... człowiek żyje. Wpadł mi w oko kolejny raz wyświetlany film o Kolumbie.
Szczerze mówiąc zawsze zastanawia mnie determinacja pierwszych
odkrywców. Dopóki ludzie pływali statkami nie tracąc z oczu wybrzeża,
przeważnie wracali szczęśliwie do swych domów. Ale z czasem zaczęli się
oddalać coraz dalej od lądu, wypływając w bezmiar oceanów. Życie na
żaglowcach nie było łatwe - już sama obsługa żagli niosła za sobą trud i
niebezpieczeństwo. Warunki bytowe też do miłych nie należały. Zapasy
żywności, woda - wszystko po jakimś czasie ulegało zepsuciu. Duży wysi-
łek, złe odżywianie, kontuzje - wszystko to sprzysięgało się przeciwko
żeglarzom. A jednak wciąż znajdowali się chętni by wyruszyć w daleki,
nieznany świat. Co nimi powodowało? Czy przechwałki tych co wrócili i
często opowiadali bajki o tym co widzieli i co zyskali? Niektórym palił
się grunt pod nogami, tym z pewnością odpowiadało szybkie zniknięcie z
miejsca pobytu, część liczyła na jakieś zyski, a co myśleli inni? Może tak
zwyczajnie szukali nowych wrażeń?
Gdy dziś słyszę o kupowaniu GPS'a do samochodu lub roweru, przycho-
dzą mi na myśl właśnie pierwsi żeglarze. Przecież na początku nie było
map.
Najstarszymi, wielkimi żeglarzami byli Fenicjanie.To oni pierwsi opłynęli
Afrykę, wcale nie Portugalczyk Vasco da Gama. Zrobili to feniccy żegla-
rze będący na służbie faraona Necho, który panował w latach 610 -595
przed nowa erą. To oni pierwsi odkryli, że Afryka " jest oblana wkoło
morzem prócz tej części, która graniczy z Azją" - jak pisał Herodot.
Najzabawniejsze, że Herodot wcale nie wierzył w to, że Fenicjanie opły-
nęli Afrykę. Wg niego opowieść Fenicjan, że podczas płynięcia dokoła
Afryki mieli słońce po prawej stronie jest niewiarygodna. Ale wtedy, gdy
Herodot pisał te słowa, nie miał pojęcia, że Ziemia jest kulą i jakie ten
fakt ma konsekwencje. I właśnie ten fakt, który wg Herodota dyskre-
dytował wiarygodność opowieści Fenicjan, potwierdza tę opowieść.
Aby dotrzeć do południowego cypla Afryki musieli przekroczyć równik i
po jego przekroczeniu, na półkuli południowej, słońce rzeczywiście
pojawiło się po ich prawej stronie.
Ta gigantyczna podróż trwała 3 lata. Podczas niej żeglarze najwyżej na
jeden dzień tracili z oczu ląd.
Niestety niewiele więcej wiadomo o całej tej wyprawie. Ale ja jestem
pełna podziwu dla odwagi, wytrzymałości i konsekwencji tych
pierwszych żeglarzy.
drewniana rzezba
sobota, 29 maja 2010
sobota, 22 maja 2010
15. Sabat czarownic
Doszłam do smętnego wniosku, że niestety kobiety to często wielce dziwne
stworzenia.
Większość z nas ma lub miała teściową, większość z nas już jest teściową,
lub niedługo nią zostanie.
Byłam dziś na spotkaniu z koleżankami, wszystkie już są teściowymi, część
dostąpiło zaszczytu bycia babcią.
No i co było głównym tematem rozmów? Oczywiście synowa, względnie
zięć.To wcale nie jest zabawne, ale gdybym nie znała owych synowych lub
zięciów, to mogłabym pomyśleć, że dzieci moich znajomych pań mają
wyjątkowego pecha.
Oczywiście wszystkie synowe są: wredne, zarozumiałe, niedbałe, leniwe,
nie potrafią się zorganizować i tak ogólnie to nie wiadomo dlaczego się ten
ukochany syneczek ożenił, bo z pewnością mógł jeszcze poczekać z tą
żeniaczką, dłużej u mamuni posiedzieć.
Bo jak wiadomo, każdy syneczek był genialnym dzieckiem( ciekawa jestem
tylko dlaczego musiał mieć korepetycje z kilku przedmiotów i ciągle
obniżony stopień z zachowania), wszyscy byli tacy czuli i kochani ( bo żadna
nie słyszała co wygadywał o matce w szkole) , tyle ślicznych dziewczyn za
nim latało , a on wybrał właśnie tę, wredna, zarozumiałą,....itp., jak wyżej.
A ten cały lament wywołała Romka, która zaczęła załamywać ręce, że
wciąż jeszcze nie jest babcią, a syneczek już się przecież 4 lata temu ożenił.
Tak ją ta sprawa gryzła, że w końcu zadała synowej pytanie, dlaczego oni
nie mają dzieci. Dziewczyna odbiła piłeczkę: "bo nie mamy ochoty".Zuch
dziewczyna, powiedziałam, no i wtedy się zaczęło.Wszystkie "byłe właści-
cielki" synów zaczęły wieszać okoliczne psy na swoich synowych.
Zerknęłam ukradkiem na koleżankę, która ma nie tylko zięcia,
zebrałyśmy swoje ciuszki, ogłosiłyśmy, że idziemy jeszcze po ciacha i.....
popularnie mówiąc dałyśmy nogę.
A pamiętam, jak jeszcze kilkanaście lat temu każda z nas narzekała na
własną teściową, że jest zaborcza, zakochana w synku, że nas nie lubią,
nie szanują, nie doceniają, że usiłują nam po swojemu zorganizować życie.
A teraz, wszystkie zgodnie jadą na swoje synowe. Czyżby zapomniały o
swoich przeżyciach? A może w ten sposób odreagowują po latach te
wszystkie łzy wylane z powodu awantur z teściową?
Ewka, z którą wyszłam, ma i synową i zięcia. I zawsze staje po stronie
synowej i zięcia , jeśli pomiędzy małżonkami jest jakaś sprzeczka a ona
jest tego świadkiem. To od niej często słyszałam, że podziwia swą synową
za to, że wytrzymuje z jej synem, który jest nerwowy i kapryśny. Zięcia
też lubi i wysoko ceni jego inteligencję i poczucie humoru.
