Ostatni niedzielny wieczór 2018r spędziłam z córką i starszym wnuczkiem
na oglądaniu i słuchaniu opery Rossiniego "Cyrulik sewilski".
To jest budynek Deutsche Oper Berlin. Zdjęcie z sieci.
Wystarczyło 14 minut jazdy metrem (z jedną przesiadką) i byliśmy
na miejscu.
Prawdę mówiąc nawet nie bardzo mogłam zobaczyć ów gmach z zewnątrz,
bo stacja metra jest niemal tuż obok, a przyjechaliśmy mniej więcej 20
minut przed początkiem przedstawienia i w ciągu dosłownie kilku minut
od wyjścia z metra byliśmy na miejscu.
Uśmiejecie się, ale przez moment pomyślałam, że wchodzimy jeszcze
po drodze do jakiejś galerii handlowej, jako że ten budynek w niczym mi
nie przypominał budynku takiego przybytku jak gmach opery.
Wnętrze też niestety nie powala urodą, ale chyba stawiano głównie na
funkcjonalność i nowoczesność. Świetnie zaprojektowano szatnie, co
łatwo docenić w okresie zimowych okryć. Dużo miejsca w strefie bufetów,
kilka stoisk sprzedaży, szalenie sprawna obsługa.
Sama widownia w mojej ocenie - nieciekawa. Koszmarnie długie rzędy
i ucieszyłam się, że mamy lożę, w której siedziało raptem sześć osób.
I to w dwóch rzędach.
Mankamentem w całym budynku to brak dobrej wentylacji. Duszno było
na widowni, wcale nie było lepiej w foyer.
Mieliśmy miejsca idealnie na wprost sceny, w loży na balkonie. Treść
opery była wyświetlana na niedużym monitorze , co zwolniło nas od
tłumaczenia dziecku o co biega na scenie.
I słowo o strojach publiczności - zero gali, czułam się niemal jak
w głębokim PRL gdy polski świat pracy był przywożony do opery
autokarami w strojach niemal roboczych.
W sumie był tu przekrój strojów wszelakich- od eleganckich sukienek
pań i ładnych garniturów panów do "spracowanych" dżinsów i mocno
rozciągniętych swetrów.
Żyję długo, bywałam już na różnie wystawianych operach, nawet na
takich, w których aktorzy występowali w swych codziennych kreacjach,
a nie w jakichś kostiumach, ale takiej scenografii jeszcze nie widziałam.
Powiedzmy sobie szczerze- opera to wszak dość specyficzne połączenie
teatru, taki teatr uświetniony muzykę i śpiewem.
Gioachimo Rossini skomponował Cyrulika Sewilskiego w 1816 roku
do libretta opartego na sztuce teatralnej.
Wśród 39 oper, które skomponował, ta opera komiczna jest uważana za
najwybitniejszą.
Wracając do tego co było na scenie - działo się dużo i....zabawnie, choć
same dekoracje były niemal stałe. Stroje z epoki przeplatały się ze strojami
statystów rodem z XXI wieku.
Na pierwszym planie trwa akcja dopasowana do treści opery, a na drugim
planie idą dwa marsze protestacyjne, z hasłami na tablicach. Są też dwa
wielce współczesne sklepy z suwenirami też współczesnymi i ich
klienci, w strojach również rodem z teraźniejszości. Zabawna była
też scena u fryzjera, panie w strojach z epoki - personel z elektrycznymi
suszarkami w rękach.
Na proscenium, gdzie wg scenografii była rzeka siedzieli lub polegiwali
statyści w strojach kąpielowych, panie w bikini. Sporo było efektów
specjalnych, np. ktoś latający nad sceną, żywy osioł (był niesamowicie
spokojny, może mu coś na ogłupienie dali?) a zwieńczeniem dziwności
był taniec współczesny (połączenie rocka z twistem) do muzyki
Rossiniego. Bo tańczyć można wszystko, w pełni to rozumiem.
Publiczność była zachwycona tym dopasowaniem klasycznej wszak
muzyki do dzisiejszych czasów.To był Rossini na wesoło.
Głosy świetne, gra aktorska też, to nie było tylko snucie się po scenie,
wszyscy naprawdę dobrze grali. Po raz pierwszy widziałam sopranistkę
która była niewysoka i szczuplutka, bez wyhodowanego własnego
"pudła rezonansowego".
