drewniana rzezba

drewniana rzezba

środa, 30 grudnia 2015

Idzie kolejny rok

Gdy byłam  w wieku, w którym wszystko jest : ciekawe, piękne, nowe oraz
niezwykle  ekscytujące, z niecierpliwością czekałam na Sylwestra, bo był to jedyny raz w roku, gdy nikt mnie  nie zaganiał o 21,00 do łóżka a zjedzenie
kawałka ciasta póznym wieczorem nie było obarczone wielkim grzechem
przeciwko własnemu zdrowiu a może nawet życiu.
Co prawda długo nie mogłam się nadziwić, że właśnie nastąpił Nowy Rok,
a wygląd wszystkich obecnych ani trochę się nie zmienił, choć babcia niezmiennie wtedy mówiła, że właśnie jesteśmy o rok starsi, więc nie ma
się z czego cieszyć. Jak widzicie babcia nie zasilała szeregów optymistów.
Ale nic dziwnego, w końcu przez jej życie przewaliły się dwie wojny światowe.
Jeszcze z jednego powodu lubiłam Sylwestra -zawsze tuż po północy dziadek włączał adapter i prosił mnie do walca i zawsze był to walc wiedeński.
A tańczyć zawsze lubiłam. 
                                        *****
Trudny był dla mnie ten rok - wpierw, zupełnie  niespodziewanie odeszła
moja przyjaciółka, a w sierpniu odszedł nasz wspólny przyjaciel.
Mnie też się za dobrze nie układało, bardzo długo miałam szlaban na
robótki i udało mi się raptem zrobić przez cały rok kilkanaście sztuk.
A do tego wszystkiego sytuacja w Polsce przyprawia mnie o permamentny
ból głowy i prawdziwy niepokój. Odnoszę wrażenie, że w domu ciężko
chorych psychicznie czułabym się  bardziej spokojnie i bezpieczniej.
                                       *****
Nie  wiem jak Wy, ale ja już od wielu lat nie  snuję żadnych planów na
następny rok ani nie  skladam sobie żadnych obietnic z gatunku: schudnę,
będę bardziej rygorystycznie przestrzegac diety, zacznę wodny aerobik 
i tym podobne przyrzeczenia. 
Dzięki temu w końcu roku nie wpadam we frustrację, że żadnego z tych
postanowień nie  spełniłam. Zero stresu, pełen luz.
Po prostu co będzie - to będzie.Fatalizm- dobra rzecz.
No a skoro już jesteśmy tak blisko Nowego Roku to 
      życzę Wszystkim byśmy się wszyscy
         odnalezli w tym samym składzie
               w Sylwestra 2016 roku. 
 

wtorek, 29 grudnia 2015

Mój pierwszy bal

To było bardzo, bardzo dawno, ale ten pierwszy bal był dla mnie naprawdę
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na  Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie  przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu,  a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost. 
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na  Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam. 
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków. 
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na  cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala. 
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten  fason sukienki jest "uniwersalny", 
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią 
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie  nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam. 
Przyznam się bez  bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam  dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli. 
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi  bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam -  szal miałam przymocowany do ramiączek tak, 
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą  tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach. 
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.

 

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Nie chcę Was martwić.....

.....ale już wróciłam.
Nie wiem jak tu było, ale tam było wiosennie- najniższa temperatura to
+10 stopni, a w sobotę to było tylko +15. I byłoby to bardzo , bardzo
fajnie, gdybym miała do dyspozycji jakieś bardziej wiosenne ciuszki.

Przed wyjazdem z Warszawy zdążyłam jeszcze zrobić taki drobiazg:

Najważniejsze, że podoba się osobie, dla której zrobiłam.
Bo po pierwsze bardzo liczę się z Jej opinią, a po drugie- to
nie była realizacja jakiegoś zamówienia, ale pomysł takiego
naszyjnika wpadł mi do głowy, gdy sobie o tej osobie pomyślałam.