Chyba muszę zadzwonić, żeby nie czekały na te ciacha, bo nie przywie-
ziemy ich dzisiaj. Ciekawe, czy mnie zrugają?
stworzenia.
Większość z nas ma lub miała teściową, większość z nas już jest teściową,
lub niedługo nią zostanie.
Byłam dziś na spotkaniu z koleżankami, wszystkie już są teściowymi, część
dostąpiło zaszczytu bycia babcią.
No i co było głównym tematem rozmów? Oczywiście synowa, względnie
zięć.To wcale nie jest zabawne, ale gdybym nie znała owych synowych lub
zięciów, to mogłabym pomyśleć, że dzieci moich znajomych pań mają
wyjątkowego pecha.
Oczywiście wszystkie synowe są: wredne, zarozumiałe, niedbałe, leniwe,
nie potrafią się zorganizować i tak ogólnie to nie wiadomo dlaczego się ten
ukochany syneczek ożenił, bo z pewnością mógł jeszcze poczekać z tą
żeniaczką, dłużej u mamuni posiedzieć.
Bo jak wiadomo, każdy syneczek był genialnym dzieckiem( ciekawa jestem
tylko dlaczego musiał mieć korepetycje z kilku przedmiotów i ciągle
obniżony stopień z zachowania), wszyscy byli tacy czuli i kochani ( bo żadna
nie słyszała co wygadywał o matce w szkole) , tyle ślicznych dziewczyn za
nim latało , a on wybrał właśnie tę, wredna, zarozumiałą,....itp., jak wyżej.
A ten cały lament wywołała Romka, która zaczęła załamywać ręce, że
wciąż jeszcze nie jest babcią, a syneczek już się przecież 4 lata temu ożenił.
Tak ją ta sprawa gryzła, że w końcu zadała synowej pytanie, dlaczego oni
nie mają dzieci. Dziewczyna odbiła piłeczkę: "bo nie mamy ochoty".Zuch
dziewczyna, powiedziałam, no i wtedy się zaczęło.Wszystkie "byłe właści-
cielki" synów zaczęły wieszać okoliczne psy na swoich synowych.
Zerknęłam ukradkiem na koleżankę, która ma nie tylko zięcia,
zebrałyśmy swoje ciuszki, ogłosiłyśmy, że idziemy jeszcze po ciacha i.....
popularnie mówiąc dałyśmy nogę.
A pamiętam, jak jeszcze kilkanaście lat temu każda z nas narzekała na
własną teściową, że jest zaborcza, zakochana w synku, że nas nie lubią,
nie szanują, nie doceniają, że usiłują nam po swojemu zorganizować życie.
A teraz, wszystkie zgodnie jadą na swoje synowe. Czyżby zapomniały o
swoich przeżyciach? A może w ten sposób odreagowują po latach te
wszystkie łzy wylane z powodu awantur z teściową?
Ewka, z którą wyszłam, ma i synową i zięcia. I zawsze staje po stronie
synowej i zięcia , jeśli pomiędzy małżonkami jest jakaś sprzeczka a ona
jest tego świadkiem. To od niej często słyszałam, że podziwia swą synową
za to, że wytrzymuje z jej synem, który jest nerwowy i kapryśny. Zięcia
też lubi i wysoko ceni jego inteligencję i poczucie humoru.
Chyba muszę zadzwonić, żeby nie czekały na te ciacha, bo nie przywie-
ziemy ich dzisiaj. Ciekawe, czy mnie zrugają?
czwartek, 20 maja 2010
14. Przepis na podstawki
To naprawdę bardzo prosta sprawa, wystarczy szydełko,
bawełniane nici w w dowolnym kolorze(ja robiłam bawełną,
marki Madame Tricot) oraz po 7 kółeczek metalowych lub
plastikowych na każdą podstawkę. Każde kółeczko obrabia-
my ściśle jednym rzędem słupków. Ma ich być na obwodzie
tyle, by dokładnie pokrywały obręcz kółka, a jednocześnie
równo się układały, nie tworząc falującego brzegu. Potem
łączymy kółeczka ze sobą.
Trzeba tylko pamiętać, by starannie zakończyć nitki.
Jest to o tyle miła zabawa, że możemy zrobić je bardziej
kolorowe no i dowolna ilość, np. 8 sztuk
Te akurat zrobiłam dla dzieci, specjalnie do beżowego
obrusa.
W ubiegłym roku z lekka mi odbiło i zrobiłam im na święta
BN podstawki pod kieliszki w bożonarodzeniowych kolorach,
czyli czerwone, niebieskie i zielone. Ale tamte były mniejsze
i z dość cienkiego kordonku, bez udziału kółeczek.
A teraz z innej beczki - przespałam się z blogowym
problemem.
Muszę do sierpnia nieco o siebie zadbać, bo w sierpniu mąż
znów będzie operowany, więc będę musiała być "silna,
zwarta i gotowa", by ten kolejny stres przeżyć, więc chwilowo
połączę 2 blogi w jeden. Po prostu będę pisała tylko na tym
blogu, a tamten spokojnie poczeka na lepsze czasy.
Obiecuję, że nie będę pisała tylko o swych robótkach, będę
pisała również o różnych ciekawostkach, trochę o tym co
czytam i co o niektórych sprawach myślę.
Wiecie, typowy babski blog, szwarc, mydło i powidło.
Mam nadzieję, że się o to na mnie nie pogniewacie.
bawełniane nici w w dowolnym kolorze(ja robiłam bawełną,
marki Madame Tricot) oraz po 7 kółeczek metalowych lub
plastikowych na każdą podstawkę. Każde kółeczko obrabia-
my ściśle jednym rzędem słupków. Ma ich być na obwodzie
tyle, by dokładnie pokrywały obręcz kółka, a jednocześnie
równo się układały, nie tworząc falującego brzegu. Potem
łączymy kółeczka ze sobą.
Trzeba tylko pamiętać, by starannie zakończyć nitki.
Jest to o tyle miła zabawa, że możemy zrobić je bardziej
kolorowe no i dowolna ilość, np. 8 sztuk
Te akurat zrobiłam dla dzieci, specjalnie do beżowego
obrusa.
W ubiegłym roku z lekka mi odbiło i zrobiłam im na święta
BN podstawki pod kieliszki w bożonarodzeniowych kolorach,
czyli czerwone, niebieskie i zielone. Ale tamte były mniejsze
i z dość cienkiego kordonku, bez udziału kółeczek.