Reasumując- spędziłam przemiły wieczór, pełen dobrej muzyki,
pięknych głosów, miłej dla oka scenografii.
Dodatkowo obserwowałam ukradkiem Młodego, który był naprawdę
zachwycony.
Muszę się kiedyś wybrać z nim na koncert do Filharmonii gdy
w repertuarze będzie Bach, bo dziecko uwielbia Bacha.
drewniana rzezba
poniedziałek, 31 grudnia 2018
sobota, 29 grudnia 2018
I kolejny rok wędrówki przez życie
Znów Sylwester,
kolejna chwila wielkich złudzeń, że
w Nowym Roku:
rzucimy nałogi, osiągniemy właściwą wagę,
nauczymy się nowych rzeczy, zwiedzimy
nieznane miejsca,spotkamy miłość swego życia.
Nie róbcie żadnych obietnic sobie i innym
z okazji Nowego Roku.To tylko słowa.
Po prostu żyjcie i dajcie żyć innym.
Tego wszystkim życzę.
kolejna chwila wielkich złudzeń, że
w Nowym Roku:
rzucimy nałogi, osiągniemy właściwą wagę,
nauczymy się nowych rzeczy, zwiedzimy
nieznane miejsca,spotkamy miłość swego życia.
Nie róbcie żadnych obietnic sobie i innym
z okazji Nowego Roku.To tylko słowa.
Po prostu żyjcie i dajcie żyć innym.
Tego wszystkim życzę.
wtorek, 25 grudnia 2018
No i .......
.....jakoś to poszło.
Ale "na dzień dobry " - dziękuję wszystkim za życzenia.
Mam nadzieję, że wszystkie się spełnią - i te dla mnie i te ode mnie
dla Was.
Wigilia minęła w szaroburej pogodzie, przez kilka minut latały
mikroskopijne płatki śniegu, dosłownie milimetrowe, ale doszły
do wniosku, że +3 to za ciepło na śnieg i zrezygnowały.
W tym roku mam żywą, rosnącą choinkę- małą sosenkę.
Oto ona:
Bardzo protestowała gdy ją "ubierałam", kłuła niemiłosiernie
a na dodatek pokleiła mi ręce żywicą. Ozdoby trzymają się chyba
tylko siłą mojej woli, bo nie chciałam uszkodzić gałązek.
Na wiosnę pojadę do ogrodnika i zakupię dla niej porządną
donicę i zamieszka na mojej loggii.
A tu - zgromadzone prezenty:
ale nie wszystkie- w kilka godzin później dotarły następne.
A pod tym moim szalem jest ukryty kalendarz, prezent dla zięcia.
Trochę było gimnastyki logistycznej by wszystko przetransportować
do mieszkania córki. W końcu udało się dzieci wraz z drugą babcią
wyekspediować z domu by poszukały gwiazdki, bo przecież to znak,
że Mikołaj jest w drodze do dzieci.
Starszemu udało się namówić Młodszego na to szukanie gwiazdki,
w tym czasie zaczęła się operacja przewozu prezentów i kilku garów
z jedzeniem (jak dla pułku wojska) do ich mieszkania.
Krasnale bardzo były przejęte, choć tym razem naprawdę nie było
orgii prezentów, bo w ramach prezentu dzieciaki będą miały
przemeblowany swój pokój, co niesie za sobą wymianę części
mebli. Ale i tak byli szczęśliwi, zwłaszcza, że każdy drobiazg
pewna babcia-wariatka pakowała w oddzielną paczkę. Chyba
mogłabym już dorabiać do emerytury jako pakowaczka;)
Też się załapałam na prezenty -wreszcie mam "torbę na wszystko",
a do tego zupełnie niespodziewanie dostałam piękną włóczkę i
jeszcze druty do niej. Baś-jesteś Wielka!
Dostałam też nowość - papier wielokrotnego użytku, przeznaczony
do przechowywania produktów spożywczych. To w ramach
eliminowania wszechobecnego plastiku.
Poza tym dostałam (a dokładnie sama sobie kupiłam) poręczną
butelkę na picie w drodze- ma pojemność 650ml, miękki uchwyt,
który można wygodnie zawiesić na nadgarstku oraz wkładkę
w postaci niezbyt gęstego sitka, co pozwoli na spokojne picie
gdy do wody wrzucimy np. plasterki cytryny.