No a teraz ad rem, czyli o świętach. Generalnie były to święta
wielce "luzackie". 
Choinka była naturalna, pachnąca lasem,  a wszystkie dekoracje 
Krasnale wykonali sami. Wszystkie "wisiory" są zrobione z plastikowych
koralikow 3D. Oni układali koraliki, ich mama ograniczyła się tylko do
zgrzania onych koralików żelazkiem (przez papier do pieczenia).
Łańcuchy też były robione w domu, z kolorowego papieru.
A choinka wyglądała tak:
Jak zwykle było mnóstwo prezentów, oczywiście najwięcej załapały
Krasnale.
Od nas były te mięciusie  poduszki, które obu chłopcom bardzo się
spodobały i od razu "zamieszkały" w ich  łóżkach, zastepując te, na 
których dotąd Krasnale spały.
A ja załapałam się, miedzy innymi, na kolorowanki dla dorosłych i
duży komplet kredek Fabera. 
Kolorowanki dla dorosłych to taki specyficzny "relaksowiec, uspakajacz".
Ja dostałam obrazki z cyklu "Zaginiony Ocean", córka - "Kwiaty".
I wiecie co? - te kolorowanki są super wciągające- nie da się ukryć, że
pokolorowanie jednej strony może zająć bez trudu kilka godzin, a na 
niektóre to trzeba będzie poświęcić i ze dwa a nawet trzy dni - tyle
jest tam detali. A praca z kredkami Fabera to naprawdę sama frajda!!!

Co do samej wigilii - powiem tak- "nowoczesność w domu i w zagrodzie".
Po pierwsze: wszystko było zakupione w miejscu o nazwie "Liście 
winorośli" i wszystko było "na zimno". Tytułowe  liście winorośli kryły
w swym wnętrzu przeróżne  nadzienia , ostre, łagodne i słodkie.
Było kilka typów sałatek na bazie włoskiego grochu i soczewicy, było
kilka gatunków oliwek- w życiu jeszcze nie  jadłam tak pysznych oliwek!
I było sushi - najbardziej mi smakowało sushi z grillowanymi krewetkami
i awokado, oraz z grillowanym łososiem. Córka  z mężem i teściową
zajadali sushi z surowym tuńczykiem i łososiem.
W ramach "słodkości" była pasta serowa z włoskimi mielonymi orzechami-
pycha!!!
W piątek byliśmy na koncercie w Filharmonii, zorganizowanym z okazji
dwudziestolecia Berliner Mozart-Chor, którego częścią jest Berliner
Mozart-Kinderchor. Najmłodsza chórzystka ma całe 5 lat i ledwie ją było
widać na scenie bo jest to drobne dziecię. Nasz Krasnal stał na samym 
środku w pierwszym rzędzie i ślicznie wyglądał w swej białej koszuli
i niebieskiej muszce. Chłopcy mieli niebieskie muszki, płeć piękna tegoż
koloru kokardy lub opaski na włosach.
Ogromnie mnie  Krasnal rozbawił, bo  przed koncertem nas poinformował,
że na scenie nie wolno trzech  rzeczy- dłubać w nosie, trzymać rąk
w kieszeni oraz wymachiwać do rodziny i wołać "halo, tu jestem".
Ciężkie jest życie chórzysty.

W Berlinie jak zwykle jest wieloetnicznie. Jedynym zauważalnym dla mnie  akcentem, że coś się zmieniło był widok policjantki, która we Frankfurcie
nad Odrą weszła do wagonu i powoli przeszła korytarzem zerkając do
przedziałów. Ale oczywiśce weszła do pociągu jadącego do Berlina- do powrotnego już nie. 

I wiecie co? fajnie jest być znowu w domu!!!!

 

niedziela, 13 grudnia 2015

Jestem.......

......obywatelką gorszego sortu i zapewne  obciążona genem zdrady.
Ale to lepsze niż być obciążonym genem obłędu.
I dziś dziękuję tym wszystkim, którzy mają podobne jak ja wady, że pomimo naprawdę marnej pogody potrafili wznieść się ponad  podziały polityczne i
światopoglądowe i razem, zgodnie, w kulturalny sposób zaprotestować
przeciw psuciu i rozwalaniu dorobku ostatnich dwudziestu sześciu lat
istnienia naszego Państwa.
Manifestacja w Warszawie była naprawdę piękna i gdy spoglądałam na ten karnie, a jednocześnie dość radośnie postępujący pochód, którego czoło było już pod  Kolumną Króla Zygmunta a koniec na Placu Trzech Krzyży- serce
rosło i wracała wiara w to, że nie wszyscy u nas są nosicielami genu obłędu
i destrukcji. 
Szli zgodnie i ci w moim wieku i ich dorosłe dzieci i ich wnuki. To był dopiero
pierwszy taki marsz, ale jestem pewna, że nie ostatni.
To był marsz wielopokoleniowy- byli również ci, którzy ostatnim razem szli tak
ulicami Warszawy w czasach  Solidarności . Byli też i ci, którzy brali udział
w protestach w marcu 1968r. 
Nikt nikogo nie obrażał, nie było żadnych obrazliwych inwektyw pod adresem
aktualnie rządzących. 
To był piękny, kilku godzinny marsz. Żałujcie, że Was tam nie było.