A teraz z innej beczki - przespałam się z blogowym
problemem.
Muszę do sierpnia nieco o siebie zadbać, bo w sierpniu mąż
znów będzie operowany, więc będę musiała być "silna,
zwarta i gotowa", by ten kolejny stres przeżyć, więc chwilowo
połączę 2 blogi w jeden. Po prostu będę pisała tylko na tym
blogu, a tamten spokojnie poczeka na lepsze czasy.
Obiecuję, że nie będę pisała tylko o swych robótkach, będę
pisała również o różnych ciekawostkach, trochę o tym co
czytam i co o niektórych sprawach myślę.
Wiecie, typowy babski blog, szwarc, mydło i powidło.
Mam nadzieję, że się o to na mnie nie pogniewacie.
wtorek, 18 maja 2010
13. Mój 'Prozac"
Z pewnością wiecie, co to jest Prozac. Tak, to jest to genialne
lekarstewko, które pozwala podzwignąć się z depresji.
To co widzicie na zdjęciu to moja, prywatna wersja Prozacu.
Ma te zaletę, że jest bez recepty, chociaż podobnie jak on,
uzależnia, przynajmniej mnie:)))
A na zdjęciu jest słoik po dżemie, który teraz otrzymał nowe
życie.
Już nie będzie słoikiem, bo gdzieś zapodziałam zakrętkę,
ale będzie wazonikiem z kokardką.
Jego sześcioboczną powierzchnię ozdobiłam papierem
ryżowym, a miejsce po zakrętce zasłoniłam atłasową cienką
wstążeczką.
Wszystko jest pokryte kilkoma warstwami lakieru, więc
można przecierać na mokro, a jeśli kilka kropel wody zmoczy
zewnętrzne boki, nic się nie stanie.
Słoik stoi na serwetce, którą też zrobiłam w ramach
poprawiania sobie nastroju.
Jest bajecznie prosta w wykonaniu, same słupki i oczka
łańcuszka.
Szukając gumki w pudełku z drobiazgami przydatnymi do
szycia, znalazłam małe kółeczka, które zakupiłam bardzo
dawno, a miały być do zasłony przeciwsłonecznej na balkonie.
Zasłona ta nigdy nie doczekała się zawieszenia na balkonie, ba,
nawet nie zakupiłam materiału, a kółka grzeczniutko poleżały
w pudełku.
I znalazłam dla nich zastosowanie - zrobiłam z nich podstawki
pod kubki.
A jak wyglądają i jak je zrobić - poczytacie następnym razem.
poniedziałek, 17 maja 2010
12. Depresyjki
Nie wiem jak Wy, ale ja mam dość deszczu, zimna, ciemności. Gdy wyglądam
przez okno czuje się jak w dżungli amazońskiej, którą ktoś nieopatrznie
umieścił gdzieś na Północy.
Trawniki zielenią się mchem, chwasty na ich trenują wyścig "który będzie
okazalszy", żywopłot z dzikiej róży ma jeden jedyny czerwony kwiat, na
trawnikach zaczynają się zbierać małe jeziorka, drzewa złowrogo trzepią
liście. A wszystko pogrążone jest w strugach deszczu. No i zimno, nawet
10 stopni nie ma.
Pomału wpadam w depresyjny nastrój. By poprawić sobie humor dałam
nad posty zdjęcie Tyrolu w słońcu.
W ramach poprawy humoru wyciągnęłam szydełko i bawełnę i zrobiłam
dla dzieci podstawki pod kubki. I..... zero poprawy nastroju.
Pozaglądałam na blogi i też mało radośnie. Czarny Ptak zastanawia się
czy warto zmienić coś w swym życiu, gdyby istniała opcja cofnięcia czasu.
Zastanawia się, czy jest szczęśliwy, ja też czasami się zastanawiam nad tym,
czy jestem szczęśliwa.
Co do cofnięcia czasu i zmiany swego życia- tak naprawdę nie wiemy, czy
czy te zmiany wyszłyby nam "na zdrowie". Z pewnością byłoby inaczej,
ale nie wiadomo, czy na pewno lepiej. Z całą pewnością my bylibyśmy inni,
ale czy na pewno chcemy być inni niż jesteśmy? Bo to, jacy jesteśmy to
nie tylko nasze geny, to suma naszych doświadczeń. No a jeśli bardzo a
bardzo, nie podobamy się sami sobie, zawsze mamy możliwość popraco-
wania nad sobą i "przemeblowania" naszego wnętrza.
Szczęście - ulotne uczucie, trwające najczęściej króciutko. Ot, taki błysk
w naszej świadomości. Czasem doświadczamy tego często, czasem rzadko.
Takiego "błysku" doznałam w chwili, gdy dowiedziałam się, że urodziłam
córkę, bo bardzo chciałam mieć właśnie dziewczynkę. Tu tylko przypomnę
młodszym czytelnikom, że kiedyś nie było USG i płeć dziecka do końca
była zagadką.
Do odpowiedzi na pytanie czy jesteśmy szczęśliwi dochodzimy drogą
dedukcji, analizy naszych dokonań i odczuć. Najczęściej okazuje się, że
choć nie skaczemy na okrągło z radości, to nie jesteśmy nieszczęśliwi,
a więc chyba jednak jesteśmy szczęśliwi.
Chodzi mi po głowie myśl, żeby zlikwidować swój pierwszy blog i pozostać
tylko przy tym blogu. Muszę się z tym pomysłem przespać. A może Wy
macie jakieś sugestie w tej materii?
A deszcz z uporem maniaka pada, pada, pada....
przez okno czuje się jak w dżungli amazońskiej, którą ktoś nieopatrznie
umieścił gdzieś na Północy.
Trawniki zielenią się mchem, chwasty na ich trenują wyścig "który będzie
okazalszy", żywopłot z dzikiej róży ma jeden jedyny czerwony kwiat, na
trawnikach zaczynają się zbierać małe jeziorka, drzewa złowrogo trzepią
liście. A wszystko pogrążone jest w strugach deszczu. No i zimno, nawet
10 stopni nie ma.
Pomału wpadam w depresyjny nastrój. By poprawić sobie humor dałam
nad posty zdjęcie Tyrolu w słońcu.
W ramach poprawy humoru wyciągnęłam szydełko i bawełnę i zrobiłam
dla dzieci podstawki pod kubki. I..... zero poprawy nastroju.
