drewniana rzezba

drewniana rzezba

sobota, 18 grudnia 2010

96. Podsłuchane, podpatrzone, przypomniane

Poza rozczarowaniem się wczoraj zachowaniem mojej koleżanki , miałam też
całkiem zabawny moment - dwie panie omawiały jakiś przepis, a brzmiało to tak:
"rozumiesz, bierzesz monke, trochę solisz, dajesz te serwetke, bełtasz,
bełtasz, aż ta monka wciągnie serwetke"
"ale po co mi ta serwetka?" zaczęła dociekać słuchająca przepisu kobieta.
"no przecież zamiast wody! na serwetce som znacznie lepsze".
Uciekłam w drugi koniec autobusu, bo mnie skręciło ze śmiechu.
                                                   ***
Od  dłuższego czasu z rozczuleniem obserwuję parę starszych ludzi,
mieszkańców naszego osiedla. Idąc ulica zawsze trzymają się za rękę - pani
jest zdecydowanie w lepszej kondycji fizycznej, pan z laseczką i często musi
przystawać, by złapać oddech. Z pewnością oboje są już  mocno po 70-ce.
Zawsze razem robią w sklepie zakupy - on z powagą pcha sklepowy wózek,
czeka cierpliwie aż żona wybierze towar, potem po odejściu od kasy
stara się pomóc zapakować zakupy do toreb. Żona wybiera dla niego
lżejszą siatkę, sama bierze tę ciężką i pomalutku, z przystankami , wciąż
trzymając się za rękę, wracają do  domu.
W dobie krótkich związków, rozbitych małżeństw, taki widok jest, jak
dla mnie,  wzruszający.
                                                 ***
Przypomniały mi się święta Bożego Narodzenia  w 1980 roku, które
spędziliśmy w Gdyni, u rodziny. Święta były długie, bo było aż kilka dni
wolnych. Tak ogólnie towarzysko to  było miło, dzieci brata i moja były
zachwycone, bo samo rozpakowywanie prezentów zajęło im ponad
godzinę.
Wreszcie święta się skończyły, spakowaliśmy manatki , a było tego
znacznie więcej niż przywiezlismy  i raniutko mieliśmy zapakować
wszystko do samochodu (fiat 126p) i wracać do domu. Jak zwykle, gdy
mój mąż miał w perspektywie załadowanie naszych maneli do auta,
którego bagażnik z trudem mieścił większą teczkę, dostawał amoku.
Już wieczorem wysłuchiwałam, że tych rzeczy jest za dużo, że się nie
zmieści itp.
Rano mój ślubny szarpie  mnie za ramię i szepcze: nie ma samochodu!
Otrzezwiałam nieco, podeszłam do okna, nie bacząc, że zima i zimno,
otwieram okno, wychylam się i.......rzeczywiście nie ma.
Obrzucam wzrokiem całe podwórko - nie ma nigdzie. Tymczasem mąż
ubrał się i zbiegł na dół. Obiegł wszystkie zakamarki rozległego
podwórka, pobiegł  zobaczyć, czy aby go kto złośliwie nie przestawił
w inne miejsce, ale samochodu nie było. Zadzwoniliśmy na milicję, a
oni kazali mężowi natychmiast przyjechać. Biedak poleciał bez śniada-
dania, bo miało być natychmiast. Na "dzień dobry" zrobili mu badanie
krwi na obecność alkoholu, które jak na złość było ujemne. Gdy już był
wynik, uprzejmie poinformowali, że nasz samochód  stoi na milicyjnym
parkingu, że jest rozbity, a złodzieje rozbili go 3 km od miejsca kradzieży.
No po prostu wpadli na słup, "lewym przodem", jak ślicznie to panowie
określili. Pojechalismy razem z dzieckiem na ten parking- na widok
rozbitego fiacika moje dziecię uderzyło w okropny ryk, zupełnie nie
mogłam jej uspokoić.
Były to jedne z gorszych świąt- wydaliśmy masę pieniędzy, ja wracałam
z małą samolotem, mąż pomocą drogową z   worem tego wszelakiego
dobra, którymi nas obdarowano, w całej Warszawie nie było nowego
nadwozia, wóz był robiony w Łodzi, a więc kolejne holowanie, byliśmy
bez samochodu ze 2 miesiące, a nasz prześliczna karoseria w kolorze
"meksykańskiej czerwieni" zamieniła się w oranż, bo tylko takie były
dostępne.
W następnym roku już nie pojechaliśmy do nich- był stan wojenny.

czwartek, 16 grudnia 2010

95. Bardzo cienka linia

"Pomiędzy dobrocią a głupotą  jest bardzo cienka linia i łatwo ją przekroczyć"-
to ulubione powiedzenie jednego z naszych kolegów.
"Każdy dobry uczynek zawsze zostaje ukarany" - to drugie jego powiedzenie.
I coś w tym jest. Wstałam skoro świt, bo jak Wam wczoraj pisałam, dziś
robiłam za samarytankę. Po omacku trafiłam do mego obroku medycznego,
który muszę spożyć na czczo, ziewając i klnąc w duchu zimę zaczęłam  się
szykować do wyjścia. Mróz niby zelżał i zamiast -9 było tylko -7, ale zrobiło
się bardziej wilgotno i nieco wietrznie i śnieg zaczął prószyć.Opatulona
stosownie do sytuacji powędrowałam do autobusu i pojechałam po moją
koleżankę, by ją odebrać z badania. Dotarłam w chwili, gdy wychodziła
dziarskim  krokiem z gabinetu, z uśmiechem na ustach. Ucieszyłam się, że
już taka przytomna, bo obawiałam się, że będzie w  gorszym stanie.
"Przyjechałaś samochodem?" zapytała. Nie , autobusem, bo samochodem
pojechał mój mąż.
"O, to kiepsko, będę musiała wziąć taksówkę do domu"- skonstatowała.
Czułam, że szczęka mi opada niebezpiecznie w dół i mam ochotę coś
niemiłego palnąć. Z tego wszystkiego zakaszlałam i oświadczyłam, że tym
razem jakoś dobrze  zniosła badanie co mnie ewidentnie cieszy.
Zjechałyśmy do szatni, ja zamówiłam dla  niej taksówkę w zaprzyjaznionej
korporacji i nie wyrobiłam; musiałam dowiedzieć się po jakie licho mnie
wyciągnęła z miłego, ciepłego domu na wiatr i mróz.
"No bo wiem, że ty zimą też jezdzisz, więc myślałam, że mnie odwieziesz do
domu, posiedzisz u mnie trochę, napijemy się herbatki, pogadamy.."
"No to może mniej myśl o sobie, a trochę  więcej o innych" - warknęłam.
Na szczęście podjechała taksówka, wepchnęłam ją do środka  i poczła-
pałam do autobusu. Po 45 minutach już byłam w domu.
Idąc od autobusu powtarzałam w myśli ulubione powiedzonko kolegi.
Czuję, że tym razem  przekroczyłam tę cienką linię.
No i żeby Wam uzmysłowić całą sytuację - mieszkamy w przeciwnych
końcach miasta, dzieli nas prawie 20 km. Spotkanie miałyśmy w  centrum,
w godzinach szczytu porannego, więc jazda samochodem w tym czasie
sprowadza się do stania w korkach.Autobus ma wyznaczone "BUS-pasy"
więc jakoś się przebija.
Szybko się z nią nie zobaczę, tego jestem pewna.

środa, 15 grudnia 2010

94. Mix

Wreszcie dotarło do mnie, że święta już blisko. W moim  spokojnym osiedlowym
sklepie typu mini market zaczęły się kłebić tłumy, a wszyscy jacyś wściekli. Tylko
kasjerki spokojniutkie,  zamiast 3 kas - czynna jedna.
Wczoraj po raz pierwszy wylądowałam w sklepie Biedronki. W sumie to byłam
tak jakby  dwa razy- pierwszy i z pewnością ostatni. Sklep jest beznadziejnie
urządzony, a ludzie wyrywali sobie z rąk  tacki ze świeżym łososiem, by zaraz je
z powrotem rzucić na półkę, bo ważny był  tylko do 18 grudnia. Chyba wszyscy
tak się przyzwyczaili do konserwantów, że jak coś nie jest ważne z miesiąc to
jest niejadalne.  Ja kupiłam i zrobiłam wczoraj na kolację. Był naprawdę
smaczny, zwłaszcza, że wpierw go  posmarowałam chrzanem, a w  kilka godzin
pózniej usmażyłam.
                                                  ***

Wczoraj wylądowałam też w Best Mallu, bo musiałam odwiedzić  drogerię
Rossmana. Musiałam zakupić  Pampersy na przyjazd wnuczka.
Po raz pierwszy w tym roku w sklepach  Best Malla byli klienci! Bo zwykle to
ekspedientki są  sam na sam z towarem. Zawsze się zastanawiam skąd
właściciele tych sklepów czerpią zyski, bo sklepy są puste, niezależnie od
dnia tygodnia, a czynsze za lokale spore.
Przy okazji pokręciłam się  po stoiskach świątecznych ozdób i upominków.
Niestety, wszystko to co mi się podobało, było zbyt drogie. Oczywiście,
jak każda kobieta, zajrzałam również i do jubilera. No i skończyło  się na
popatrzeniu. Była prześliczna, delikatna kolia, przy której postałam dłuższą
chwilę, zastanawiając się, czemu to srebro takie  drogie - wreszcie do mnie
dotarło, że to nie srebro  a białe złoto. No cóż, życie jest ciężkie.
                                            
                                                   ***

Dziś kolejne zakupy. Zakupiłam mnóstwo bakalii  na wagę i nieco słodyczy.
W piątek wybieram się do Empiku - spędzę tam jak zwykle mnóstwo czasu
i z pewnością wyjdę bez pieniędzy w portfelu. Uwielbiam kupować książki,
nie lubię ich natomiast wypożyczać.  Lubię mieć własne, by można za jakiś
czas do nich wrócić.
                                                    ***

Jutro zastanowię się dokładnie co znajdzie się w świątecznym menu.
A pomiędzy zakupami i porządkami  usiłuję dokończyć dawno rozpoczęty
własny sweterek.Zostały mi jeszcze do zrobienia plisy przy dekolcie, u dołu
i przy rękawach.
                                                  
                                                    ***

I bardzo mnie bawi to globalne ocieplenie. Bo w ramach tegoż ocieplenia
zamarzają mi  od środka szyby w samochodzie. Dobrze, że nabyłam dziś
odmrażacz i nim przetarłam szyby. Podobno ma to pomóc przeciwko
ponownemu ich zamarznięciu. Pożyjemy, zobaczymy.

