Słowo "gotuję" jest może niezbyt adekwatne do tego co robię - tekst będzie
raczej o tym co sobie przyrządzam do jedzenia .
Wiele lat byłam najzwyczajniej w świecie "mięsożerna", ale wszelakie
warzywa i owoce były mi również niezbędne na talerzu.
Jednak od pewnego czasu mięso w postaci obiadowej przestało mi po prostu
odpowiadać.
Stało się to w chwili, gdy uzmysłowiłam sobie, że teraz wszystkie gatunki
surowego mięsa są pozbawione swego charakterystycznego zapachu- wszak
kiedyś poszczególne gatunki mięsa miały odrębny zapach- zupełnie inaczej
pachniała wołowina a inaczej świnina czy też cielęcina.
Teraz surowe mięso jest w ogóle pozbawione zapachu, a do tego dziwnym
trafem nie traci swego koloru w zetknięciu z powietrzem i dziwnie długo
się nie psuje.
Nie będę Wam tłumaczyć dlaczego tak się dzieje- o współczesnym sposobie
produkcji mięsa możecie sobie sami poczytać.
Tylko nie łudźcie się, że to z uboju gospodarczego trafiające na bazary jest
"takie jak kiedyś". Nie jest- oni też szprycują tusze konserwantami.
No więc ostatnio u mnie w domu raczej nikt mięsa nie uświadczy, ryb i owoców
morza też nie, bo ich nie lubię. Za to jako źródło protein wykorzystuję jajka.
Przed laty moją "zmorą obiadową" były wszelakie warzywa gotowane i
polane masłem. Na sam widok porcji marchewki podziabanej w kostkę i podanej
z gotowanym groszkiem - odchodziłam od stołu.
Ale pewnego pięknego dnia odkryłam, że wszystkie warzywa smażone na maśle
klarowanym lub pieczone w piekarniku, potraktowane przeróżnymi przyprawami
są nie tylko jadalne- są pyszne i mają tę zaletę, że szybko się je przygotowuje.
Najlepiej to mam w lodówce zaopatrzony pojemnik z warzywami.
Wczoraj przygotowałam prawdziwą "wariację" z: pokrojonych brązowych
pieczarek, pokrojonych w pół-plasterki 2 marchewek (bio) oraz pokrojonej
w półplasterki białej rzodkwi. Oprócz tego co wyżej zużyłam jeszcze 150 ml
śmietanki 30% , jedną łyżeczkę bulionu w proszku, jedno jajko i garść wiórków
z żółtego sera.
Pokrojenie 2 średnich marchewek, 15 dag pieczarek i kawałka (ze 12 cm) rzodkwi
poszło mi szybciutko.
Zaczęłam od krojenia marchewki, którą wrzuciłam na patelnię ze śmietanką i
łyżeczką proszku bulionowego- nakryłam pokrywką i ustawiłam na "4" (mam płytę
indukcyjną).
Marchewka nabierała miękkości (ale nie "rozpaciania"), potem rzodkiew, na końcu
dodałam pieczarki.
Potem "rozbełtałam" 1 jajko "L"z wolnego chowu, dodałam je do duszących się
w śmietance warzywek i starannie wymieszałam.
Sprawdziłam widelcem czy marchewka już pozbyła się swej twardości, dodałam
nieco gałki muszkatołowej i wiórków serowych, wszystko starannie wymieszałam
i po 3 minutach danie wylądowało na moim talerzu. Nie soliłam- w ogóle bardzo
mało używam soli - 1 kilogram to mam niemal na pół roku, o ile nie robię żadnych
kiszonek.
A dziś zrobię curry z batata i fasolki szparagowej. Co prawda fasolka szparagowa
będzie z mrożonki, ale jest wyjątkowo młodziutka, więc jej przygotowanie do tego
curry będzie proste- potrzymam ją nieco pod strumieniem gorącej wody, potem
osuszę i pokroję na mniejsze kawałki.
Zacznę od pokrojenia batata na zgrabne paski i pokrojenia fasolki na 2 cm kawałki.
Wrzucę te warzywka na rozgrzane masło klarowane, dodam pół łyżeczki imbiru,
trochę chili i będę dusić wszystko pod pokrywką około 10 - 15 minut, co jakiś
czas mieszając. W tzw. międzyczasie posiekam listki kolendry, umyję pomidorki
"cherry" i je pokroję na połówki.
Gdy "próba widelcowa" wykaże, że fasolka już jest miękka - wyłożę zawartość
patelni na talerz, dodam kolendrę i pomidorki.
A jajko będzie dziś w postaci deseru - żółtko utarte z erytrytolem (cukier o 0
zawartości kalorii) + bita śmietana, + połówki truskawek - wszystko razem
schłodzone w zamrażalniku i podane z truskawkami. Niemal lody, bo u mnie
dziś za oknem 31 stopni, a w mieszkaniu mam tylko 24,5
Nie ma lekko- na zakończenie moi ulubieńcy:
kompozytora tang, Carlosa di Sarli.