Pozaglądałam na blogi i też mało radośnie. Czarny Ptak zastanawia się
czy warto zmienić coś w swym życiu, gdyby istniała opcja cofnięcia czasu.
Zastanawia się, czy jest szczęśliwy, ja też czasami się zastanawiam nad tym,
czy jestem szczęśliwa.
Co do cofnięcia czasu i zmiany swego życia- tak naprawdę nie wiemy, czy
czy te zmiany wyszłyby nam "na zdrowie". Z pewnością byłoby inaczej,
ale nie wiadomo, czy na pewno lepiej. Z całą pewnością my bylibyśmy inni,
ale czy na pewno chcemy być inni niż jesteśmy? Bo to, jacy jesteśmy to
nie tylko nasze geny, to suma naszych doświadczeń. No a jeśli bardzo a
bardzo, nie podobamy się sami sobie, zawsze mamy możliwość popraco-
wania nad sobą i "przemeblowania" naszego wnętrza.
Szczęście - ulotne uczucie, trwające najczęściej króciutko. Ot, taki błysk
w naszej świadomości. Czasem doświadczamy tego często, czasem rzadko.
Takiego "błysku" doznałam w chwili, gdy dowiedziałam się, że urodziłam
córkę, bo bardzo chciałam mieć właśnie dziewczynkę. Tu tylko przypomnę
młodszym czytelnikom, że kiedyś nie było USG i płeć dziecka do końca
była zagadką.
Do odpowiedzi na pytanie czy jesteśmy szczęśliwi dochodzimy drogą
dedukcji, analizy naszych dokonań i odczuć. Najczęściej okazuje się, że
choć nie skaczemy na okrągło z radości, to nie jesteśmy nieszczęśliwi,
a więc chyba jednak jesteśmy szczęśliwi.
Chodzi mi po głowie myśl, żeby zlikwidować swój pierwszy blog i pozostać
tylko przy tym blogu. Muszę się z tym pomysłem przespać. A może Wy
macie jakieś sugestie w tej materii?
A deszcz z uporem maniaka pada, pada, pada....
piątek, 14 maja 2010
11. Ale się wnerwiłam
Od godziny pada, a do tego wszystkiego zostałam pokarana za nadmierną
gościnność.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie daleka kuzynka, informując, że przyjeżdża
na kilka dni do Warszawy , więc mogłybyśmy się zobaczyć. Najczęściej spoty-
kałyśmy się gdzieś na mieście, a tym razem coś mnie podkusiło i zapropono-
łam , by jednak podjechała do mnie. Wg niej mieszkam na tzw. "zadupiu" ,bo
aż 5 km od samego centrum miasta, no ale jakoś zgodziła się , że skoro jednym
autobusem do mnie dojedzie (5 przystanków , bo to "pospieszny") , to się
poświęci. Przyjechała dziś, o dziwacznej nieco porze, bo już o 9 rano, ledwo
zdążyłam obskoczyć poranną kawę.
Na "dzień dobry" zapytała się mnie, jak mogłam dopuścić, by moja córka
wyszła za Niemca, a do tego wszystkiego przyjęła drugie obywatelstwo i
zamieszkała na stałe za granicą. Z lekka mnie zatkało, bo w tym roku mija
już siedem lat odkąd wyszła za mąż i 10, odkąd mieszka w Niemczech.
Nim zdążyłam otworzyć buzię, żeby coś odpowiedzieć, dowiedziałam się,
że : sprzedałam swoje dziecko, mało tego, wyrzekłam się wnuczka, pozwala-
jąc by "hodował się u Niemców", że zostanę za to ukarana, że ona to nie
pozwoliłaby swoim córkom na takie ekscesy. Gdy wreszcie odzyskałam mowę
zadzwoniłam po taksówkę, która przyjechała za 7 minut, powiedziałam
słodziutkim głosikiem, że powinna się koniecznie leczyć , a poza tym, by nie
narażać jej na nieprzewidziane wszak koszty, daję jej 50 zł na taksówkę,
byleby tylko szybciutko opuściła moje progi. Na do widzenia nie odmó-
wiłam sobie przyjemności stwierdzenia, że nie dziwię się, że mąż ją opuścił.
To nie było ładne, ale......musiałam odreagować.
Po raz drugi w życiu wyprosiłam kogoś ze swojego mieszkania. Wiele lat temu
wyprosiłam koleżankę, która pijaniutka niczym miś koala usiłowała u mnie
spenetrować barek.
Nie czuje się dobrze, z tym, że dziś zareagowałam podobnie. Nie wiem, co się
mojej kuzynce w głowinie porąbało. Dość często rozmawiamy telefonicznie,
ale w ciągu tych lat nie miała zastrzeżeń do małżeństwa mojej córki.
A zresztą nawet gdyby miała, to jej zmartwienie, nie moje. Ja nie krytykuję
jej postępowania, przykro mi, że mąż ją porzucił a sąd przyznał dzieci jemu,
przykro mi, że czuje się samotna, ale to jej życie, nie moje i mnie nic do tego.
Kolejny raz przekonałam się, że z rodziną to się najlepiej wychodzi na foto-
grafii a i to należy stanąć na środku, bo inaczej to obetną.
Z tego wszystkiego zabiorę się chyba za robienie podstawek pod kubki.
Humor mi się poprawi od tego, to pewne.
gościnność.
Kilka dni temu zadzwoniła do mnie daleka kuzynka, informując, że przyjeżdża
na kilka dni do Warszawy , więc mogłybyśmy się zobaczyć. Najczęściej spoty-
kałyśmy się gdzieś na mieście, a tym razem coś mnie podkusiło i zapropono-
łam , by jednak podjechała do mnie. Wg niej mieszkam na tzw. "zadupiu" ,bo
aż 5 km od samego centrum miasta, no ale jakoś zgodziła się , że skoro jednym
autobusem do mnie dojedzie (5 przystanków , bo to "pospieszny") , to się
poświęci. Przyjechała dziś, o dziwacznej nieco porze, bo już o 9 rano, ledwo
zdążyłam obskoczyć poranną kawę.
Na "dzień dobry" zapytała się mnie, jak mogłam dopuścić, by moja córka
wyszła za Niemca, a do tego wszystkiego przyjęła drugie obywatelstwo i
zamieszkała na stałe za granicą. Z lekka mnie zatkało, bo w tym roku mija
już siedem lat odkąd wyszła za mąż i 10, odkąd mieszka w Niemczech.