                                                    ***

Jutro mam "dzień   samarytański " - odbieram z gastroskopii swą koleżankę
i odstawiam ją do domu. Badanie będzie miała wykonywane pod narkozą,
bo pobiorą materiał do histopatologii, więc muszę  jej pomóc. Nie bardzo
rozumiem dlaczego nie robią tego badania w ramach jednodniowego
pobytu w szpitalu. Ciągle mnie coś dziwi  w organizacji naszej kochanej
służby zdrowia. Bo środki to  nawet są, niestety nie każdy ordynator
oddziału i dyrektor szpitala jest dobrym organizatorem.
No to sobie ponarzekałam, teraz jeszcze trochę pomacham drutami   mój
sweterek.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

93. Grudniowa zapiekanka

Pogoda jaka jest - każdy widzi. Brakuje nam słońca, ciepełka i wtedy
nadchodzi czas na grudniową  zapiekankę.
Obieramy 25 dkg kartofli i kroimy je w cienkie plasterki. Do tego dajemy jedno
duże jabłko, jeżeli ma  twardą skórkę to je obieramy, kroimy w cienkie plastry
i skrapiamy sokiem z cytryny, by nie ściemniało.
W naczyniu żaroodpornym, wysmarowanym masłem, układamy  warstwami
kartofle i jabłka. Zalewamy wszystko sosem z : 200ml śmietanki, 50 ml mleka,
1 torebki cukru waniliowego, 1 łyżeczki kardamonu, 50g rodzynek i 20 g masła.
Pieczemy wszystko 60 minut w temp.150 stopni C (termoobieg) 
Smacznego!!!

piątek, 10 grudnia 2010

92. Bezdomne dzieci

Dzieci - skarb rodziców, przyszłość narodu.
Powinny być kochane, przytulane, mieć dom, kochających rodziców i
możliwości rozwoju. Ale coraz więcej dzieci, pod róznymi szerokościami
geograficznymi, jest pozbawionych tych podstawowych warunków.  Od dawna
wiemy,że w Brazylii  są setki małych dzieci niczyich, żebrzących lub usiłujących
znależć jakieś zajęcie za nędzne wynagrodzenie. Często te dzieci są eliminowane
w brutalny sposób, po prostu zabijane. Bo na co komu taki dzieciak bez domu
i rodziców?Wiemy, że w Chinach, Indiach i wielu krajach "trzeciego świata" małe
dzieci są pozbawione opieki i zatrudniane do niewolniczej wręcz pracy.
Ale jakoś z tą świadomością żyjemy, może dlatego, że to daleko od nas i tak
naprawdę niewiele możemy pomóc.

Wczoraj znalazłam  wreszcie wolną chwilę i przeczytałam  w ostatnim Forum
wstrząsający reportaż "Bezprizorni z ulicy". Kochani, to się nie dzieje gdzieś na
krańcach świata, to reportaż z Petersburga, a więc z Europy.
Okazuje się, że nikt nie ma pojęcia ile jest tych bezdomnych dzieci - ich ilość
szacowana jest od dwóch do 20 tysięcy, a dane dotyczą  Petersburga.
Teoretycznie jest wdrożony program pomocy dla dzieci bezdomnych, ale to
tylko program. Jedynym konkretnym działaniem jest wyłapywanie po godz.
22-giej dzieci przebywających bez opieki dorosłego na ulicy. Ale wśród nich
najczęściej nie ma dzieci bezdomnych. To dzieci, które z jakichś powodów nie
zdążyły po prostu do domu.
Łatwo się takimi zająć, wystarczy raz na miesiąc odwiedzić taką rodzinę, która
zostaje nazwana patologiczną i sprawa odfajkowana.

Bezdomne dzieci  to w większości  uciekinierzy z domów, gdzie  główną rolę
grał alkohol. To dzieci bite, zaniedbane, przeszkadzające swą obecnością
dorosłym, bo przecież trzeba je karmić, a to zubaża budżet, jest mniej
kasy na alkohol.

Bezdomne dzieci łączą się we wspólnoty.Niektóre usiłują pracować wynajmując
się do sprzątania, rozładowywania ciężarówek, zbieraniem i  sprzedażą opakowań.
Niektóre na okrągło kradną, oddając zysk do wspólnej kasy. Większość się już
narkotyzuje i upija. Większość tych bezdomnych istot jest zarażona HIV,
żółtaczką lub gruzlicą.
Prawie wszystkie bezdomne dziewczynki zajmują się prostytucją.
Niektóre z tych dzieci są już wobec prawa dorośli, a na ulicy spędzili po 10, 12
lat.
Wielu tych starszych bezdomnych ma już  własne dzieci-  zauważono w grupach
tych mlodych bezdomnych dzieci poniżej szóstego roku życia, a w tym wieku
raczej   żadne dziecko nie ucieka z domu.

Przeprowadzona przed kilku laty reforma systemu opieki socjalnej niewiele jak
dotąd  pomogła. Przede wszystkim brak jest    doświadczonych specjalistów
psychologów i pedagogów.
Wszelkie akcje pomocowe rozbijają się o biurokrację. Dziecko bez dokumentów
nie może być zapisane do szkoły czy też do lekarza, nie może zostać
adoptowane, nawet gdy są chętni by je adoptować.
Najprawdopodobniej większość tych dzieci zasili szeregi więzniów, bo brak im
innych perspektyw.

I tak się zastanawiam kiedy taka tragedia dotknie i nasz naród. Bo coraz więcej
jest rodzin niewydolnych wychowawczo a ja jakoś nie widzę żadnego
sensownego działania   pomagającego takim rodzinom.
A może ja  mam po prostu czarnowidztwo w genach.

czwartek, 9 grudnia 2010

91. Ofiara

Całe szczęście, że tym razem nie stało się wiele złego, ale piszę to, żeby
każdej z pań uświadomić, że we własnym domu też można ulec wypadkowi,
nawet gdy się jest stosunkowo sprawną i wygimnastykowaną osobą.
Właśnie skończyłam wieszać firanki, gdy zadzwonił telefon.
"Co robisz?";   "skończyłam wieszać firanki"- odpowiadam zgodnie z prawdą.
"No to masz szczęście, bo Maryśka jest w szpitalu, przez firanki".
Owa Maryśka, to nasza wspólna koleżanka, bardzo wygimnastykowana i
sprawna osoba, która uprawia jogę, odstawia jakieś truchty poranne bez
względu na pogodę i nawet regularnie chodzi na aerobik. Bez wątpienia
należy  do grona  bardzo sprawnych osób. I nagle taka wiadomość!
Okazało się, że Maryśka, bardzo pewna swej sprawności, a opanowana
leciutkim lenistwem, pomyślała, że z firankami rozprawi się bez użycia
drabiny, metodą stołek + parapet. Jak pomyślała, tak zrobiła. Parapety
w naszych mieszkaniach są w dwóch szerokościach - 29 i 15 cm. Na tym
szerszym bez trudu można stać, gorzej na tym węższym. No i właśnie
Marysi zsunęła się noga z tego wąskiego parapetu. Efekt - lekki wstrząs
mózgu, złamana ręka, naciągnięte ścięgno w kolanie. No a przecież
wystarczyło wziąć drabinę.  I wtedy przypomniało mi się, jak to inna
z moich koleżanek szalała na drabinie kilkanaście lat temu, w ramach
amoku wielkanocnego. Spadła z drabiny i za nic w świecie nie mogła się
podnieść, a była sama w  domu. Przeleżała na podłodze kilka godzin,  do
chwili powrotu męża z pracy. Jej mąż przezornie wezwał natychmiast
pogotowie, bo bał się ją ruszyć. I dobrze zrobił - miała pęknięte dwa
kręgi. Święta spędziła w szpitalu, potem rok w bardzo niewygodnym
gorsecie, z dużymi ograniczeniami ruchowymi. I stąd mój apel - nie
szalejcie na drabinach i parapetach gdy nie ma nikogo dorosłego
w domu. I nie wierzcie zbyt mocno we własną sprawność fizyczną- to
dość zwodnicza wiara.

wtorek, 7 grudnia 2010

90. Palmiery z masą makową i Pawłowa czekoladowa.

Jak widzicie leniwa ze mnie kobieta i upraszczam sobie pichcenie  jak tylko
się da.
Zamiast makowca robię palmiery.  Składniki : 1 opakowanie gotowego
ciasta francuskiego, 1 puszka gotowej masy makowej ( mała, albo z kimś
na pól)
Ciasto można kupić świeże lub mrożone. Należy koniecznie sprawdzić na
opakowaniu datę ważności, bo zdarzyło mi się już przeterminowane ciasto.
Jeśli jest zamrożone, to wpierw je rozmrażamy. Na jego powierzchni roz-
prowadzamy gotową masę makową, cieniutko.Zwijamy ciasto do połowy
i powtarzamy tę czynność z drugiej strony, tak by zrolowane brzegi ciasta
spotkały się w połowie. Teraz zawijamy ciasto w pergamin i na  pół godz.
wkładamy do zamrażalnika. W międzyczasie włączamy piekarnik na 200
stopni.
Po tych 30 minutach    bardzo ostrym nożem kroimy ciasto na
półcentymetrowe plasterki i układamy je na blasze wyłożonej papierem
do pieczenia.
Pieczemy 15 minut, wysuwamy blachę, odwracamy szczypcami do
ciasta owe plasterki na drugą stronę i pieczemy jeszcze 7 minut.
Jeżeli chcemy je przechować dłużej, to ostudzone należy    włożyć  do
szczelnej puszki lub słoja.
Oczywiście, nie ma to  wiele wspólnego z makowcem, ale coś za coś-
z cała pewnością nie rozbolą nas przy tym nogi lub ręce.

I ostatni, nietypowy  świąteczny wypiek, czyli  Pawlowa-czekoladowa.