Gdy zobaczyłam tę butelkę doszłam błyskawicznie do wniosku,
że musi być moja! Droga nie była, bo to akurat trafiła mi się
promocja.
A tak prezentuje się torebka:
Niestety ciemnawo za oknem i ciężko się fotografuje.
W sumie torba ma sześć przegródek zamykanych na suwaki.
Dno jest prostokątem 27 x 15 cm, pasek jest regulowany, przy jego
zredukowanej długości świetnie można torebkę trzymać pod pachą.
Wewnątrz są jeszcze dwie kieszonki nie zamykane i smycz do kluczy.
I jest bardzo lekka. Już ją pokochałam.
W ramach wypróbowywania prezentów powstała taka wieża:
Wieża ma 180 cm wysokości i wybudował ją tata Krasnali.
Stoi już całą dobę.
A dziś byliśmy na dorocznym świątecznym koncercie Berliner Mozart
Kinderchor, którego członkiem jest starszy Krasnal.
Koncert był w Filharmonii, dzieci śpiewały z akompaniamentem
Orkiestry Kameralnej.
Trzy lata wstecz, pani dyrygentka prowadząca ten chór, obchodziła wraz
z chórem dwudziestolecie istnienia. I też byliśmy na tym koncercie.
Dzisiejszy koncert też był wielce udany, Krasnal łaskawie się zgodził
na "solówkę". Odśpiewał czyściutko i dostał brawa.
Obecnie w tym dziecięcym chórze jest zaledwie 3 chłopców.
Okazuje się, że gdy dzieci idą do gimnazjów, gdzie robią rozszerzonym
programem klasy 5 i 6, większość już nie ma czasu na próby w chórze.
Zasadniczo trafiają tu dzieci od 7 roku życia, ale gdy się trafi dziecko
młodsze ale utalentowane, jest przyjmowane do chóru.
I dziś występowały takie prześmieszne małe dziewczyneczki, urodzone
artystki estradowe, zero tremy, pełne obycie, fajne głosiki.
Oczywiście o zaparkowaniu autka w pobliżu Filharmonii można było
tylko pomarzyć. W końcu parkowaliśmy na podziemnym parkingu
SONY CENTER- 2 godziny = 10€.
A tak nawiasem- za bilety trzeba było zapłacić po 22€ od osoby.
Teraz jeszcze tylko Sylwester i.....będzie spokój.
Z imprez czekają nas: w styczniu urodziny starszego, w lutym
urodziny Młodszego, urodziny mego Ślubnego i operacja jego oka.
Jak dla mnie to trochę tego dużo.
Ale "na dzień dobry " - dziękuję wszystkim za życzenia.
Mam nadzieję, że wszystkie się spełnią - i te dla mnie i te ode mnie
dla Was.
Wigilia minęła w szaroburej pogodzie, przez kilka minut latały
mikroskopijne płatki śniegu, dosłownie milimetrowe, ale doszły
do wniosku, że +3 to za ciepło na śnieg i zrezygnowały.
W tym roku mam żywą, rosnącą choinkę- małą sosenkę.
Oto ona:
Bardzo protestowała gdy ją "ubierałam", kłuła niemiłosiernie
a na dodatek pokleiła mi ręce żywicą. Ozdoby trzymają się chyba
tylko siłą mojej woli, bo nie chciałam uszkodzić gałązek.
Na wiosnę pojadę do ogrodnika i zakupię dla niej porządną
donicę i zamieszka na mojej loggii.
A tu - zgromadzone prezenty:
ale nie wszystkie- w kilka godzin później dotarły następne.
A pod tym moim szalem jest ukryty kalendarz, prezent dla zięcia.
Trochę było gimnastyki logistycznej by wszystko przetransportować
do mieszkania córki. W końcu udało się dzieci wraz z drugą babcią
wyekspediować z domu by poszukały gwiazdki, bo przecież to znak,
że Mikołaj jest w drodze do dzieci.
Starszemu udało się namówić Młodszego na to szukanie gwiazdki,
w tym czasie zaczęła się operacja przewozu prezentów i kilku garów
z jedzeniem (jak dla pułku wojska) do ich mieszkania.