Nim zdążyłam otworzyć buzię, żeby coś odpowiedzieć, dowiedziałam się,
że : sprzedałam swoje dziecko, mało tego, wyrzekłam się wnuczka, pozwala-
jąc by "hodował się u Niemców", że zostanę za to ukarana, że ona to nie
pozwoliłaby swoim córkom na takie ekscesy. Gdy wreszcie odzyskałam mowę
zadzwoniłam po taksówkę, która przyjechała za 7 minut, powiedziałam
słodziutkim głosikiem, że powinna się koniecznie leczyć , a poza tym, by nie
narażać jej na nieprzewidziane wszak koszty, daję jej 50 zł na taksówkę,
byleby tylko szybciutko opuściła moje progi. Na do widzenia nie odmó-
wiłam sobie przyjemności stwierdzenia, że nie dziwię się, że mąż ją opuścił.
To nie było ładne, ale......musiałam odreagować.
Po raz drugi w życiu wyprosiłam kogoś ze swojego mieszkania. Wiele lat temu
wyprosiłam koleżankę, która pijaniutka niczym miś koala usiłowała u mnie
spenetrować barek.
Nie czuje się dobrze, z tym, że dziś zareagowałam podobnie. Nie wiem, co się
mojej kuzynce w głowinie porąbało. Dość często rozmawiamy telefonicznie,
ale w ciągu tych lat nie miała zastrzeżeń do małżeństwa mojej córki.
A zresztą nawet gdyby miała, to jej zmartwienie, nie moje. Ja nie krytykuję
jej postępowania, przykro mi, że mąż ją porzucił a sąd przyznał dzieci jemu,
przykro mi, że czuje się samotna, ale to jej życie, nie moje i mnie nic do tego.
Kolejny raz przekonałam się, że z rodziną to się najlepiej wychodzi na foto-
grafii a i to należy stanąć na środku, bo inaczej to obetną.
Z tego wszystkiego zabiorę się chyba za robienie podstawek pod kubki.
Humor mi się poprawi od tego, to pewne.
poniedziałek, 10 maja 2010
9. Pewnie brak mi wrażliwości
Jestem jaka jestem i chyba już za pózno, by się zmieniać. Dziś mnie
z lekka zatrzęsło - znów mamy jakąś żałobę narodową "bis". Nie twierdzę,
że jestem najlepiej wychowaną osobą pod słońcem, ale mnie uczono, że
żałobę to się nosi w sercu a nie obnosi się z nią po mieście.
Wiadomo, odejdzie ktoś nam bliski, z początku będziemy rozpaczać, żal
odczuwać, z czasem pozostanie w myśli łagodny smutek.
Dziś poczułam się zupełnie jak w latach kultu jednostki , gdy całemu
społeczeństwu kazano opłakiwać śmierć Stalina.
Wypadek samolotu z 10 kwietnia niewątpliwie był tragedią, ale nie prze-
sadzajmy, nie dla całego społeczeństwa ale dla rodzin i bliskich znajomych
tych osób, które zginęły. Wiadomo, ci co zostali osieroceni jeszcze długo
będą odczuwali ból i to jest normalne.
Za nienormalne uważam nawoływanie do obchodzenia "miesięcznicy" tego
wypadku, organizowanie jakiegoś marszu pamięci itp. Dla mnie jest to tylko
i wyłącznie gra polityczna jednego z ugrupowań, wspinanie się po plecach
zmarłych dla uzyskania poparcia wyborców.
Nie widzę w tym żadnego bólu po stracie bliskich, nie tak wygląda ból po
stracie najbliższej osoby.
z lekka zatrzęsło - znów mamy jakąś żałobę narodową "bis". Nie twierdzę,
że jestem najlepiej wychowaną osobą pod słońcem, ale mnie uczono, że
żałobę to się nosi w sercu a nie obnosi się z nią po mieście.
Wiadomo, odejdzie ktoś nam bliski, z początku będziemy rozpaczać, żal
odczuwać, z czasem pozostanie w myśli łagodny smutek.
Dziś poczułam się zupełnie jak w latach kultu jednostki , gdy całemu
społeczeństwu kazano opłakiwać śmierć Stalina.
Wypadek samolotu z 10 kwietnia niewątpliwie był tragedią, ale nie prze-
sadzajmy, nie dla całego społeczeństwa ale dla rodzin i bliskich znajomych
tych osób, które zginęły. Wiadomo, ci co zostali osieroceni jeszcze długo
będą odczuwali ból i to jest normalne.
Za nienormalne uważam nawoływanie do obchodzenia "miesięcznicy" tego
wypadku, organizowanie jakiegoś marszu pamięci itp. Dla mnie jest to tylko
i wyłącznie gra polityczna jednego z ugrupowań, wspinanie się po plecach
zmarłych dla uzyskania poparcia wyborców.
Nie widzę w tym żadnego bólu po stracie bliskich, nie tak wygląda ból po
stracie najbliższej osoby.
sobota, 8 maja 2010
8. Moje nowe "odkrycie"
Przyznaję się, po prawie półrocznej przerwie wróciłam do moich robótek.
Jest szansa, że wykończę dla mojej koleżanki pudełko na chusteczki, które
powinna była dostać ode mnie jeszcze w styczniu, na swe urodziny.
Kolorystycznie jest dopasowane do jej pokoju, w którym króluje róż
indyjski. Skoro już zabrałam się za decoupage, to przy okazji "przerabiam"
dwa słoiki po kawie. Gdy wszystko będzie się już nadawało do pokazania,
to sfotografuję i wstawię na blog.
A "odkryciem" są ściegi haftu gobelinowego, dla mnie zupełnie nowe.
Tych ściegów jest 300. Tak naprawdę to nie są skomplikowane, tylko jak
zawsze przy wyszywaniu, wymagają skupienia i nie tolerują pośpiechu.
Najciekawsze, że osiąga się ciekawe efekty wizualne, spowodowane już samą
różnorodnością ściegu. Łąka wyhaftowana jednym kolorem, ale różnymi
ściegami wygląda tak, jakby była wyszywana różnymi odcieniami zieleni.
Haftować można na różnych kanwach, najlepiej na kanwach typu 10s lub 13s,
czyli 10 lub 13 oczek na cal.