Składniki:
6 białek,  300 g cukru, 3 łyżki kakao, 1 łyżeczka octu balsamicznego lub
soku z cytryny, 50 g gorzkiej czekolady, 500 ml kremówki ubitej na krem,
50 dag owoców- latem  maliny, zimą cząstki  mandarynek

Podgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Ubijamy na sztywno pianę z odrobiną soli. Gdy sztywna dodajemy porcjami
cukier wymieszany z kakao i kroplami ocet, nie przerywając ubijania .
Gotową już pianę układamy ( w formie kopczyka ze spłaszczonym czubkiem)
na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
Nagrzany do 180 stopni piekarnik przykręcamy do  temperatury 150 stopni
i pieczemy 1 godzinę i 15 minut. Studzimy w uchylonym piekarniku.
Gdy ostygnie wykładamy na paterę, układamy owoce, polewamy kremówką,
posypujemy utartą  na wiórki czekoladą.
Trudne  nie jest, męczące też nie za bardzo.

Oczywiście wszystkie te przepisy można wykorzystać przy innej okazji,
nie świątecznej.
Nie namawiam nikogo, by zmienił swoje świąteczne menu, ja tylko Wam
opowiadam,  co pichcę ja- idąca zawsze pod prąd.

I mam prośbę- szukam prostego, łatwego przepisu na drożdżówki, najlepiej
na drożdżach instant.
W razie czego- mój mail w profilu.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

89. Kapusta z morelami i moja wersja nalesników Gundela

To jest okropna łatwizna, samograj całkowity.
Składniki: główka kapusty włoskiej, 2 paczki moreli suszonych, ostry nóż,
dobra deska do krojenia,  łyżka masła, koperek
Umytą kapustę kroimy na ćwiartki, usuwamy głąb, drobno szatkujemy.
Morele płuczemy, kroimy je w cienkie paski. Na dno garnka dajemy łyżkę
stołową (kopiastą) masła, wlewamy z pół litra wody ciepłej, wrzucamy
kapustę i morele. Podgrzewamy chwilę, w razie potrzeby dolewamy jeszcze
wody. Dusimy pod przykryciem do miękkości kapusty, pilnując, by się nie
przypaliła. Pod koniec dodajemy posiekany koperek. Ja dodaję jeszcze pod
koniec duszenia  pół łyżeczki łagodnego curry.
Można oczywiście zrobić ją wcześniej.

Naleśniki dla łasuchów.
Smażymy naleśniki w ilości po 3 na głowę.(średnica 20 cm)
Składniki nadzienia:
30 dag wyłuskanych orzechów  włoskich, paczka rodzynek namoczonych
w rumie ( przy dzieciach to tylko w wodzie),ćwierć kostki masła, 
cukier puder, gotowa polewa czekoladowa lub robiona własnoręcznie.
Na patelni rozpuszczamy masło, dajemy zmielone orzechy (lub b. drobno
(posiekane),  łyżkę cukru pudru, przesmażamy wszystko razem,  mieszając.
Gdy cukier się rozpuści nadzienie jest gotowe.
Nadziewamy naleśniki zwijając je w rulonik  o zamkniętych końcach.
Układamy je na półmisku, na którym je podamy do stołu.
Polewa czekoladowa.
Gotową robimy wg przepisu na opakowaniu i polewamy nią naleśniki.
Własna polewa:
rozpuszczamy w kąpieli wodnej tabliczkę czekolady  gorzkiej i tabliczkę
mlecznej, dodajemy taką ilość śmietanki-kremówki, by polewa była
aksamitna, gęsta. Dodajemy w  wersji dla dorosłych łyżeczkę rumu,
mieszamy, polewamy obficie naleśniki. W wersji dla dzieci możemy dodać
3 krople olejku pomarańczowego, takiego do ciast.
Uwaga; czekolada musi być sprawdzona jakościowo, ja używam Wawela.
Naleśniki z nadzieniem można przygotować dzień wcześniej.

88. Łosoś pieczony i puree warzywne

Potrzebne składniki:
2 płaty łososia świeżego,    pęczek koperku,     2 łyżeczki miodu,    sól,
pieprz,  musztarda,     100 ml białego wina,     5dag masła,  wywar z jarzyn
zagęstnik do sosu, 2 duże pomarańcze,   płaskie naczynie żaroodporne.
Włączyć piekarnik na 190 stopni.
Pomarańcze wyszorować, dokładnie gorącą wodą opłukać, pokroić w
cienkie plastry, połową wyłożyć dno naczynia do zapiekania. Posiekać
drobno koperek, rozetrzeć z miękkim masłem, solą, pieprzem i musztardą.
Łososia ułożyć na pomarańczach, posmarować mieszaniną koperku, masła
i musztardy,przykryć pozostałymi plastrami pomarańczy, polać wywarem z
warzyw ( trochę ponad szklankę).
Wstawić odkryte naczynie  do nagrzanego piekarnika, piec 20 minut. Po tym
czasie wyjąć łososia z pieca. Powstały w czasie pieczenia sos wybrać łyżką, 
połączyć z miodem i winem, krótko zagotować. Do sosu dodać zagęstnik,
doprawić do smaku, polać nim rybę.
Zakryć naczynie, wstawić na krótko do piekarnika, by podgrzać.

Puree warzywne:
ziemniaki, marchewka, brukselka,   oliwa, masło, sól, pieprz
Każde z warzyw ugotować oddzielnie do miękkości. Marchew i ziemniaki
rozgnieść tłuczkiem lub przepuścić przez praskę, wymieszać, brukselkę
pokroić na grube kawałki.
Na patelni rozgrzać oliwę, dodać masło, wrzucić marchew i ziemniaki,
doprawić je solą i pieprzem, dodać brukselkę, smażyć wszystko ok. 15
minut, czasami mieszając.
Ja daję do smażenia sklarowane masło, bo się nie przypala. Ostatnio można
je kupić w marketach.Kubełek 400 gramów kosztuje 17 zł. Jest świetne do
smażenia. Produkt polski.
Smacznego.
Jeżeli odczujecie potrzebę przepisów na słodkości - dajcie znać, napiszę.

87. Dla tych, co wiecznie pod prąd

W "moim" osiedlowym sklepie zauważyłam już wzmożony ruch a  dyskusje
pomiędzy kupującymi zaczynają się od pytania: "a co ja biedna zrobię na
święta?"
Okazuje się , że to problem, bo z jednej strony tradycja, a z drugiej strony
to już się trochę znudziło to tradycyjne żarciuszko.
Już od kilku lat nie  stawiam na stół wszystkich tradycyjnych potraw, bo
nie zamierzam katować tradycyjnym jedzeniem domowników i siebie.
Tradycyjnego karpia zastąpił u mnie nietradycyjny łosoś pieczony. Pracy
przy nim niewiele, a smak ciekawy. Zamiast kapusty z grochem lub grzybami
podaję kapustę włoską duszoną z suszonymi morelami. Często zamiast ciasta
jest tylko patera z bakaliami, a na niej: suszone morele, daktyle, figi, ananas,
papaja, orzechy włoskie i laskowe, obrane już mandarynki i pomarańcze,
oraz absolutna rozpusta- banany  polane gęstą czekoladą. Albo naleśniki ,
czyli moja własna wersja naleśników Gundela.Ten kto zje 3 jest bohaterem,
bo to wielce zapychające danie.Naleśniki są zwykłe, ciasto na wodzie, bez
mleka, ale mają  nadzienie nieprzyzwoicie pyszne, do tego polane są czekoladą
i można je jeść na ciepło lub przestudzone. A kiedyś zrobiłam czekoladową
Pawłową, którą wstawiłam do piekarnika, gdy już byli w domu goście.
Cały dowcip w świętach, to żeby się nie przemęczyć robotą przed i nie przejeść
w  same święta.
Wigilia u nas to po prostu nieco pózniejszy obiad, zupa to barszcz czerwony
z uszkami lub pasztecikami (nadzienie  z grzybów lesnych) lub z krokietami z
soczewicą, albo grzybowa z cieniutkim  makaronem.
Potem ryba, z warzywnym puree, lub grzankami, surówka, na koniec któryś
z deserów.Czasem robię pstrąga zamiast łososia.
Staram się  zrobić jedzenia tylko tyle, by wystarczyło na jeden raz. A w te dwa
dni świąteczne też staramy się nie przejadać. Czasem jest schab faszerowany,
czasem biust z indyka nadziewany, a zamiast tradycyjnego makowca- palmiery
z masą makową, czasem tort makowy, bez ciasta lub sernik.
Nie lubię gdy zostaje świąteczne jedzenie. Jedzenie przez 3 dni ryby czy też
innych potraw jest  mało zabawne.
W tym roku mam wyzwanie- okazuje się, że mój wnuczek jada drożdżówki,
więc muszę, po raz pierwszy w życiu, je upiec. Mam tremę.
Jeśli kogoś z Was interesują przepisy na : pieczonego łososia, moje naleśniki
Gundela, kapustę z morelami,  czekoladową Pawłową lub palmiery-
"wrzucę" przepisy na blog.

niedziela, 5 grudnia 2010

86. Diagnoza





 Pożaliłam się koleżance, że nie mam czasu, że mi dzień za krótki, że wciąż tyle
jeszcze  rzeczy do zrobienia, a święta coraz bliżej. "Bo  zdziecinniałaś" -  wydała
diagnozę. "Powinnaś wpierw zrobić to co najważniejsze, czyli przedświąteczne
porządki, a robieniem zabawek  zająć się na na końcu".
Pewnie ma rację, ale to robienie zabawek wprowadza mnie pomału w świąteczny
nastrój.
Tak najchętniej to wyjechałabym na Święta w góry. No ale obawiam się, że  ten
kierunek już nie jest wskazany dla mego męża. Raczej nizinne tereny bardziej
odpowiadają jego obecnym możliwościom. No a poza tym może przyjadą dzieci-
takie są plany, ale pogoda i stan córki połączone razem, mogą te plany pokrzyżować.
A dziś  u mnie prześlicznie- jest minus 6 - śniegu masa, lśni  w słońcu, w cieniu
się niebieszczy, dzieciaki i psy mają używanie.
Kartki świąteczne robiłam po raz pierwszy w życiu i nie są niestety doskonałe.
Choinka zostanie jeszcze "ubrana" i wyleci za  Ocean, bałwanek musi jeszcze
otrzymać drugą warstwę koloru i też opuści nasze granice.
Koleżanka błękitnej anieliczki z założenia nie jest aniołkiem ale elfikiem, o czym
mają świadczyć jej nietypowe skrzydełka. Ale niesie gwiazdkę. A te gwiazdki
to są zaadaptowane do tej roli środeczki pewnej serwetki, którą kiedyś robiłam.
Mini bombka jest wypchana watą.
No to chyba wezmę się dziś nieco za........nie, nie sprzątanie, przeglądnięcie
ozdób choinkowych, które są w domu od lat. I muszę skończyć książkę- czytam
Petera  Strauba "Kraina Cieni". Nawet mi się podoba, choć chwilami łatwo się
pogubić, bo rzeczywistość  miesza się z fikcją.

