładkę dla pieszych, duuuże
skrzyżowanie i wylądowaliśmy w galerii handlowej Mokotów. Idziemy do siedziby
T Mobile, a tam - salon zamknięty, żadnej informacji.
Od ich sąsiadów dowiedzieliśmy się, że lokal T Mobile ma remont. Niestety nie mogę
zacytowac tego, co mój ślubny zaczął nadawac. Ciekawe skąd on zna takie wyrazy???
Ja nadałam tylko jedno - a nie mówiłam, żebyś zmienił operatora????
Za to się serdecznie ubawiłam , bo młody człowiek, wyglądający na intelektualistę
spotkał w autobusie znajomą i powitał ją takimi słowami: "jak się masz dupeczko?"
Ta czułośc szalenie mnie rozbawiła, chichrałam się przez następne trzy przystanki
autobusowe.
poniedziałek, 1 grudnia 2014
Jakoś tak mi smutno
Smutno mi właściwie bez powodu. Wczoraj "pobiegałam" po różnych sklepach
w sieci i doszłam do wniosku, że się za wcześnie urodziłam.
Teraz, gdy już wzięłam rozwód z makijażem i całym babskim upiększaniem się,
jest w sklepach cała masa rzeczy, których ongiś pożądałam. Bo jeśli były to
głównie w Pewexie lub w komisach i kosztowały niezmiernie dużo.
A dziś - już mało kto pamięta o instytucji komisu lub sklepach Pewexu.
Podobnie jest z zabawkami - gdy już nie są mi potrzebne, bo obie z córką już
z nich wyrosłyśmy - zabawek najróżniejszych jest niczym gwiazd na nocnym
pogodnym niebie.
Podobnie jest ze sprzętem sportowym - przestałam jezdzic na nartach, to
wybór nart, butów i fajnej odzieży - super.
Tak samo jest z trekkingiem - kiedyś kupowało się ( a i to z trudem) paskudne
"pionierki" lub ciężkie wibramy - teraz multum butów sportowych z podziałem
"na okazje" - trekkingowe, biegowe, do fitnesu i do każdej niemal dyscypliny
sportowej.
I tym to sposobem się "zdołowałam" niemiłosiernie. Bo co mi z tego, że to
wszystko jest???
Ale tak naprawdę, w głębi duszy to się cieszę, że teraz kupno wszystkiego to
tylko kwestia posiadania gotówki.
Przynajmniej jest jakiś impuls do odkładania i ciułania pieniędzy.
w sieci i doszłam do wniosku, że się za wcześnie urodziłam.
Teraz, gdy już wzięłam rozwód z makijażem i całym babskim upiększaniem się,
jest w sklepach cała masa rzeczy, których ongiś pożądałam. Bo jeśli były to
głównie w Pewexie lub w komisach i kosztowały niezmiernie dużo.
A dziś - już mało kto pamięta o instytucji komisu lub sklepach Pewexu.
Podobnie jest z zabawkami - gdy już nie są mi potrzebne, bo obie z córką już
z nich wyrosłyśmy - zabawek najróżniejszych jest niczym gwiazd na nocnym
pogodnym niebie.
Podobnie jest ze sprzętem sportowym - przestałam jezdzic na nartach, to
wybór nart, butów i fajnej odzieży - super.
Tak samo jest z trekkingiem - kiedyś kupowało się ( a i to z trudem) paskudne
"pionierki" lub ciężkie wibramy - teraz multum butów sportowych z podziałem
"na okazje" - trekkingowe, biegowe, do fitnesu i do każdej niemal dyscypliny
sportowej.
I tym to sposobem się "zdołowałam" niemiłosiernie. Bo co mi z tego, że to
wszystko jest???
Ale tak naprawdę, w głębi duszy to się cieszę, że teraz kupno wszystkiego to
tylko kwestia posiadania gotówki.
Przynajmniej jest jakiś impuls do odkładania i ciułania pieniędzy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)