Można również wykonać haft na kanwie plastikowej. Ja, swą pierwszą pracę
zrobię na kanwie plastikowej, włóczką akrylową.
Najlepiej wyszywać jest wełną czesankową, gobelinową lub perską. Tej
ostatniej u nas nie spotkałam.
A gdy ktoś jest znacznie cierpliwszy ode mnie, może wyszywać na gęściejszej
kanwie i używać do tego muliny.
No to koniec pisania na dziś - zaraz wyruszam do pasmanterii, by dokupić
nieco włóczki, potem "maznę" lakierem chustecznik, słoiki pomadzgam kolej-
ną warstwą farby i zabiore się za obrazek gobelinowy.
Jest szansa, że wykończę dla mojej koleżanki pudełko na chusteczki, które
powinna była dostać ode mnie jeszcze w styczniu, na swe urodziny.
Kolorystycznie jest dopasowane do jej pokoju, w którym króluje róż
indyjski. Skoro już zabrałam się za decoupage, to przy okazji "przerabiam"
dwa słoiki po kawie. Gdy wszystko będzie się już nadawało do pokazania,
to sfotografuję i wstawię na blog.
A "odkryciem" są ściegi haftu gobelinowego, dla mnie zupełnie nowe.
Tych ściegów jest 300. Tak naprawdę to nie są skomplikowane, tylko jak
zawsze przy wyszywaniu, wymagają skupienia i nie tolerują pośpiechu.
Najciekawsze, że osiąga się ciekawe efekty wizualne, spowodowane już samą
różnorodnością ściegu. Łąka wyhaftowana jednym kolorem, ale różnymi
ściegami wygląda tak, jakby była wyszywana różnymi odcieniami zieleni.
Haftować można na różnych kanwach, najlepiej na kanwach typu 10s lub 13s,
czyli 10 lub 13 oczek na cal.
Można również wykonać haft na kanwie plastikowej. Ja, swą pierwszą pracę
zrobię na kanwie plastikowej, włóczką akrylową.
Najlepiej wyszywać jest wełną czesankową, gobelinową lub perską. Tej
ostatniej u nas nie spotkałam.
A gdy ktoś jest znacznie cierpliwszy ode mnie, może wyszywać na gęściejszej
kanwie i używać do tego muliny.
No to koniec pisania na dziś - zaraz wyruszam do pasmanterii, by dokupić
nieco włóczki, potem "maznę" lakierem chustecznik, słoiki pomadzgam kolej-
ną warstwą farby i zabiore się za obrazek gobelinowy.
środa, 5 maja 2010
7. Jestem wredna
Muszę się do czegoś przyznać - jestem wredna, bo ogromnie
ubawiłam się w sobotę 1-majową, gdy obserwowałam moich
sąsiadów wybierających się na działeczkę.
Pogoda była marna, z nieba coś padało, a moi sąsiedzi z vis a vis
mniej więcej o 7 rano zaczęli przygotowania.Wszystko zaczęło
się od trzaskania drzwiami - miałam wrażenie,że z ich mieszkania
wychodzi batalion wojska, a rodzina składa się zaledwie z 3 osób.
W pewnej chwili nie zdzierżyłam i poszłam do kuchni popatrzeć
co się dzieje. Okno kuchenne wychodzi na naszą uliczkę, przy
której stoją nasze samochody. Combi sąsiadów stało tyłem do
budynku i miało szeroko rozdziawiony bagażnik.Cała trójka
krążyła pomiędzy mieszkaniem a samochodem przynosząc tzw. w
garści przeróżne rzeczy: sprzęt kuchenny, ubrania, garnki z jakąś
zawartością, zabawki,koce i poduszki, bieliznę pościelową, buty,
jednym słowem wszystko to, co się może na działce przydać.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że przynosili
to wszystko niemal po 1 sztuce, bez żadnego opakowania- ot tak,
luzem.Przybory toaletowe też wzięli, widziałam. Zajęło im to prawie
godzinę, a deszcz cały czas padał na te wszystkie zgromadzone w
bagażniku dobra. Wreszcie nieco zmachani i niezle przemoczeni
zapakowali do samochodu siebie i odjechali.
We wtorek po południu powrócili i przedstawienie zaczęło się od
nowa, tyle tylko,że w druga stronę. I znów padał deszcz. Ciekawe,
czy w każdy weekend będą tak po sztuce pakować potrzebne
rzeczy?
P.S.
Jakieś torby podróżne mają, widziałam ich gdy wyjeżdżali gdzieś na
wakacje.
ubawiłam się w sobotę 1-majową, gdy obserwowałam moich
sąsiadów wybierających się na działeczkę.
Pogoda była marna, z nieba coś padało, a moi sąsiedzi z vis a vis
mniej więcej o 7 rano zaczęli przygotowania.Wszystko zaczęło
się od trzaskania drzwiami - miałam wrażenie,że z ich mieszkania
wychodzi batalion wojska, a rodzina składa się zaledwie z 3 osób.
W pewnej chwili nie zdzierżyłam i poszłam do kuchni popatrzeć
co się dzieje. Okno kuchenne wychodzi na naszą uliczkę, przy
której stoją nasze samochody. Combi sąsiadów stało tyłem do
budynku i miało szeroko rozdziawiony bagażnik.Cała trójka
krążyła pomiędzy mieszkaniem a samochodem przynosząc tzw. w
garści przeróżne rzeczy: sprzęt kuchenny, ubrania, garnki z jakąś
zawartością, zabawki,koce i poduszki, bieliznę pościelową, buty,
jednym słowem wszystko to, co się może na działce przydać.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że przynosili
to wszystko niemal po 1 sztuce, bez żadnego opakowania- ot tak,
luzem.Przybory toaletowe też wzięli, widziałam. Zajęło im to prawie
godzinę, a deszcz cały czas padał na te wszystkie zgromadzone w
bagażniku dobra. Wreszcie nieco zmachani i niezle przemoczeni
zapakowali do samochodu siebie i odjechali.
We wtorek po południu powrócili i przedstawienie zaczęło się od
nowa, tyle tylko,że w druga stronę. I znów padał deszcz. Ciekawe,
czy w każdy weekend będą tak po sztuce pakować potrzebne
rzeczy?
P.S.