wtorek, 30 listopada 2010

85. Święta niedługo





Według wszystkich znaków na  Ziemi i  Niebie, ma przyjechać do nas na święta
córka z rodzinką. Wymyśliłam  więc, że będą w tym roku na choince ozdoby,
które bez szkody dla siebie, będzie mógł maluszek zdjąć  i obejrzeć. Mam
jeszcze do  wykończenia  szydełkowego delfina, muszę jeszcze zrobić:  żabkę,
pieska, ośmiorniczkę i kilka gwiazdek. Dołączę do tego te wszystkie zabaweczki,
które już raz Wam prezentowałam.
Wzór choinki zgapiłam z blogu "szydełkomania", łosia z nr 5/2009 pisemka
"Szydełkowanie", aniołek i pajacyk to kompilacja z użyciem gotowych główek
z  pasy papierowej, choinka przyozdobiona jest koralikami.  Do usztywnienia
anielich skrzydełek i sukienki użyłam tym razem "wynalazku" o nazwie "Stiffy",
który nabyłam w sklepie internetowym www.serwetnik.pl. Lalczyne główki też
tam nabyłam.
No to lecę dalej "dłubać" szydełkiem. Jak zrobię to pokażę. Spróbuję też po
raz pierwszy zrobić zrobić kartkę świąteczną. Może mi się uda.

poniedziałek, 29 listopada 2010

84. Czy wiara czyni cuda?

Większości ludzi wiara kojarzy się tylko i wyłącznie z religią, a przecież dotyczy
również innych aspektów naszego życia. Często wierzymy w ochronne moce
przeróżnych amuletów, wierzymy we wróżby astrologów i tarocistów, mało
tego, wierzymy nawet politykom tokującym pięknie w trakcie kampanii
wyborczej. Zasadniczo całe nasze życie opiera się na... wierze.
Muszę Wam wyjaśnić, co mnie skłoniło do podjęcia tego tematu - otóż mam
kuzynkę, lekarką, z którą czasem wymieniamy wiadomości na temat stanu
zdrowia. Nigdy nie  pytam jej o radę, bo po pierwsze to ona już jest na
emeryturze, a nawet gdyby jeszcze praktykowała, to dzieląca nas odległość
z pewnością nie sprzyja stawianiu jakiejkolwiek diagnozy. Gdy ostatnim razem
"sprawozdawałam" wyniki badań męża i moje, dostałam od niej taki tekst:
"powinniście zainteresować się kościelnymi grupami  uzdrawiania, np.Grupą
Charyzmatyczną". No normalnie mnie ścięło ze śmiechu,  bo w swoim liście
napisałam tylko, jak brzmi ostatnia diagnoza,  co w związku z tym myślę i
wyraziłam umiarkowaną radość, że nie mam 20 lub 30 lat, bo wtedy taka
diagnoza doprowadziłaby mnie pewnie  do rozpaczy. Żebyście nie pomyśleli,
że to coś "śmiertelnego" to już Wam wyjaśniam- choruję na  dwie choroby
autoimmunologiczne, które są nieuleczalne, bo tak naprawdę nie wiadomo
dlaczego na nie ludzie zapadają. Leczy się tylko objawy tych chorób- jeśli
coś boli - bierzemy środek przeciwbólowy, jeśli coś swędzi to się można
podrapać lub czymś posmarować, jeśli brak jakiegoś składnika, np. hormonu
lub wapnia - uzupełniamy. Wpadamy w depresję - jesteśmy o tym już
poinformowani, więc zaczynamy dbać o swój "dobrostan".Proste, prawda?

Zagadnieniem czy wiara czyni cuda zajęli się poważnie uczeni. Neurolodzy
i psycholodzy dostarczają dowodów, że wiara pacjenta w lekarza i jego
metody leczenia  w  istotny sposób wpływają na proces leczenia. Już sama
nadzieja może złagodzić ból i objawy alergii, w tym i astmy. Co ciekawsze
nawet choroba Parkinsona doskonale reaguje na kurację placebo. Przed
laty  neurolodzy badali grupę 30 osób chorych na parkinsona- pacjenci
zostali podzieleni na 2 grupy i poinformowani, że tylko części z nich zostaną
wstrzyknięte komórki macierzyste do mózgu, ale nie będą wiedzieli kto je
naprawdę otrzymał. Wszyscy pacjenci trafili na salę operacyjną, wszyscy
mieli wywiercone otwory w czaszce. W rok pózniej badania prowadzone
przez psychologa wykazały,  że dla stanu zdrowia pacjenta nie miał
znaczenia fakt,czy naprawdę otrzymał, czy też nie komórki macierzyste.
Ważny był tylko i wyłącznie fakt operacji. I to wcale  a wcale nie był
żaden cud - badacze wykazali,że silna nadzieja na wyzdrowienie
zmienia chemię mózgu, który zaczyna wydzielać substancje przekaznikowe,
które poprzez system nerwowy transmitują je do reszty ciała i często
wywołują pożądane działania.
W przypadku chorych na parkinsona silna nadzieja i wiara w działanie
podanych leków pobudziły ośrodek nagrody, w którym znajduje się wiele
receptorów wydzielających dopaminę. A choroba Parkinsona powstaje
właśnie wskutek niedoboru dopaminy.
Powstaje zatem pytanie, czy może jednak wszystko można wyleczyć
metodą wiary i nadziei pacjenta i podawania mu placebo? Niestety nie,
na rozrastanie się nowotworu wiara i placebo  stanowczo nie pomagają.
Pomagają na etapie  rekonwalescencji , choć nie mają wpływu na
zapobiegnięcie wznowie.
Choroby, które świetnie poddają się leczeniu wiarą i placebo to: zespół
jelita drażliwego, bóle wszelkiego rodzaju , alergie i parkinsonizm.
Niewątpliwie w dobie, gdy lekarz coraz mniej czasu poświęca pacjentowi
na pokrzepiającą rozmowę i okazanie zwykłej, ludzkiej serdeczności i
życzliwości oraz przepisów zabraniających prowadzenia pozornej terapii,
tych wyleczeń wynikających z nadziei jest coraz mniej.
No cóż, cudów nie ma, jest tylko taki niezwykły organ jak nasz mózg i
nasza psychika.

czwartek, 25 listopada 2010

83. A może ....

to dobry pomysł? W marcu bieżącego roku pewien młody sprzedawca z Tokio
założył firmę zajmującą się ceremoniami.... rozwodowymi. Firma ma spore
powodzenie, jej właściciel otrzymał już 700 zgłoszeń i zorganizował  ponad
dwadzieścia uroczystości. Rozwodzący się małżonkowie przybywający do
Pałacu Rozwodów są odświętnie ubrani, nieco stremowani, otoczeni swymi
przyjaciółmi i rodzinami. Określenie Pałac jest nieco na wyrost, bo tak
naprawdę pomieszczenie jest niewielkie,ozdobione malowidłami ściennymi.
Czekają tu na nich obrączki, młotek, którym wspólnie rozbiją symbol swego
związku oraz księga do której się oboje wpisują. Potem prowadzący tę
uroczystość właściciel, wygłasza krótką mowę,opisującą przyczynę
rozstania , przypomina, że teraz każde z nich może rozpocząć nowe życie.
Na koniec rozwiedzeni małżonkowie rozbijają młotkiem swe obrączki,
zgromadzeni goście kwitują ten czyn oklaskami. Na zakończenie wszyscy
udają się do pobliskiej restauracji - byli małżonkowie siadają przy różnych
stolikach- i wszyscy wznoszą toast zieloną herbatą , po czym spożywają
drugie śniadanie złożone z ryb, skorupiaków i jarzyn z kulką ryżu oraz zupę
miso. Po śniadaniu wyruszają na przejażdżkę osobnymi rikszami, co ma
symbolizować początek ich nowej wędrówki przez życie.
Podobno zdarzyło się ,że dwie pary, już po uroczystości,  postanowiły jednak
pozostać razem.

Jestem dziś w zabawowym nastroju, więc jeszcze jedna ciekawostka:
brytyjskie służby specjalne stwierdziły, że zabezpieczenia stosowane obecnie
na lotniskach byłyby zupełnie nieskuteczne, gdyby materiały wybuchowe
ukryto w implantach piersi. Kobiety-terrorystki mogłyby w ten sposób
przemycić niewielką, bo zaledwie 30 gramową ilość pentrytu i spowodować
katastrofę lotniczą.  Ciekawa jestem, czy po tym odkryciu kobiety z dużym
biustem będą poddawane jakimś specjalnym kontrolom?  A panowie może
powinni wziąć pod uwagę, że nigdy nie wiadomo co może kryć kobiecy biust.

zródło:  Forum 27/2010

niedziela, 21 listopada 2010

82. Proponuję......

W ubiegłym roku znalazłam na blogu Obieżyświatki przepis na przepyszny
chlebek daktylowo- orzechowy. Roboty przy nim niewiele, ma jednak pewną
wadę - strasznie szybko znika, taki znikający to chlebek.
Składniki:
140g  mąki pszennej wymieszanej  z 1 łyżeczką proszku do pieczenia;
1/4     łyżeczki soli, drobnej;
1/2     łyżeczki mielonego imbiru;
225g  posiekanych daktyli;
1        łyżeczka sody oczyszczonej;
1        całe jajko;
1        łyżka bardzo miękkiego masła;
150    ml wrzącej wody;
115g  posiekanych orzechów (włoskich lub laskowych)

A teraz wykonanie:
Posiekane daktyle wymieszać z sodą, zalać wrzątkiem i na 5 minut
odstawić.Jajko lekko roztrzepać, dodać do daktyli razem z masłem,
mąką zmieszaną z proszkiem i imbirem.Wszystko razem wymieszać
drewniana łyżką, dodać orzechy.
Małą blaszkę, keksówkę (10x 20 cm), wyłożyć pergaminem tak, by wystawał
z każdej strony 2 cm ponad formę, natłuścić go masłem. Włożyć ciasto do
formy. Piec około godziny w temp. 160 stopni. Piec do suchego patyczka.

