..młodej mężatki, czyli moje, wiele, wiele lat temu. Tak się jakoś złożyło, że
opuszczając dom rodzinny nie miałam nawet bladego pojęcia o gotowaniu.
Jedyne co umiałam ugotować to była woda na herbatę i to tylko wtedy, gdy
ktoś zapalił mi gaz, bo ja się bałam. W domu rodzinnym miałam zakaz
wstępu do kuchni, co najwyżej mogłam po coś przyjść gdy było więcej
talerzy do przeniesienia do pokoju.
O tych wszystkich mankamentach mój mąż był dokładnie poinformowany,
bo ich nie ukrywałam.
Początkowo było nawet niezle, bo mogliśmy stołować się w kasynie oficer-
skim, karty wstępu załatwił nam mąż koleżanki. Tak mniej więcej po roku
urwało się , a wszystkie dostępne stołówki miały koszmarne obiady.
Postanowiłam gotować sama, ale nie miałam żadnej książki kucharskiej.
W księgarni nie było takiego "rarytasu", była tylko broszurka z przepisa-
mi na wypieki. Postanowiłam sama coś wykombinować, czyli ugotować
moją ulubioną zupę jarzynową. Wiedziałam,że potrzeba do niej włoszczyzny,
fasolki szparagowej, ziemniaków i śmietany. I to było wszystko co wiedzia-
łam.... za nic w świecie nie wiedziałam, skąd się bierze ów smaczny płyn
w zupie. Ponieważ nie mogłam nic wymyślić, zadzwoniłam do domu- dość
długo babcia nie mogła pojąć o co mi idzie, w końcu, bliska załamania, kazała
mi wziąć kartkę i długopis i pisać: "nalej do garnka wody"....i w tym momen-
cie załapałam, skąd był ten smaczny płyn w zupie. Możecie się pośmiać, ja
do dziś śmieję się z mężem, gdy to sobie przypomnimy.
Moim następnym niewypałem były sznycle cielęce - kupiłam już pokrojone
na plastry mięso. Posoliłam, wytytłałam w jajku i bułce i wrzuciłam na
patelnię. Nawet udało mi się ich nie przypalić. Dumna i blada nałożyłam
na talerz ziemniaczki młode, jakąś jarzynkę i sznycel. Mina mi zrzedła, gdy
dobrałam się do tego sznycla. Był nieziemsko twardy, bo zapomniałam go
przed smażeniem "zbić". Ale mąż był dzielny, przeżuł go jakoś.
Z czasem postanowiłam rozszerzyć asortyment i zrobić pierogi z truskaw-
kami. Akurat tego dnia przypałętał nam się na obiad kolega męża. Tym
razem korzystałam już z książki kucharskiej, pt. "Kuchnia śląska".
Znalazłam przepis i zaczęłam robić ciasto. Wszystkie moje koleżanki w pracy
twierdziły, że nie ma nic prostszego niż ciasto na pierogi - wierzyłam, bo one
były o te kilka lat ode mnie starsze i wiekiem i stażem kulinarnym.
W pewnej chwili obie moje ręce były już tak oblepione ciastem, że nie mogłam
się od niego uwolnić. Przerażona zaczęłam krzyczeć rozpaczliwie i obaj pano-
wie wpadli do kuchni, przekonani, że się skaleczyłam lub coś sobie ucięłam.
A ja stałam nad miską z ciastem w pozycji chirurga tuż przed operacją-
pozostawało tylko powiedzieć-"siostro, skalpel poproszę". Kolega męża
czasem widywał jak się robi pierogi, więc przytomnie posypał mi ręce mąka,
zeskrobał ciasto do miski i komisyjnie dosypaliśmy do niej mąki. Mimo
wszystko pierogi mi się udały, ale moi panowie wszystko zjedli, ja się nie
załapałam. Wierzcie mi, ugotuję wszystko, upiekę też prawie wszystko , ale
nigdy więcej nie zrobiłam pierogów. Mam do nich awersję. Kupuję gotowe.