Jakieś torby podróżne mają, widziałam ich gdy wyjeżdżali gdzieś na
wakacje.
poniedziałek, 3 maja 2010
6. Nie nadążam
Nie nadążam za rzeczywistością, czyli primo: bo jestem stara, secundo:
jestem niereformowalna.
Maj to miesiąc komunijny, więc wydawałoby się logiczne, że społeczność
katolicka powinna się cieszyć, że kolejne pokolenie wstępuje w szeregi
świadomych katolików. A tu każdy zmartwiony, skrzywiony i narzeka.
Narzekają rodzice dziecka, bo "zjedzie się cała zgraja rodziny i trzeba tych
ludzi nakarmić, ugościć, gdzieś przenocować, dziecięciu strój odpowiedni
zakupić, a potem przez tydzień codziennie z nim do kościoła maszerować",
narzekają chrzestni, bo już od roku odkładali forsę na prezent, a teraz nie
bardzo wiedzą, czy prezent będzie się podobał", martwią się również inni
członkowie rodziny bo "nie wypada z pustą ręką przyjechać, ale też nie
wiadomo co kupić, żeby na sknerę nie wyjść".
Najzabawniejsze, że bardzo martwią się tą uroczystością główni bohate-
rowie- dzieci. Dziewczynki mają znacznie więcej zmartwień w tej materii:
" jaka sukienka, czy wianek będzie ładny, czy mam mieć malutką torebkę,
czy uczesanie utrzyma się cały dzień, co dostanę w prezencie". Chłopców
martwi fakt, że "muszę być w garniturze,a to niewygodny strój i co
fajnego dostanę".
Osobiście nie mam takich zmartwień, z wielu powodów. Ale moje kole-
żanki, które są babciami, już prawie rok mają zatrute życie. Bo przecież
trzeba coś dziecku kupić w prezencie a i sobie coś przyzwoitego na grzbiet.
Opowiadała mi koleżanka, że jej synowa "już zadbała o włosy małej i fry-
zjerka zrobiła jej trwałą", wszelkie białe ciuszki już są, nawet biała wełnia-
na pelerynka, sala w pobliskiej kawiarni zamówiona, menu ustalone,
sesja fotograficzna zamówiona, "pan od video" też.
Dobrze, że siedziałam, bo pewnie zemdlałabym z wrażenia.
Gości będzie coś około 5o osób , więc mowy nie ma, żeby się taka zgraja
pomieściła w mieszkaniu a i przygotować "coś na ząb" dla tylu osób nie
jest sprawą prostą.
Zapytałam, żeby zrobić koleżance przyjemność, co kupili małej z tej
okazji - ustalili z rodzicami dziecka, że kupią aparat fotograficzny, taki
"przyzwoitszy", za 1000 zł. Pomyślałam złośliwie, że powinien mieć w takim
przypadku wygrawerowaną cenę na obudowie, by wszyscy widzieli, że to
nie byle chłam elektroniczny.
Powiedzcie mi, co się ludziom stało, że wszystkie okazje kościelne stały
się okazją do spektaklu próżności i demonstracji zamożności? Może z
powodu odłączenia się od KRK coś przegapiłam, czegoś nie zrozumiałam?
Może obecnie Bóg dostrzega tylko tych, którzy są zamożni i wystrojeni?
A co z tymi, których nie stać na drogie prezenty, wytworną sukienkę czy
też elegancki garniturek dla dziecka? Dlaczego dzieci z mniej zamożnych
rodzin maja się czuć gorsze tylko dlatego, że ich rodziców nie stać
na takie ekscesy?
Podobno w mojej osiedlowej parafii "personel" zaproponował, by dzieci
były ubrane jednakowo i......wszyscy rodzice protestowali gorąco. Więc
znowu będą ulicami osiedla dreptały małe księżniczki w miniaturowych,
prawie ślubnych sukienkach, z włosami misternie ułożonymi w loki, mocno
nieszczęśliwi chłopcy w sztywnych garniturkach a w szkole znów zacznie się
giełda prezentów komunijnych. Ciekawe, co w tym sezonie jest na topie?
I niech mi ktoś wytłumaczy co to ma wspólnego z tym sakramentem?
jestem niereformowalna.
Maj to miesiąc komunijny, więc wydawałoby się logiczne, że społeczność
katolicka powinna się cieszyć, że kolejne pokolenie wstępuje w szeregi
świadomych katolików. A tu każdy zmartwiony, skrzywiony i narzeka.
Narzekają rodzice dziecka, bo "zjedzie się cała zgraja rodziny i trzeba tych
ludzi nakarmić, ugościć, gdzieś przenocować, dziecięciu strój odpowiedni
zakupić, a potem przez tydzień codziennie z nim do kościoła maszerować",
narzekają chrzestni, bo już od roku odkładali forsę na prezent, a teraz nie
bardzo wiedzą, czy prezent będzie się podobał", martwią się również inni
członkowie rodziny bo "nie wypada z pustą ręką przyjechać, ale też nie
wiadomo co kupić, żeby na sknerę nie wyjść".
Najzabawniejsze, że bardzo martwią się tą uroczystością główni bohate-
rowie- dzieci. Dziewczynki mają znacznie więcej zmartwień w tej materii:
" jaka sukienka, czy wianek będzie ładny, czy mam mieć malutką torebkę,
czy uczesanie utrzyma się cały dzień, co dostanę w prezencie". Chłopców
martwi fakt, że "muszę być w garniturze,a to niewygodny strój i co
fajnego dostanę".
Osobiście nie mam takich zmartwień, z wielu powodów. Ale moje kole-
żanki, które są babciami, już prawie rok mają zatrute życie. Bo przecież
trzeba coś dziecku kupić w prezencie a i sobie coś przyzwoitego na grzbiet.
Opowiadała mi koleżanka, że jej synowa "już zadbała o włosy małej i fry-
zjerka zrobiła jej trwałą", wszelkie białe ciuszki już są, nawet biała wełnia-
na pelerynka, sala w pobliskiej kawiarni zamówiona, menu ustalone,
sesja fotograficzna zamówiona, "pan od video" też.
Dobrze, że siedziałam, bo pewnie zemdlałabym z wrażenia.
Gości będzie coś około 5o osób , więc mowy nie ma, żeby się taka zgraja
pomieściła w mieszkaniu a i przygotować "coś na ząb" dla tylu osób nie
jest sprawą prostą.