Robiłam częściej z orzechami włoskimi, bo mi bardziej smakował. Wyczytałam,
że daktyle, choć są b. słodkie, nie podwyższają poziomu cukru we krwi, co
jest ważną wiadomością dla osób z cukrzycą. A chlebek jest idealny do kawusi
zamiast tradycyjnego ciasta i nie  jest słodki. I strasznie szybko znika z talerzyka.
Najwięcej pracy wymaga posiekanie na mniejsze kawałki daktyli no i łapki
się przy tym kleją. Reszta pracy przy tym chlebku to przysłowiowy "pikuś".

Smacznego życzę i napiszcie , proszę, jak Wam smakował (możecie przy
okazii komentowania następnych postów).

piątek, 19 listopada 2010

81. Skutki uboczne in vitro

Wszystko ponoć ma skutki uboczne, więc in vitro również. Żeby nie było
niedomówień, to uprzejmie  wszystkim donoszę, że jestem "za", bo jest
to niewątpliwie metoda ratująca wiele małżeństw, które pragną dziecka , a
z różnych powodów nie mogą go mieć.

Dyskusje na temat in vitro były są i będą , bo nie każdy może pojąć w czym
rzecz. Jedni uważają, że nie powinno się zastępować Boga , bo powstanie
zarodka jest dziełem  bożym, inni z kolei uważają, że dzieci tak poczęte nie
będą pełnowartościowymi ludzmi,  że prędzej lub pózniej okaże się,  że są
nosicielami jakichś mutacji genetycznych.
In vitro z całą pewnością wymaga dokładnych , wręcz precyzyjnych ustaleń
prawnych, dotyczących samego procesu "technologicznego", sposobu
finansowania oraz ustalenia kto  może z tego sposobu zapłodnienia
korzystać.

Właśnie  wyczytałam w ostatnim  Forum, że w Rosji zapanowała moda na
ojcostwo samotnych mężczyzn. Panowie chcą być ojcami, ale nie mają
chęci być mężami. W porównaniu z nimi  samotna kobieta jest w o niebo
lepszej sytuacji - może albo skorzystać z banku spermy, albo sama
wybrać partnera i zajść w ciążę, a potem się z nim rozstać, nie informując
o tym "drobiazgu", czyli ciąży.
Samotny mężczyzna nie ma takich możliwości - musi znalezć kobietę, która
która mu to dziecko urodzi.

W ostatnim czasie w Rosji wyraznie  wzrosła cena komórek jajowych a
w klinikach leczących bezpłodność tworzą się kolejki. Jest to wynik wzrostu
ilości bezpłodnych par oraz rozwoju technologii wspomagania reprodukcji.
W Rosji dawstwo komórek jajowych jest legalne, kobiety mogą  swe
komórki przekazywać za opłatą.
Do niedawna rosyjskie  kliniki leczące  niepodłodność metodą in vitro nie
wykonywały tych zabiegów na rzecz samotnych mężczyzn, ponieważ
prawo ogranicza tego typu zabiegi do par małżeńskich.  Prawnicy jednak
pogłówkowali i znalezli lukę w przepisach dotyczących  leczenia bezpłodności.
Dowiedli,że nie ma tam zakazu zostania ojcem mężczyznom, którzy nie zawarli
związku małżeńskiego.
Obecnie istnieje cała sieć wyspecjalizowanych agencji i klinik, realizująca
reprodukcyjny program dla samotnych mężczyzn. Warunkiem jest znalezienie
dawczyni komórki oraz  kobiety, która  zostanie "dojrzewalnią" dla dziecka.
Kobieta godząca się na "zastępcze macierzyństwo" nie może być dawczynią
komórki jajowej.

Rosyjscy samotni ojcowie to najczęściej mężczyzni około 40 lat, którzy nigdy
dotąd nie zawarli związku małżeńskiego. Są dobrze  wykształceni, przeważnie
mają ukończone dwa fakultety, prowadzą prywatny biznes i mają wysokie
dochody.  Motywy  decyzji o samotnym ojcostwie są różne- niektórzy są
po traumatycznych przeżyciach wynikających z rozwodu rodziców, inni nie
maja zaufania do kobiet, boja się, że one będa zainteresowane tylko ich
bogatym portfelem. Część z nich  uważa, że z racji wieku nie powinni już
szukać partnerki Odmienna orientacja seksualna jest b. rzadko wymienianym
powodem.

W Rosji istnieje 9 milionów niepełnych rodzin, w tym 2,5 miliona stanowią
samotni ojcowie. I liczba samotnych ojców wciąż wzrasta.
Zdaniem psychologów   " lepsza niepełna rodzina  niż żadna,   przecież
właśnie urodzenie się dziecka przekształca samotną jednostkę w podstawową
komórkę społeczną".

Jak dotąd jest czterdziestu  sześciu  samotnych ojców, którzy skorzystali
z usług  zastępczych matek. Większość z nich mieszka w Moskwie, ale
wszyscy utrzymują w tajemnicy sprawę pochodzenia swych dzieci.

poniedziałek, 15 listopada 2010

80. Biedne mamuśki

Czasami zdarza mi się  coś zabawnego usłyszeć w komunikacji miejskiej. Nie
podsłuchuję, ale niektóre osoby "nadają" na niezłym wzmocnieniu i myślę, że nie
tylko ja jestem mimowolnym odbiorcą przekazywanych donośnym głosem
treści. Dziś jechałam nowym modelem Solarisa i siedziałam na niższej ławce, a
na wyżej usytuowanej siedziały 2 mamuśki, opowiadające o swoich  dorosłych
dzieciach., a brzmiało to tak:
I-     " No to kiedy ślub? a zięcia już polubiłaś? no a jacy ci jego rodzice?"
II-   "eee, a co tu lubić. Ona jest głupia, że za niego  idzie, ale się uparła i nic
        do niej nie dociera.  A on jest goły i bosy, tylko w tych książkach siedzi.
        Filozof i matematyk, wieczny student. Już bym wolała takiego  zięcia jak
        twój"
I.     " No co ty,  on chyba studiów nawet nie skończył. A jak mu  uroda minie
       to do jakiej roboty pójdzie? No, może do czterdziestki polata na wybiegu,
       a co potem?"
II.   "Ale dom wybudował, mają  dwa samochody, nawet kredytu nie brali."
I.    "Nie on wybudował, jego rodzice, a samochód dostał od babci, a ten
      dla Ali  to kupili wspólnie z nami. Wiesz, oni okropnie dużo pieniędzy
      wydają, bo starszy chodzi do prywatnego przedszkola i jeszcze mają do
      małej niańkę. Mówiłam, że mogę przeciez przychodzic do małej, ale  nie
      chcą.To pewnie on  nie chce, bo wie, co ja o nim i jego pracy myślę.
      Głupia ta moja Ala, siedzi w domu, a on pewnie za innymi lata. Tylko
       czekam aż ją zostawi z dziećmi"
II.    "To  Ala w domu  siedzi, nie pracuje? Myślałam, że wróciła do pracy"
I.     "No chyba wróciła, ale na pół etatu. Wiesz, tak myślę, że my jednak
        mamy głupie te córki. Na szczęście mamy tylko po jednej. Wiesz,
        chciałabym, by się Miruś wreszcie ożenił, wyprowadził z domu, bo ja
        mam już prania mu koszul i prasowania  dość. Niech się żeni i  niech
        mu żona pierze, prasuje, gotuje."
II.    "A ma już jakąś pannę? Bo on to już chyba ma 30   lat, prawda?"
I.     "Chyba nie ma, no bo kiedy ma mieć jak on pracuje  po 12 godzin?
        Tak po prawdzie, jak pomyślę o jakiejś siksie to nie wiem, czy  on
         ma się do czego spieszyć. Zresztą......
I niestety nie wiem co było  dalej, bo dojechałam do swego przystanku
i opuściłam autobus. Bardzo mi było żal mamusiek, które zupełnie  nie
potrafiły zaakceptować  swych zięciów. Jeszcze bardziej mi było żal
tych córek. I tej synowej, która pewnie kiedyś jednak się pojawi.

środa, 10 listopada 2010

78. Sekrety wachlarzy.

Podobno wachlarze były znane w Chinach już w XI wieku p.n.e., a służyły
głównie władcom do chłodzenia twarzy.W starożytnym Egipcie wachlarz uchodził
za symbol szczęścia,  niebiańskiego spokoju i atrybut majestatu faraona.
Nosicielem wachlarza faraona nie mógł być byle kto - zaszczytu tego mógł

dostąpić jedynie członek królewskiego rodu i wtedy otrzymywał oficjalny tytuł
"nosiciela wachlarza z lewej strony".

W Indiach i Persji prawo chłodzenia się wachlarzem mieli tylko maharadża i szach.
W starożytnej Grecji, Rzymie  i na Krecie wachlarze były wykonywane z liści
lub pawich piór, osadzonych na drewnianym lub kościanym trzonku. Młodzi i
urodziwi niewolnicy chłodzili nimi swoich panów. Oprócz tych dużych wachlarzy
istniały  również miniaturowe, których używali na co dzień rzymscy modnisie.
W Bizancjum wachlarze nie tylko chłodziły ale i odpędzały dokuczliwe muchy.
Z czasem były wykorzystywane w trakcie obrzędów do odpędzania  insektów
od darów dla świętych. Dziś są używane w liturgii Kościoła wschodniego.
Mają formę srebrnego kręgu z wyobrażeniem  anioła.
Z Bizancjum trafił do Europy w czasach średniowiecza dzięki najazdom
barbarzyńców.