Krasnale bardzo były przejęte, choć tym razem naprawdę nie było
orgii prezentów, bo w ramach prezentu dzieciaki będą miały
przemeblowany swój pokój, co niesie za sobą wymianę części
mebli. Ale i tak byli szczęśliwi, zwłaszcza, że każdy drobiazg
pewna babcia-wariatka pakowała w oddzielną paczkę. Chyba
mogłabym już dorabiać do emerytury jako pakowaczka;)
Też się załapałam na prezenty -wreszcie mam "torbę na wszystko",
a do tego zupełnie niespodziewanie dostałam piękną włóczkę i
jeszcze druty do niej. Baś-jesteś Wielka!
Dostałam też nowość - papier wielokrotnego użytku, przeznaczony
do przechowywania produktów spożywczych. To w ramach
eliminowania wszechobecnego plastiku.
Poza tym dostałam (a dokładnie sama sobie kupiłam) poręczną
butelkę na picie w drodze- ma pojemność 650ml, miękki uchwyt,
który można wygodnie zawiesić na nadgarstku oraz wkładkę
w postaci niezbyt gęstego sitka, co pozwoli na spokojne picie
gdy do wody wrzucimy np. plasterki cytryny.
Gdy zobaczyłam tę butelkę doszłam błyskawicznie do wniosku,
że musi być moja! Droga nie była, bo to akurat trafiła mi się
promocja.
W sumie torba ma sześć przegródek zamykanych na suwaki.
Dno jest prostokątem 27 x 15 cm, pasek jest regulowany, przy jego
zredukowanej długości świetnie można torebkę trzymać pod pachą.
Wewnątrz są jeszcze dwie kieszonki nie zamykane i smycz do kluczy.
I jest bardzo lekka. Już ją pokochałam.
W ramach wypróbowywania prezentów powstała taka wieża:
Wieża ma 180 cm wysokości i wybudował ją tata Krasnali.
Stoi już całą dobę.
A dziś byliśmy na dorocznym świątecznym koncercie Berliner Mozart
Kinderchor, którego członkiem jest starszy Krasnal.
Koncert był w Filharmonii, dzieci śpiewały z akompaniamentem
Orkiestry Kameralnej.
Trzy lata wstecz, pani dyrygentka prowadząca ten chór, obchodziła wraz
z chórem dwudziestolecie istnienia. I też byliśmy na tym koncercie.
Dzisiejszy koncert też był wielce udany, Krasnal łaskawie się zgodził
na "solówkę". Odśpiewał czyściutko i dostał brawa.
Obecnie w tym dziecięcym chórze jest zaledwie 3 chłopców.
Okazuje się, że gdy dzieci idą do gimnazjów, gdzie robią rozszerzonym
programem klasy 5 i 6, większość już nie ma czasu na próby w chórze.
Zasadniczo trafiają tu dzieci od 7 roku życia, ale gdy się trafi dziecko
młodsze ale utalentowane, jest przyjmowane do chóru.
I dziś występowały takie prześmieszne małe dziewczyneczki, urodzone
artystki estradowe, zero tremy, pełne obycie, fajne głosiki.
Oczywiście o zaparkowaniu autka w pobliżu Filharmonii można było
tylko pomarzyć. W końcu parkowaliśmy na podziemnym parkingu
SONY CENTER- 2 godziny = 10€.
A tak nawiasem- za bilety trzeba było zapłacić po 22€ od osoby.
Teraz jeszcze tylko Sylwester i.....będzie spokój.
Z imprez czekają nas: w styczniu urodziny starszego, w lutym
urodziny Młodszego, urodziny mego Ślubnego i operacja jego oka.
Jak dla mnie to trochę tego dużo.
czwartek, 20 grudnia 2018
Już tylko życzenia
Wszystkim Gościom Stałym i Okazjonalnym, bez względu na to jaki
mają światopogląd, życzę spokoju i radości w gronie osób które
lubią i kochają.
środa, 19 grudnia 2018
Takie sobie migawki
Miałam pracowity dzień wpierw przez pół dnia łupałam orzechy włoskie, cały
kilogram, potem pracowicie je mieliłam w specjalnym ręcznym młynku. Potem
miałam dyżur basenowy.
Dziś dzieci po raz pierwszy skakały do wody z 5 m "wieży".
Gdy pytałam starszego, czy mu się podobało skakanie -był zachwycony.
A potem byliśmy na "koncercie", który co roku organizuje podstawówka, do
której chodzi Młodszy. Koncert odbywa się w kościele.