                                           *****

Święta coraz bliżej. Tym razem moja przerwa świąteczna będzie dość długa-
wyjeżdżam  jutro, wracam z karawaną Trzech Króli.
Zimę mamy w tym roku nietypową i zamiast z choinką zostawiam
Was z tym pięknym reniferem wcinającym pelargonie.
Zapewne to milsze zajęcie niż ciągnięcie sań załadowanych po brzegi
prezentami. 

Wszystkim gościom stałym i zaglądającym życzę

              Wesołych Świąt 
                          i
szczęścia, radości, spokoju,
spełnienia marzeń
                        w 
             NOWYM ROKU !  

czwartek, 10 grudnia 2015

Takie sobie różne myśli

 Od wygrania wyborów przez partię PRL-bis nie mogę jakoś do siebie
dojść- przeżyłam poważny wstrząs, bo naiwnie myślałam, że mamy
w kraju nieco bardziej odpowiedzialne społeczeństwo.
Ale  myliłam się, ogromnie się pomyliłam, jak jeszcze nigdy w życiu.
Nie sądziłam, że aż tak ogromna jest tęsknota ludzi za peerelem.
Bo PiS, chociaż  sam siebie przedstawia jako partię prawicową,głosi
hasła rodem z peerelu.
Jedyna różnica polega na tym, że wtedy rację miała jedyna właściwa
partia o nazwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza a teraz jej
miejsce zajęła partia o zwodniczej nazwie Prawo i Sprawiedliwość,
partia o zdecydowanie nacjonalistycznym profilu, lekceważąca
i prawo i ową sprawiedliwość. 
Jedyną, choć mocno wątpliwą dla mnie pociechą jest to, że po
niedługim czasie wyborcy owej partii obudzą się któregoś ranka
z przysłowiową ręką w nocniku.
Szkoda mi tylko, że kraj o tak dużych możliwościach padł ofiarą PiSu. 
                                          *****

Jak się tak spokojnie zastanowić to na całym świecie robi się "dziwno a straszno".
Europa przeżywa trudne chwile, ale wyglada na to, że nie za bardzo
wie, co ma z tym fantem, zwanym uchodzcy, począć.
Bo gdy się dokładnie całej sprawie przyjrzeć z bliska, to są dwa rodzaje
uchodzców - ci, którzy naprawdę uciekają przed okrucieństwami wojny
i ci, którzy najzwyczajniej w świecie chcą sobie poprawić byt. I tych
drugich jest znacznie więcej i już od  dawna usiłują się osiedlić w Europie.
A Europa nie potrafi odróżnić jednych od drugich.
To prawda, że całe "zastępy" Polaków od dawna jezdziły  "na saxy"- 
do USA  i do Europy Zachodniej. I ten fakt ma nam ułatwić myśl o tym,
że i u nas pojawią się jacyś uchodzcy. Tyle tylko, że nie jesteśmy dla
nich interesującym krajem, socjal niski mamy.
Tam większość Polaków pracowała "na czarno", tam zarabiała, tu wydawała.
Pamiętam "cudowne czasy PRL", gdy za 100 dolarów można było w Polsce
spokojnie przeżyć miesiąc.
Jedna z moich sąsiadek miała siostrę w Australii, dla której 100$ to nie
był wydatek, więc przesyłała siostrze co miesiąc 100$ i ta bez trudu
utrzymywała się wraz z dzieckiem z kwoty za sprzedane dolary.
Ale nieco zeszłam z tematu, a więc jak mówi Klarka, "do brzegu".
Problem uchodzców narasta i zaczyna przypominać guz rakowy, który
lada moment da przerzuty.
Bo owi uchodzcy, a zwłaszcza  ci mniej  autentyczni, mają wymagania -
chcą zachować swą odrębność kulturową wraz z wszystkimi atrybutami
obyczajowymi, a do tego mieć wszystkie przywileje autochtonów, a
zwłaszcza te finansowe.
I, choć naprawdę od dziecka wbijano mi do głowy, że ani kolor skóry ani
wyznanie nie dyskredytuje człowieka to zaczynam mieć wątpliwości,
czy wprowadzenie do Europy wszystkich chętnych ma jakiś sens.
Bo większość z nich niczego pożytecznego do swego nowego kraju nie
wniesie, bo ludzi o niskich kwalifikacjach każdy kraj ma własnych i spore
kłopoty z ich "zagospodarowaniem".
                                            *****
Wyjeżdżam za kilka dni, wrócę z karawaną Trzech Króli. 
Prezenty już prawie wszystkie mam. I jak to dobrze, że wymieniłam
wcześniej złotówki na euro!  Euro i dolary szybują w górę wobec złotego, 
za co należy gorąco podziękować wyborcom PiSu. Nasze notowania, nie
tylko w Europie  spadają w dól, razem z wartością złotego.
No cóż, zawsze mówiłam, że bocian zrzucił mnie w złym miejscu:)