Pierwsze wzmianki o wachlarzach są już w XIV- wiecznych spisach dobytku.
W XVI wieku dama z wachlarzem była wielce  popularnym motywem obrazów.
Wiek  XVII  to rozkwit półokrągłego, składanego wachlarza.
Ale w Księstwie Moskiewskim używano w tym czasie modelu okrągłego, ze
strusich piór mocowanych na drewnianych, srebrnych lub złotych rączkach.
Matka cara Piotra I miała wachlarz ze strusich piór, a złoty uchwyt był
wysadzany szmaragdami, rubinami i perłami. Wachlarze składane   trafiły w
Rosji do użytku dopiero XVIII wieku.
Początek XIX  wieku przyniósł modę na maleńkie wachlarze. Były wykonywane
z kości  lub rogu, ich elementy były zdobione misternie wyciętym ażurem lub
inkrustowane złotem lub drogimi kamieniami.

Wachlarze podlegały różnym modom  a najwięcej wachlarzy wytwarzano we
Francji. Z czasem wachlarze uległy pauperyzacji. Już nie tylko "wyższe sfery"
używały wachlarzy, używały go również mieszczki, kupcowe i bogate chłopki.
Dwudziesty wiek wprowadził nowe materiały do produkcji wachlarzy- były
produkowane z przeróżnych materiałów, takich jak brokat , tiul  haft. Nadal
prym wiodła Francja eksportując tysiące wachlarzy do Ameryki, Indii, Rosji.

Kres epoce wachlarzy przyniosła I wojna światowa.

Więcej wyczytacie w Forum 43/2010

poniedziałek, 8 listopada 2010

77. Dla "krasnoludki" i jej mamy




Mam w rodzinie słodką czterolatkę, która bardzo lubi przeróżne koraliki,
wisiorki , broszki itp. To pewnie po mamie, która nie wyobraża sobie wyjścia
z domu bez jakiejś ozdóbki.
Dla czterolatki zrobiłam mięciutką  "obróżkę" na szyję i broszkę. Dla jej mamy
naszyjnik  "czerwone i czarne", nawiązujący kolorystycznie do ozdób dla
czterolaty, oraz ekologiczny wisior. Jego ekologia to koraliki z kości umieszczone
w kółkach z kordonka. Zresztą wszystkie ozdóbki  bazują na kordonku.
Gdy zrobię wreszcie remanent w moich "przydasiach" , to pewnie więcej takich
różnych drobiazgów powstanie.

czwartek, 4 listopada 2010

76. Gorsza strona jesieni





Dziś leje i wieje, ale jest + 10 stopni. No cóż, czasem słońce, czasem deszcz.
Cieniutko ostatnio u mnie  z robótkami, bo niewiele można zrobić stojąc lub
spacerując. A części jeszcze po prostu nie "obfociłam".
Spacerując po domu owinęłam  czule słoik i nawet go polakierowałam.Ponieważ
słoik wpierw wysmarowałam klejącym podkładem,  zdrowo się upaćkałam.
Czyściłam  łapska i czyściłam i nawet zwątpiłam w informację na etykiecie,  że
preparat jest na bazie wody. Potem spacerując wymodziłam aniołka, muszę mu
jeszcze gwiazdkę dorobić, no ale do tak precyzyjnej pracy wolałabym usiąść.
No i zrobiłam sobie ciepluteńki , zimowy kapelusik, dziwnym trafem kolor  na
zdjęciu identyczny z tym w naturze. I popełniłam czapkę dla koleżanki.
Trochę się wczoraj wściekłam - mam na osiedlu dwa punkty tzw. przeróbek,
czyli  można tu coś skrócić, podłużyć, ewentualnie naprawić.
Zaniosłam  wczoraj coś do naprawy i dowiedziałam się w jednym miejscu,
że nie zrobią, bo to męski ciuch, a pani sie na męskiej garderobie nie zna, w
drugim miejscu pani powiedziała, że to za dużo roboty dla niej i jej się to nie
opłaca. I muszę zacząć robić sama. Przyznam się bez bicia- nienawidzę takich
robót.
A z rzeczy zaczętych mam:
haftowanie bieżnika, już nawet  jeden listek zrobiłam, dokończenie własnego
swetra, czyli dokończenie rękawów, zrobienie  plis wszelakich i dokończenie
szydełkowej biżuterii. Ta ostatnia pozycja to już z pół roku czeka  na mnie.
Zawsze mam kilka rzeczy rozpoczętych, choć sobie przyrzekam, że nie będę
robić kilku rzeczy na raz. Lecz pod tym względem jestem niereformowalna.
A jak to wygląda u Was?
Miłego dnia  wszystkim życzę.

środa, 3 listopada 2010

75. IQ a sprawa polska

Oczywiście wszyscy wiedzą co to jest IQ.  Ale nawet najwyższy iloraz
inteligencji nie gwarantuje, że jego posiadacz będzie człowiekiem bogatym
i szczęśliwym. Życie pokazuje, że wysoki IQ to za mało. By coś w życiu
osiągnąć potrzeba jeszcze do tego kreatywności, innowacyjności, inteligencji
emocjonalnej i dużej wyuczonej wiedzy.

Tak naprawdę inteligencja to zdolność  adaptacji do zmieniających się
warunków środowiska  oraz zdolność rozwiązywania nieznanych dotąd
problemów.

Sama znam pewnego młodego człowieka, który mając IQ= 168 jest de
facto zerem. Studia nieukończone i stale bezrobotny na własne życzenie.
Zero kreatywności, zero pracowitości, jedynie  upajanie się tym  IQ.

W międzynarodowej opinii Polacy są bardziej kreatywni i lepiej niż
inne nacje potrafią dostosować się do nowych warunków. Polscy robotnicy
są bardziej wszechstronni niż ich bardzo wyspecjalizowani koledzy z
krajów zachodnich. Nasz technik samochodowy potrafi świetnie zmienić
każde koło w samochodzie, bez względu na jego markę, podczas gdy jego
angielski kolega zmienia tylko np. lewe, przednie koło tylko jednej marki
samochodu.Mój brat, który w pewnym okresie życia interesował się
angielskim systemem edukacji zawodowej był tym bardzo wstrząśnięty.

Niewątpliwie nasza skomplikowana historia nauczyła nas adaptacji do
szybko zmieniających się warunków i znajdywania nietypowych rozwiązań
różnych problemów.

Kombinatorami to jesteśmy niezłymi, tyle tylko, że najczęściej w sensie
pejoratywnym.

Interesujemy się światem, mamy sporą wiedzę, ale mamy bardzo mało
wybitnych noblistów w dziedzinie nauki.

Jesteśmy mało innowacyjni, mamy bardzo mało patentów w porównaniu
z innymi krajami, brak nam szerokiej kadry wybitnych specjalistów.
A współczesny świat , by zajmować w nim wysoką pozycję wśród innych
narodów, wymaga posiadania wybitnych specjalistów o bardzo wysokim
poziomie wiedzy specjalistycznej w określonej dyscyplinie i, co jest
niezmiernie ważne, potrafiących zgodnie ze sobą współpracować.  Tej
ostatniej cechy brak nam w każdej dziedzinie życia.

Jeżeli chcemy dążyć do  tworzenia narodowego bogactwa i  wzrostu
naszego znaczenia na arenie międzynarodowej, musimy podwyższyć poziom
wiedzy, profesjonalizm, solidność ,  przedsiębiorczość i wytrwałość oraz
nauczyć się prawdziwej współpracy, bez zawiści, podziału na my i oni, bez
przypinania innym etykietek.

Wiele zależy od nas samych, szarych obywateli - zamiast opluwać każdy
kolejny rząd za nieudolność, posłów za lenistwo i niekompetencję, wybierzmy
na naszych przedstawicieli odpowiednich ludzi, bez kierowania się ich
przynależnością partyjną. Wybierajmy tych, o których wiemy że są mądrzy,
pracowici i  rzetelni. To, że ktoś jest sympatyczny nie jest wystarczającą
rekomendacją.

O tym jaki jest przeciętny IQ w Polsce, jak wypadamy w testach na tle
innych nacji , można przeczytać w nr 44 Przeglądu.

poniedziałek, 1 listopada 2010

74. Wesoły Cmentarz



Kończy się Dzień Wszystkich Świętych, więc chce Wam jeszcze jedno miejsce
zaprezentować  - cmentarz,  na którym w każdy weekend jest sporo osób
odwiedzających te istotki,  które tu spoczywają.  To cmentarz dla zwierząt
domowych  - leżą tu obok siebie w wielkiej zgodzie psy, koty, króliki , świnki
morskie. Ich pogrążeni  w smutku właściciele przychodzą tu często z nowymi
pupilami,  zawsze panuje tu atmosfera wzajemnej  sympatii i zrozumienia, ludzie
obcy opowiadają sobie o swoich pupilach, którzy  odeszli na drugi brzeg tęczy.
Być może, że ktoś  poczuje zgorszenie, że każdy zapala swemu pupilowi  znicz,
by swemu zwierzątku dac znać, że się o nim pamięta.
Najwięcej ludzi jest w pierwszą niedzielę pazdziernika, gdy są Psie Zaduszki.
Wtedy jest tu troszkę jarmarcznie, bo nie dość, że jest tłok, to przyjeżdża
sprzedawca zniczy, wianuszków ze sztucznych kwiatów i  wiatraczków.
Jak widzicie  nagrobki są różne, na niektórych są epitafia, niektóre są nawet
marmurowe lub ozdobione rzezbą przedstawiającą pupila za życia.
Mój jamniorek też tu leży i bardzo się cieszę, że ktoś przeznaczył kawałek
własnego lasu  na legalny cmentarz dla zwierząt domowych.
Cmentarz jest tuż pod Warszawą, w miejscowości Konik Nowy i można
o nim poczytać w internecie. Przyjmuje zwierzątka nie tylko z terenuWarszawy
i okolic.Oczywiście pochówek kosztuje, ale dzierżawa  miejsca to zaledwie 50
złotych rocznie.
Oczywiście zdjęcia powiększamy kliknięciem.

niedziela, 31 października 2010

73. Zabijecie mnie chyba










Nie da się ukryć, znów wylądowaliśmy w Łazienkach, ale dziś niestety
już było sporo ludzi.
Na trzech pierwszych zdjęciach Amfiteatr. Odnowione jest tylko jego
zwieńczenie.
Jest to osiemnaście posągów, przedstawiających  14-tu starożytnych i
nowożytnych dramaturgów, wśród nich Stanisława Trembeckiego i
Juliana Ursyna Niemcewicza oraz alegorię Tragedii i Komedii.
Następne dwie fotki to latarenki trzymane przez Faunów.
Oczywiście nie mogłam się oprzeć kolorowym drzewom na tle błękitu
nieba i wysokiemu drzewku, którego dolne gałęzie  miały liście jaśniutko
zielone.
Na następnym instrukcja jak się karmi w Łazienkach wiewiórkę.
Przyjrzyjcie się też dobrze kolejnemu zdjęciu  - zwłaszcza tej
poprzecznej gałęzi, na niej siedzi.....paw.
I ostatni rzut oka na Pałac na Wodzie.
Chciałam zrobić zdjęcie  konnego posągu Króla Jana III Sobieskiego,
ale jest bardzo "zapyziały" od miejskiego brudu. Nic dziwnego, 2800 ton
pyłu spada rocznie na Warszawę. A pomnik jest projektu Andrzeja le
Bruna, wykonany z szydłowieckiego piaskowca przez Franciszka Pincka.
Odsłonięty został w 105 rocznicę odsieczy wiedeńskiej, 14.XI.1788r..