Kiedyś były nawet przedstawienia, teraz po prostu dzieci śpiewały .
Kościół był pełen ludzi, bo oczywiście przyszło wielu rodziców, a szkoła
ma około 800 uczniów.Było sporo "niedoróby" no ale te panie robią takie
imprezy raczej amatorsko. Przy okazji był mini kiermasz, sprzedawano
kalendarze, jakieś płócienne torby na zakupy, kartki pocztowe.
Najmłodszy uczestnik imprezy miał cztery i pół tygodnia i wcale a wcale
nie przeszkadzał mu hałas- ani śpiewy ani całkiem gromkie brawa.
Troche mi oczy wyszły na wierzch, gdy usłyszałam w jakim wieku jest to
maleństwo.
Poza tym towarzystwo w tym kościele było wielce międzynarodowe-
tylko Indian chyba tu nie było. Poza tym wszystkie możliwe odcienie skóry.
Dopiero tu widać było z bliska jak bardzo wieloetnicznym miastem jest
Berlin. I mnie się to podoba.
Kolejna rzecz - maluszkami świetnie się opiekują....ojcowie. Dość często
widuję tu młodego faceta, który prowadzi trójkę dzieci - jedno jedzie na
małym rowerku, drugie siedzi w wózku a trzecie, zupełnie maciupkie siedzi
w nosidełku, przytulone do piersi taty.
Zresztą mój zięć też się świetnie opiekuje od samego początku swymi
synkami.
W wielu przedszkolach opiekunami grupy są również panowie i dzieci
bardzo lubią swych męskich opiekunów.
Nasz młodszy Krasnal też miał w przedszkolu wychowawcę i bardzo mu
się to podobało.
Bo pan wychowawca brał "starszaków" na zakupy do sklepu. To było
świetne przedszkole, dzieci same nakrywały do stołu,a wszystkie naczynia
i sztućce był prawdziwe- zero plastiku czy innych nietłukących się
naczyń.
Czasem żałuję, że nie jestem jakimś paparazzi, byłoby tyle fajnych zdjęć
do zrobienia.
kilogram, potem pracowicie je mieliłam w specjalnym ręcznym młynku. Potem
miałam dyżur basenowy.
Dziś dzieci po raz pierwszy skakały do wody z 5 m "wieży".
Gdy pytałam starszego, czy mu się podobało skakanie -był zachwycony.
A potem byliśmy na "koncercie", który co roku organizuje podstawówka, do
której chodzi Młodszy. Koncert odbywa się w kościele.
Kiedyś były nawet przedstawienia, teraz po prostu dzieci śpiewały .
Kościół był pełen ludzi, bo oczywiście przyszło wielu rodziców, a szkoła
ma około 800 uczniów.Było sporo "niedoróby" no ale te panie robią takie
imprezy raczej amatorsko. Przy okazji był mini kiermasz, sprzedawano
kalendarze, jakieś płócienne torby na zakupy, kartki pocztowe.
Najmłodszy uczestnik imprezy miał cztery i pół tygodnia i wcale a wcale
nie przeszkadzał mu hałas- ani śpiewy ani całkiem gromkie brawa.
Troche mi oczy wyszły na wierzch, gdy usłyszałam w jakim wieku jest to
maleństwo.
Poza tym towarzystwo w tym kościele było wielce międzynarodowe-
tylko Indian chyba tu nie było. Poza tym wszystkie możliwe odcienie skóry.
Dopiero tu widać było z bliska jak bardzo wieloetnicznym miastem jest
Berlin. I mnie się to podoba.
Kolejna rzecz - maluszkami świetnie się opiekują....ojcowie. Dość często
widuję tu młodego faceta, który prowadzi trójkę dzieci - jedno jedzie na
małym rowerku, drugie siedzi w wózku a trzecie, zupełnie maciupkie siedzi
w nosidełku, przytulone do piersi taty.
Zresztą mój zięć też się świetnie opiekuje od samego początku swymi
synkami.
W wielu przedszkolach opiekunami grupy są również panowie i dzieci
bardzo lubią swych męskich opiekunów.
Nasz młodszy Krasnal też miał w przedszkolu wychowawcę i bardzo mu
się to podobało.
Bo pan wychowawca brał "starszaków" na zakupy do sklepu. To było
świetne przedszkole, dzieci same nakrywały do stołu,a wszystkie naczynia
i sztućce był prawdziwe- zero plastiku czy innych nietłukących się
naczyń.