                                           
 

niedziela, 6 grudnia 2015

Czasami jednak coś robię

 < To jest "pod choinkę" dla córci

 

To też dla córci  >















Pierwszy naszyjnik jest dla Osoby, którą szczerze zawsze podziwiam i przeogromnie lubię. Projekt mój własny. Cały z koralików  toho.
Te dwa dla córki to dla mnie eksperyment-  nigdy nie łączyłam metalu 
z kryształkami .
Kryształki to czeskie koraliki Fire Polish, niestety wybór kolorów był
niewielki i nieco odbiegają od oryginału.
Ten ostatni wisiorek to koraliki, haft i metalowy łańcuszek.
Nawet nie wiem, czy mnie się te dwa naszyjniki  podobają.
Obydwa są inspirowane pewnymi "gotowcami", które córka wypatrzyła na
necie. 
A ja mam ten feler, że mam kłopot ze ścisłym odwzorowaniem.
No i jakoś bardziej lubię robić to, co sama wymyślę. 
Czeka mnie jeszcze zrobienie bransoletki techniką makramową- koraliki
pomiędzy dwoma okrągłymi rzemieniami.
Na szczęście nie pilne.

sobota, 5 grudnia 2015

Okazuje się, że....

.....jestem niedoinformowana.
W ramach rodzinnej szychty wpadła do mnie koleżanka wraz ze swoim wnuczkiem.
Mały był po ostrym zapaleniu oskrzeli i lekarka kazała go jeszcze
przetrzymać kilka dni w domu, żeby znów czegoś w przedszkolu nie
załapał. W takich przypadkach każda babcia jest na  wagę złota, bo
bez trudu zastąpi dziecku przedszkole.
Mały ma cztery lata, starszą o 4 lata siostrę i okrutnie  sepleni. Poza 
tym to miły mały człowieczek. I niesamowicie gadatliwy.
Zrobiłam dla nas kawę, dla  niego kakao, które przyniosła ze sobą jego
babcia, wyciągnęłam dyżurne książeczki do kolorowania, usadziłam
malca przy moim uniwersalnym stoliczku do prac biżuteryjnych, postawiłam
przy dziecku 2 pudełka różnych kredek i naiwnie pomyślałam, że teraz
dziecko da nam porozmawiać.
Po 10 minutach mały przydreptał do mnie, przewiesił mi się przez kolana, zadarł rękawek bluzki i zademonstrował mi na swym przedramieniu kilka
niewielkich, okrągłych siniaków. 
Zobac, mam tatusiasz - poinformował mnie z błyskiem ocząt. 
Z lekka zdębiałam, a koleżanka puściła do mnie oko.
A skąd się wziął na twojej rączce ten tatusiasz?- zapytałam.
Inga zlobiła,długisem, niebieskim.
Chyba długopisem? -sprostowałam.
No pseciess mówię. Ładnie, plawda? I tloche mnie bolało, ale nie
płakałem. Bo jestem duzy.
A potem tata i mama ksyceli na Inge.
I wies, nie dostanie Inga plezentów od Mikołaja, tylko lózgę. Ja wiezę
w Mikołaja, ale Inga mówi, że on jus jest umarły, bo był baaldzo staly.
A ty pisałeś list do Mikołaja? -zapytałam.
Lisowałem, duzo lisowałem, potem dałem list tacie,zeby go wzucił do
sksynki. I... daleko jesce do tej choinki? -zapytał z wielką troską w głosie.
A co narysowałeś w swoim liście do Mikołaja, możesz mi powiedzieć?
Nowy lowel, Lotnisko LEGO, albo garasz dla moich samochodów, taki
z windą. I latalkę z kololowymi swiatełkami.
A ty pisałaś do Mikołaja? - zainteresował się.
Jeszcze nie, bo jeszcze nie wiem, co chciałabym dostać od Mikołaja.
Mały spojrzał na mnie swymi ślicznymi ciemnymi oczkami i poważnie
mnie pouczył: "to napis sybko, bo Mikołaj nie zdązy ci kupić."
Dobrze, napiszę wieczorem, bo teraz to muszę wpierw z Twoją babcią
porozmawiać. 
A obrazek z małpkami już pokolorowałeś? 
Mały przecząco pokręcił głową i poczłapał do stolika.
Więc kochani- jeśli jeszcze nie napisaliście  listu do Mikołaja to szybko
bierzcie się do pisania, bo inaczej nie zdąży Wam nic kupić. 
Miłej niedzieli  wszystkim życzę;)