Przyrzekam, już jutro nie zarzucę Was fotkami z Łazienek.

Ale mam propozycję - może każdy z moich gości blogowych pokaże
na swym blogu swoje miasto, a przynajmniej takie miejsce,
które najbardziej w nim lubi.

sobota, 30 października 2010

72.Park Łazienkowski- cz.II

Zdjęcia powiększamy kliknięciem.

                                                     Scena teatru Na Wyspie, poniżej również

                                                      Fragment stawu przez Pałacem na Wodzie
                                                                 Front Pałacu na Wodzie
                                                       Kolumnada pałacowa nad kanałkiem
                                              Północna, mniej znana strona Pałacu na Wodzie
                                                                  Druga kolumnada
 Paw doszedł do wniosku, że trzeba się przespacerować wokół Pałacu
                                    Zegar słoneczny  (bez wskazówki)  przed Białym Domkiem
                                                                Biały Domek
                                                               Kolejny fragment   stawu

Paw  spacerujący ścieżka wzdłuż stawu. A po drugiej stronie te trzciny,
o których pisałam z okazji poprzedniego spaceru
                                         Widok na ptasią wysepkę, gdzie gniazdują kaczki
Wiewiórka i wrona  są chyba przyjaciółkami, razem szukają  czegoś do jedzenia

Znów poniosło mnie do Łazienek. Tym razem nie było prawie ludzi, większość
wybrała się  na  cmentarze. Pogoda była cudna, ciepło, słonecznie i kolorowo.

Myślę, że winna Wam jestem choć kilka słów o tym zespole pałacowo -parkowym
Łazienek Królewskich.
W II połowie XVII wieku,  wielki marszałek koronny, Stanisław Herakliusz
Lubomirski,  wzniósl na wysepce między odnogami starorzecza, budynek łazni.
Budowniczym był Tylman z Gameren. W 1764 roku Łazienki nabył  król
Stanisław August Poniatowski, by utworzyć tu letnią rezydencję. Prace trwały
blisko 30 lat i powstał zespól parkowo-pałacowy, jeden z najpiękniejszych i
najoryginalniejszych w Europie. Łazienki zajmują obszar prawie 74 hektarów.

Biały Domek był pierwszą budowlą wzniesioną na terenie Łazienek na polecenie
króla. Prawdopodobnie jego projektantem był Dominik Merlini. Jest to drewnina
budowla na planie kwadratu, z tynkową powłoką. Zegar słoneczny wsparty na
postaci Fauna zbudowano w 1776 roku. W Białym Domku środek budynku
zajmuje klatka schodowa, wokół której usytuowane są  pokoje:   bawialnia,
stołowy, sypialny, ośmiokątny gabinet, garderoby i pomieszczenia sanitarne.
Wszystkie pomieszczenia są ozdobione dekoracją malarską Jana Bogumiła
Pierscha. Wierzcie mi,  pięknie jest w środku, tyle tylko, że nie zawsze  Biały
Domek jest udostępniony do zwiedzania.

Celowo zrobiłam zdjęcie  mniej znanej strony Pałacu. Ale ogromnie lubię tę
północną stronę z posągami Achillesa i Pallady, z tarasem schodzącym stopniami
do wody i pilnującymi lwami. Wiele godzin spędzałam  przed tą stroną Pałacu
zawzięcie szkicując. A było to wieki temu.

Dziś wreszcie nie było już rusztowań na scenie teatru Na Wyspie. Ta sztuczna
ruina jest wzorowana na świątyni Jowisza w Baalbek. Amfiteatr, którego Wam
nie pokazałam, jest kamienny i może pomieścić 1500 osób.
W teatrze  Na Wyspie odbywają się przedstawienia teatralne i koncerty.
Oglądałam tu bardzo pózno wieczorem wystawiany spektakl Cyda. Akustyka
świetna, ale akcję zakłócały pawie, którym chyba nie podobało się przedstawienie.
Wrzeszczały smutno i przerazliwie.
Bardzo wiele trudu kosztowało mnie sfotografowanie wiewiórki, one są tak
ogromnie ruchliwe.

Oczywiście pięknych obiektów jest w Łazienkach jeszcze kilka, ale musimy z
mężem robić spacery  "na raty"- to jego serce wciąż daje o sobie znać.

Ten post jest moim "wkładem" w akcję Eli, byśmy się czymś chwalili.

środa, 27 października 2010

71. Prywata jesienna








Zdjęcie można powiększyć "kliknięciem".

Tak wygląda jesienią osiedle, na którym mieszkam. To zaledwie 5 km od
centrum stolicy, w linii prostej.
Dziś Was nie zanudzę tekstem,  rozminęłam się ostatnio ze zdrowiem, mam kłopoty
z mięśniami wzdłuż kręgosłupa i nie mogę siedzieć dłużej niż 15 minut.
Dobrze, że chociaż chodzić mogę. A pogoda spacerowa, słońce i błękitne niebo.
A może to wszystko przez to, że zostanę w końcu lutego po raz drugi babcią?
Przecież babcie powinny być "połamane" i kwękające.  I  już wiadomo, że tym
razem też będzie chłopczyk.

poniedziałek, 25 października 2010

70. weekend, weekend i po weekendzie

Gwoli porządku odnotowuję - pogoda była ładna, słońce, ciepło, wiatr.
Sobotę spędziłam usiłując przebić się na drugi koniec miasta do przyjaciół,
ktorzy nagle zostali odcięci od nas robotami drogowymi. Zamiast u nich
wylądowaliśmy na cmentarzu i zrobiliśmy porządki. Przy okazji widziałam
miejsce pochówku części ofiar katastrofy lotniczej.Trwają tam prace
związane z budową jakiegoś pomnika, jak na razie wygląda to jak dwie
przecięte na pół płyty. Za wcześnie na ocenę, niech wpierw skończą.

Właściwie weekend minął mi na porządkowaniu grobów rodzinnych i
czytaniu ostatniego Forum. I ta lektura jakoś napełniła mnie smutkiem,
choć artykuł nie dotyczył nas, lecz Niemiec. Charlotte Frank z Suddeutsche
Zeitung poruszyła problem analfabetyzmu wśród dorosłych Niemców.
Jest to właściwie problem wtórnego analfabetyzmu.Eksperci szacują, że
aktualnie aż cztery miliony dorosłych Niemców to analfabeci. Grupa ta
stanowi 6,75% dorosłej ludności. Trochę to dziwne w kraju, który wydał
na świat wspaniałych poetów, filozofów, ma najpotężniejszą w Unii
Europejskiej gospodarkę i masowe szkolnictwo.

Problem analfabetyzmu dorosłych bada profesor Anke Grotluschen z
hamburskiego uniwersytetu. Jej zdaniem problem ten dotyczy  nie 4  a
aż 9,5 mln osób.
Oznacza to, że ta grupa ludzi, w miarę kolejnych zdobyczy techniki w
dziedzinie komunikacji, coraz bardziej schodzi na margines. Cóż z tego,
że potrafią rozpoznać znaki, a nawet przeczytać krótkie słowa, a nawet
krótkie zdania, skoro cały tekst nie ma dla nich żadnego sensu, podobnie
jak wycięte z kartonu literki, rozrzucone bez ładu po podłodze.
Problemem stają się wszelkie druki do wypełnienia, umowy, nawet karty do
głosowania, nie mówiąc już o esemesach, e-mailach, bankomatach   lub
automatach do samodzielnego zakupu biletów. Wiele z tych osób miało
wielkie trudności z nauką jeszcze w szkole podstawowej. Do tego były to
osoby z rodzin z problemami takimi jak bieda, bezrobocie i przemoc, czyli
sytuacje które odbierają chęć wzajemnej komunikacji, co prowadzi do
zatrzymania się rozwoju językowego dziecka na bardzo wczesnym etapie.
To rodziny, które w żaden sposób nie potrafiły dziecku pomóc w nauce ani
przekazać dzieciom jak ważna jest w życiu umiejętność czytania i pisania.

Rokrocznie 70 tysięcy młodych ludzi przerywa naukę bez dyplomu
ukończenia szkoły. Część z nich nie chce kontynuować nauki w  szkole dla
dorosłych, bo zbyt mocno odczuli swe niepowodzenia w szkole.
Niemieckie Stowarzyszenie na rzecz Alfabetyzacji zapewnia, że każdy
może się nauczyć czytać ale jest tu potrzebna pomoc urzędników i lekarzy,
by potrafili rozpoznać analfabetów i wiedzieli jaki rodzaj pomocy można im
zaoferować. Stąd też projekt przeszkolenia pod tym kątem tych dwóch grup
zawodowych.
Sposób   uczenia czytania i pisania dorosłych, jeśli ma spełnić swe zadanie,
musi dotyczyć otaczającej ich rzeczywistości w jakiej się poruszają.
Dzieci uczące się czytać i pisać odczuwają przy nauce ciekawość, ale
dorośli nie czują  ciekawości -oni czują strach przed nowymi słowami, przed
literami, które je wyobrażają.