Czasem żałuję, że nie jestem jakimś paparazzi, byłoby tyle fajnych zdjęć
do zrobienia.
poniedziałek, 17 grudnia 2018
Święta nadchodzą......
.....czyli "roboty huk".
No cóż, nie ma wprawdzie u mnie szału sprzątania z okazji świąt, bo sprząta się
wszystko "na bieżąco", ale będę musiała stanąć dzielnie przy garach i nieco
w nich pomieszać.
Oczywiście głównie lewą ręką, bo prawa nadal nie za zdrowa.Ale już nie puchnie,
prawie sukces.
Gdy przy jednym stole zasiadają: bezglutenowcy, cukrzyczka, wszystkożercy
oraz dwaj mali "wydziwiacze pokarmowi", to szykowanie tego, co mogą
i lubią jeść wszyscy przypomina mi szukanie igły w stogu siana.
Nie będę ukrywać - dla mnie święta jako takie mogłyby nie istnieć- gdy jeszcze
pracowałam to były po prostu dni wolne od pracy, poprzedzone jakimś obłędem
w zdobywaniu dóbr na stół.
Odkąd jestem na emeryturze i każdy dzień mam wolny są to raczej dni w których
można, jeśli się ma ochotę, spotkać z miłymi sercu osobami.
A wulgaryzując zagadnienie- święta to były wtedy gdy byłam dzieckiem, czekałam
na nie z niecierpliwością a jedynym zmartwieniem była lekka niepewność, czy list
napisany do św.Mikołaja na pewno do niego dotarł, czy będę mogła pójść nieco
później spać, czy tak zapracowany Mikołaj zdąży do mnie dotrzeć, czy babcia
zrobi moje ulubione wafelki, czy będą pomarańcze, czy będzie na pewno choinka,
bo już tylko 2 dni do świąt a jej wciąż w domu nie ma, no i gdzie ten Mikołaj
położy prezenty? I kiedy tego karpia wypuszczą z wanny?
A potem budziłam się w wigilijny poranek, a kilka kroków od mego łóżka stała
piękna pachnąca lasem choinka, błyszcząca od ozdób - z aniołkiem , który
przysiadł na jej czubku, pełna bombek, owinięta łańcuchami z glansowanego
papieru (które jeszcze dwa miesiące wcześniej pracowicie kleiłam wraz
z dziadkiem) z cukrowymi soplami, małymi czerwonymi jabłuszkami, które były
tylko do ozdoby, z kolorowymi świeczkami.
Stała cicha, pachnąca, lśniąca od "anielskich włosów" i srebrzystej lamety a ja
wciąż nie wiedziałam skąd ona się wzięła tak rano w domu, skoro nie było jej
gdy kładłam się spać.
A potem przez większość dnia sterczałam przy oknie wypatrując czy aby nie
jedzie Mikołaj z prezentami.
I zawsze nagle rozlegał się dzwonek u drzwi wejściowych i nim wykokosiłam
się z parapetu okiennego by pobiec do drzwi, Mikołaj znikał (no bo się spieszył
do innych dzieci) a na naszej wycieraczce pod drzwiami leżał czerwony worek
zamknięty konopnym sznurkiem, i miał przypiętą kartkę z napisem : "ul.Narbutta
74 m 21, pod choinkę".
A potem było czekanie do wieczora, do chwili gdy na stole pojawiły się owoce
i słodycze, a ja rozdarta pomiędzy ciekawością co mi ten Mikołaj przyniósł a
słodyczami, które rzadko gościły na stole kręciłam się na krześle jakby mnie
mrówki obłaziły.
Wreszcie Dziadek podchodził do " mikołajowego worka" i wyciągał z niego
prezenty.
Nie za długo wierzyłam w Mikołaja - dokładnie to tak długo, dopóki nie poszłam
na imprezę "choinkową" organizowaną w miejscu pracy dziadka.
Niestety, bez trudu rozszyfrowałam, że Mikołajem był jeden ze znajomych
mego dziadka, pan S., o czym wielkim głosem poinformowałam inne dzieci.
Nasze Krasnale wiedzą, że Mikołaj nie istnieje - starszy wie to już od dawna,
młodszy zaś podejrzewa, że to bujda z tym Mikołajem, ale do końca wcale nie
jest pewny czy Mikołaj istnieje czy też nie.