wtorek, 1 grudnia 2015

Mix

Starszemu Krasnalowi cichcem wyrosły trzonowe  "szóstki". 
Ale, zawsze musi być coś "ale", maleńki kawałek dziąsła wchodził na powierzchnię żującą i przy nagryzaniu dziecko odczuwało ból.
Więc Krasnal trafił do dziecięcej pani stomatolog, bo ten kawałek dziąsła
należało po prostu odciąć. 
Pani stomatolog tak skutecznie zagadała dziecko i tak sprytnie zrobiła
dziecku zastrzyk, że nawet się nie zorientował. 
W chwilę po znieczuleniu równie  sprytnie odcięła nadmiar dziąsła, 
zatamowała minimalne krwawienie i było po operacji.
Cały czas pani stomatolog  teoretycznie  tłumaczyła co robi a poza tym wypytywała go kim chciałby być gdy dorośnie i rzucała propozycje  
różnych zawodów. 
Krasnal jednak tak naprawdę jeszcze nie wie kim chciałby być i bardzo zamyślony opuścił gabinet. 
W drodze do domu nagle doznał olśnienia kim chciałby być i nawet chciał się wrócić do gabinetu, by  powiedzieć, że chciałby zostać....szatniarzem
w Muzeum Techniki. Na pytanie dlaczego, wyjaśnił, że "to taka  fajna
praca, tam jest tyle numerków". 
Bo starszy  Krasnal nadal jest miłośnikiem cyferek.
                                         *****
 Moje dziecko złożyło zamówienie na "chińskie łyżki do zupy". 
Pomyszkowałam w sieci, znalazłam i w trakcie  składania zamówienia
wyświetliła się wiadomość, że ponieważ zamówienie jest poniżej 50 zł
netto, firma nie zrealizuje go. Do owej magicznej kwoty brakowało 48 groszy.
Przerwałam zamówienie, zatelefonowałam do tej firmy i zapytałam co mam
zrobić, bo więcej niż 6 sztuk łyżek nie jest mi potrzebne.
Ale pan był niezłomny, niczym nasz nowy prezydent, bo ja za transport
zapłacę mniej niż on płaci swoim dostawcom. 
Opanowałam wybuch śmiechu i pogratulowałam facetowi talentu do
prowadzenia biznesu.
Zamówienie złożyłam gdzie indziej i zamówiłam łyżki po niższej cenie niż ta
u pana niezłomnego.
                                        *****
A dziś jadąc do marketu podziwiałam kraj w ruinie - stałam pod światłami
pomiędzy dwiema "nóweczkami" - jedna nóweczka to było najnowsze 
BMW wielkości sporego mikrobusu, z rejestracją  białostocką, po mej
drugiej stronie stała najnowsza toyota też chyba na 10  osób. Toyota
miała rejestrację z okolic Lublina.  I w każdej z tych wielgachnych bryk
 siedziała jedna osoba. Ludzie, tyle metalu i elektroniki dla jednej osoby!
Powiem  wam szczerze- nawet w  bogatym Monachium nie widziałam
tylu nowiutkich samochodów co u nas. W Berlinie to widziałam zaledwie
kilka  takich  "nóweczek"- przeważają samochody normalnej wielkości, 
i wcale nie najnowsze. 
No ale oni nie mają kraju w ruinie.