Nie mam pojęcia jak u nas wygląda problem wtórnego analfabetyzmu, czy są
prowadzone jakieś badania  i rozwiązania systemowe. Ale gdy widzę te
nowe programy szkolne, przeładowane i przeznaczone chyba dla automatów,
a do tego stosunkowo małe zaangażowanie rodziców we współpracę ze
szkołą, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zaczynamy  intensywny chów
wtórnych analfabetów.
Błagam, udowodnijcie mi, że się mylę.

środa, 20 października 2010

69. Kanun

Czy wiecie co to jest kanun? Do dziś ja też nie wiedziałam, ale już wiem i
chętnie się z Wami podzielę tą wiedzą. Tak na wszelki wypadek przypo-
minam wszystkim, że mamy teraz XXI wiek.
Kanun, czyli Reguła, to powstały 500 lat temu kodeks, który regulewał
wszystkie aspekty  życia średniowiecznej Albanii - od narodzin po życia
kres. Dotyczył małżeństwa, polowania, prawa do pastwisk, obowiązków
poszczególnych rzemieślników, kar dla    właściciela kozy, która weszła
na teren sąsiada, ale przede wszystkim był wykładnią procedury rodowej
zemsty, w myśl zasady oko za oko, ząb za ząb.

Gdy ktoś został zabity, to nawet jeśli był to przypadek, rodzina zabitego
dokonywała zemsty nie tylko na zabójcy, ale na każdym mężczyznie z jego
klanu. Ten, który zabił, miał obowiązek powiadomić rodzinę zabitego, by
o zabójstwo nie  została posądzona inna osoba.
Nie wolno mu było zabrać broni nieżywej ofiary.Gdyby tak postapił
ściągnąłby na siebie podwójną zemstę.
Zabójca mógł się poruszać tylko nocą, od brzasku musiał się ukrywać.
Ten , który postanowił  zaczaić się na zabójcę miał obowiązek zapewnić
wyżywienie swoim wspólnikom.
Mściciel mógł strzelać tylko do mężczyzn, nie wolno mu było strzelać do
kobiet,  dzieci, żywego inwentarza lub w dom.
Najbardziej rozczulił mnie przepis, który mówił, że "wartość życia człowieka
jest taka sama, bez względu na to, czy jest on przystojny czy szpetny".

Kanun został wymyślony przez północno-albańskiego księcia Leke Dukagjini
po to, by pomóc tamtejszym wielce kłótliwym klanom ułożyć pokojowe
stosunki. Zasady te były szanowane na tych terenach, nawet jeśli ziemie te
były rządzone przez osmańskich Turków, Serbów i Greków.
W początkach XX w. Kanun ukazał się drukiem i funkcjonował sprawnie
w czasach rządów króla Albanii, Zogu.

Za czasów dyktatury Envera Hodży,  przy którym nawet Stalin wydawał się
łagodnym barankiem,  Kanun był zwalczany z równą pasją jak Biblia.
Co tu ukrywać, komunistyczny dyktator twardo trzymał wszystkich
przywódców klanów   "za pysk".
No ale w 1990 roku , gdy skończyło się panowanie Hodży, z całą siłą
wybuchły długo tłumione konflikty rodowe. Szacuje się , że od tego  czasu
miało miejsce około 10 tysięcy rodowych konfliktów, niosących za sobą
śmierć wielu osób. A kłótnie wybuchały często z zupełnie innych powodów
niz przeidywał to Kanun. To mógł być efekt pijackiej sprzeczki, obdarzenie
mężatki zbyt długim spojrzeniem lub nie ustąpienie  miejsca na wąskiej szosie.

Według niektórych danych, w dzisiejszej Albanii 1,5 tysiąca rodzin i 800 dzieci
przebywa w odosobnieniu, ukrywając się przed zemstą. Dzieci nie mogą
chodzić do szkoły, młodzi mężczyzni pracować. Kiedyś nie zabijano  kobiet,
teraz takie wypadki się zdarzają.
Współcześni Albańczycy zaczynają interpretować  Kanun według własnego
"widzi mi się", a władze zupełnie nie mogą  sobie poradzić z tym problemem.
I żeby było śmieszniej- w ubiegłym roku rząd Albanii wystąpił oficjalnie
o członkostwo w Unii  Europejskiej.


Nie ukrywam, wyczytałam to w Forum 42/2010

poniedziałek, 18 października 2010

68 .Rzeczywistość

Przedostatni post poświęciłam przyszłości, zupełnie chyba nie zdając sobie
sprawy z faktu, że ta niby odległa przyszłość jest już tu i teraz. Pojęcie "tu"
nie dotyczy naszego kraju - w porównaniu do rozwiniętych technologicznie
krajów my jesteśmy niemal skansenem. Ale nie o tym chcę pisać - jest jak
jest - i może nawet lepiej dla nas, że właśnie tak.

Pewnie wszyscy pamiętają  różne historie o UFO. Teorii było tyle, ile osób
interesujących się tym tematem. Powstały różne instytucje śledzące na
bieżąco Niezidentyfikowane Obiekty Latające, skrupulatnie zbierano zdjęcia,
poddawano je analizie, napisano na ten temat setki stron. A zupełnie niedawno
USA podało do wiadomości, że niektóre z tych tajemniczych obiektów to
były nowe,  testowane wówczas samoloty. Można więc również domniemywać,
że za jakiś czas dowiemy się, że "bliskie spotkania z kosmitami"  też były
iluzją, a porwania ludzi, wszczepiania implantów, różne badania medyczne to
był jakiś tajny projekt badawczy speców wojskowych.

Czy wiecie co to są drony? Otóż są to samoloty bezzałogowe, które po raz
pierwszy były wykorzystane w Wietnamie do celów wywiadowczych, a od
11 września i pózniejszej wojny w Iraku przestały być tylko aparatami do
zbierania informacji, a stały się "maszynami do zabijania". Pomysłowość
wojskowych zdaje się być bezgraniczna. Obecnie jest ponad trzysta modeli
dronów, różniących się wielkością i przeznaczeniem. Najmniejszy, Nano
Flyer waży zaledwie kilka gramów, największy z nich, Global Hawk, jest
wielkości pasażerskiego airbusa. Zaletą dronów jest ich niski koszt oraz
oszczędzenie życia amerykańskiego żołnierza. Dron namierza "wroga", przesyła
dane do Waszyngtonu , a następnie agenci CIA, bez wychodzenia ze swego
biura w Langley (przedmieście Waszyngtonu), kierują drogą elektroniczną
rakiety Hellfire, w które wyposażony jest jeden z dronów.

Obecnie na wyposażeniu  armii USA jest ponoć 7 tysięcy dronów i w tym
roku będzie    szkolonych więcej operatorów dronów niż pilotów myśliwców.
Na naszych oczach zmienia się styl walki - siedzący przy komputerze żołnierz,
nie ryzykując własnego życia, bombarduje wroga odległego o tysiące kilome-
trów. Ot, taki rodzaj nowej gry komputerowej. Nie stykają się bezpośrednio
z wrogiem, ale skutki  swego działania oglądają, bezpośrednio po ataku,  na
ekranie monitora i ten widok powoduje, że coraz  większa ilość operatorów
dronów skarży się na zespoły stresu pourazowego. Prawdziwi piloci nie widzą
dokladnie szkód, jakie wyrządził ich atak, operatorzy dronów widzą je bardzo
dokładnie, łącznie z kawałkami ludzkich strzępów. Rodzi się zasadnicze
pytanie- ilu niewinnych cywilów   ginie w tak prowadzonej wojnie?  Raport
instytutu New America Foundation  podaje, że mniej więcej jedna trzecia ofiar
to niewinni ludzie, zakwalifikowani przez armie jako "straty uboczne".

Wydaje się, że sytuacja dojrzała do tego, by społeczność międzynarodowa
zaczęła zadawać pytania  natury prawnej, moralnej i politycznej.
 I wydaje się, że czas nagli, bo okazuje się, że coraz więcej krajów zaczyna
wdrażać programy produkcji dronów, a wśród nich Iran, co budzi wielki
niepokój Stanów Zjednoczonych.

I żeby było śmieszniej, to laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Barack Obama,
w pierwszym roku swego urzędowania, zezwolił na zwiększenie liczby nalotów
z użyciem dronów w ilości znacznie większej niż G.Busch podczas  ośmiu lat
swych rządów.

Mam podejrzenie,że to nie zmiany  klimatyczne  nas wykończą, szybciej zrobią
to ciche wojny, prowadzone przy pomocy dronów.

Forum,28/2010

wtorek, 12 października 2010

67. Zdjęcia z niedzielnego spaceru



Zdjęcia można powiększyć kliknięciem .
W Łazienkach jest pełno takich pięknych starych drzew. To, mimo jesieni jest jeszcze bardzo zielone.


A to widok na staw i Pałac na Wodzie


Czyż te drzewa nie są prześliczne?


Gdy jest tak ciepło  wiele osób siedzi na schodkach pod Pałacem


Nie mogłam sfotografować Teatru na Wyspie, bo część była zakryta rusztowaniami


W tle widać Belweder. To widok z jednego z mostków.  W tę niedzielę na tym
 niedużym  kanałku urzędowała para kaczek, rekwirując  tylko dla siebie to, co
im ludzie rzucali. Pływały bardzo dostojnie, nie rzucały się nerwowo na rzucane
kęsy pieczywa.
Nawet nie wiecie jak ja bardzo lubię Łazienki. Był czas, że bardzo dobrze znałam
tu każdą alejkę i rzezbę. Mogę się  teraz przyznać bez bicia -często  trafiałam do
parku zamiast do szkoły, która była bardzo blisko Łazienek. To chyba była
dziedziczna dolegliwość, bo przed wojną   w tym samym budynku było Liceum
Ziemi Mazowieckiej, w którym  uczył się mój tata . Ale w porównaniu z jego
wyczynami, ja byłam małym pikusiem. Tatko przez 2 miesiące nie mógł trafić
do szkoły. Ja, najwyżej dwa dni z rzędu. Taaa, geny, geny .  
I uważam, że najpiękniej jest tu właśnie jesienią.