Zapytałam, żeby zrobić koleżance przyjemność, co kupili małej z tej
okazji - ustalili z rodzicami dziecka, że kupią aparat fotograficzny, taki
"przyzwoitszy", za 1000 zł. Pomyślałam złośliwie, że powinien mieć w takim
przypadku wygrawerowaną cenę na obudowie, by wszyscy widzieli, że to
nie byle chłam elektroniczny.
Powiedzcie mi, co się ludziom stało, że wszystkie okazje kościelne stały
się okazją do spektaklu próżności i demonstracji zamożności? Może z
powodu odłączenia się od KRK coś przegapiłam, czegoś nie zrozumiałam?
Może obecnie Bóg dostrzega tylko tych, którzy są zamożni i wystrojeni?
A co z tymi, których nie stać na drogie prezenty, wytworną sukienkę czy
też elegancki garniturek dla dziecka? Dlaczego dzieci z mniej zamożnych
rodzin maja się czuć gorsze tylko dlatego, że ich rodziców nie stać
na takie ekscesy?
Podobno w mojej osiedlowej parafii "personel" zaproponował, by dzieci
były ubrane jednakowo i......wszyscy rodzice protestowali gorąco. Więc
znowu będą ulicami osiedla dreptały małe księżniczki w miniaturowych,
prawie ślubnych sukienkach, z włosami misternie ułożonymi w loki, mocno
nieszczęśliwi chłopcy w sztywnych garniturkach a w szkole znów zacznie się
giełda prezentów komunijnych. Ciekawe, co w tym sezonie jest na topie?
I niech mi ktoś wytłumaczy co to ma wspólnego z tym sakramentem?
niedziela, 2 maja 2010
5. Ciężkie życie Krasnoludków
Pewien mój znajomy Krasnoludek ma na imię Ksawery i ma aż 3 lata i 4
miesiące. Spotykam go bardzo często, ponieważ z jego drogą do przed-
szkola krzyżuje się spacerowa ścieżka mojego psa. "Siawuś", bo tak
mawia o sobie ten Krasnoludek ma bardzo wielkie problemy - musi
chodzić do przedszkola. Normalny poranny widok to maluch ciągnięty
za rękę przez mamę lub przez babcię, protestujący gorąco przeciwko
prowadzeniu go do przedszkola. Ostatnio Siawuś zatrzymał się gwałtownie
obok mego psa i wyseplenił: "zobac babcia, to jest dziecko nasego Sejka".
Zaczęłyśmy tłumaczyć malcowi, że to piesek zupełnie innej rasy niż Szejk,
i że nie jest szczeniakiem a bardzo starym pieskiem, tylko taki nieduży.
Siawuś nie był przekonany , ale było już dość pózno, więc został pociągnięty
w stronę przedszkola. Siawuś mieszka przy mojej ulicy, po drugiej stronie
jezdni, a ja pamiętam jego mamusię, gdy była właśnie w jego wieku. Ale ona
nie była ciągana do przedszkola, wychowywała się w domu. Wczoraj, gdy
przestał wreszcie padać deszcz i lekko podeschło, wybrałam się z psem na
spacer. W pobliżu integracyjnego placu zabaw znów spotkałam Siawka.
Mały klęczał na asflatowej ścieżce i z zapałem rysował coś kredą. Na mój
widok zawołał:"chodz, popac, lysuje. Nalysować twojego pieska?"Nie
czekając na odpowiedz zaczął pracowicie mazać kredą. Wyobrazcie sobie,
że maluch naprawdę świetnie rysował. Wprawdzie jak na jamnika to
narysowany pies miał za długie łapy, ale reszta była świetna. Zaczęłam
podpytywać go o przedszkole. "nie lubię, kazą tańcyć, kazą śpiewać,
jeść kasę , tsymać za ręce na spaceze, nie lubię, nie lubię i juz".
Rzeczywiście, można nie lubić przedszkola gdy do tylu strasznych rzeczy
zmuszają Krasnoludka.
Ciężkie jest życie Krasnoludków. I jeszcze to imię, którego pewnie
jeszcze długo nie będzie umiał wymówić. Ksawery...
miesiące. Spotykam go bardzo często, ponieważ z jego drogą do przed-
szkola krzyżuje się spacerowa ścieżka mojego psa. "Siawuś", bo tak
mawia o sobie ten Krasnoludek ma bardzo wielkie problemy - musi
chodzić do przedszkola. Normalny poranny widok to maluch ciągnięty
za rękę przez mamę lub przez babcię, protestujący gorąco przeciwko
prowadzeniu go do przedszkola. Ostatnio Siawuś zatrzymał się gwałtownie
obok mego psa i wyseplenił: "zobac babcia, to jest dziecko nasego Sejka".
Zaczęłyśmy tłumaczyć malcowi, że to piesek zupełnie innej rasy niż Szejk,
i że nie jest szczeniakiem a bardzo starym pieskiem, tylko taki nieduży.
Siawuś nie był przekonany , ale było już dość pózno, więc został pociągnięty
w stronę przedszkola. Siawuś mieszka przy mojej ulicy, po drugiej stronie
jezdni, a ja pamiętam jego mamusię, gdy była właśnie w jego wieku. Ale ona
nie była ciągana do przedszkola, wychowywała się w domu. Wczoraj, gdy
przestał wreszcie padać deszcz i lekko podeschło, wybrałam się z psem na
spacer. W pobliżu integracyjnego placu zabaw znów spotkałam Siawka.
Mały klęczał na asflatowej ścieżce i z zapałem rysował coś kredą. Na mój
widok zawołał:"chodz, popac, lysuje. Nalysować twojego pieska?"Nie
czekając na odpowiedz zaczął pracowicie mazać kredą. Wyobrazcie sobie,
że maluch naprawdę świetnie rysował. Wprawdzie jak na jamnika to
narysowany pies miał za długie łapy, ale reszta była świetna. Zaczęłam
podpytywać go o przedszkole. "nie lubię, kazą tańcyć, kazą śpiewać,
jeść kasę , tsymać za ręce na spaceze, nie lubię, nie lubię i juz".
Rzeczywiście, można nie lubić przedszkola gdy do tylu strasznych rzeczy
zmuszają Krasnoludka.
Ciężkie jest życie Krasnoludków. I jeszcze to imię, którego pewnie
jeszcze długo nie będzie umiał wymówić. Ksawery...
Subskrybuj:
Posty (Atom)