Obaj ubóstwiają poranek wigilijny, gdy pod choinką leży stos prezentów - cały
dzień kręcą się obok, ale nie wolno niczego dotykać.
Dopiero po kolacji obaj rozparcelowują prezenty. Jeden czyta dla kogo jest dany
prezent, drugi wręcza, po jakimś czasie następuje zmiana obowiązków.
A gdy już wszystkie paczuszki rozdane następuje zbiorowe rozpakowywanie
prezentów. I na środku pokoju rośnie stos papierów.
W tym roku wszystkie prezenty wylądowały u mnie, miałam za zadanie tak
popakować by było jak najwięcej paczuszek.
Trwało to jak wieczność,mam nadzieję, że więcej tych prezentów nie będzie.
Bo moja ręka może znów zastrajkować z przepracowania.
Jeżeli pamiętacie swoje święta z czasu dzieciństwa - napiszcie tu,proszę, choć
kilka słów.
No cóż, nie ma wprawdzie u mnie szału sprzątania z okazji świąt, bo sprząta się
wszystko "na bieżąco", ale będę musiała stanąć dzielnie przy garach i nieco
w nich pomieszać.
Oczywiście głównie lewą ręką, bo prawa nadal nie za zdrowa.Ale już nie puchnie,
prawie sukces.
Gdy przy jednym stole zasiadają: bezglutenowcy, cukrzyczka, wszystkożercy
oraz dwaj mali "wydziwiacze pokarmowi", to szykowanie tego, co mogą
i lubią jeść wszyscy przypomina mi szukanie igły w stogu siana.
Nie będę ukrywać - dla mnie święta jako takie mogłyby nie istnieć- gdy jeszcze
pracowałam to były po prostu dni wolne od pracy, poprzedzone jakimś obłędem
w zdobywaniu dóbr na stół.
Odkąd jestem na emeryturze i każdy dzień mam wolny są to raczej dni w których
można, jeśli się ma ochotę, spotkać z miłymi sercu osobami.
A wulgaryzując zagadnienie- święta to były wtedy gdy byłam dzieckiem, czekałam
na nie z niecierpliwością a jedynym zmartwieniem była lekka niepewność, czy list
napisany do św.Mikołaja na pewno do niego dotarł, czy będę mogła pójść nieco
później spać, czy tak zapracowany Mikołaj zdąży do mnie dotrzeć, czy babcia
zrobi moje ulubione wafelki, czy będą pomarańcze, czy będzie na pewno choinka,
bo już tylko 2 dni do świąt a jej wciąż w domu nie ma, no i gdzie ten Mikołaj
położy prezenty? I kiedy tego karpia wypuszczą z wanny?
A potem budziłam się w wigilijny poranek, a kilka kroków od mego łóżka stała
piękna pachnąca lasem choinka, błyszcząca od ozdób - z aniołkiem , który
przysiadł na jej czubku, pełna bombek, owinięta łańcuchami z glansowanego
papieru (które jeszcze dwa miesiące wcześniej pracowicie kleiłam wraz
z dziadkiem) z cukrowymi soplami, małymi czerwonymi jabłuszkami, które były
tylko do ozdoby, z kolorowymi świeczkami.
Stała cicha, pachnąca, lśniąca od "anielskich włosów" i srebrzystej lamety a ja
wciąż nie wiedziałam skąd ona się wzięła tak rano w domu, skoro nie było jej
gdy kładłam się spać.
A potem przez większość dnia sterczałam przy oknie wypatrując czy aby nie
jedzie Mikołaj z prezentami.
I zawsze nagle rozlegał się dzwonek u drzwi wejściowych i nim wykokosiłam
się z parapetu okiennego by pobiec do drzwi, Mikołaj znikał (no bo się spieszył
do innych dzieci) a na naszej wycieraczce pod drzwiami leżał czerwony worek
zamknięty konopnym sznurkiem, i miał przypiętą kartkę z napisem : "ul.Narbutta
74 m 21, pod choinkę".
A potem było czekanie do wieczora, do chwili gdy na stole pojawiły się owoce
i słodycze, a ja rozdarta pomiędzy ciekawością co mi ten Mikołaj przyniósł a
słodyczami, które rzadko gościły na stole kręciłam się na krześle jakby mnie
mrówki obłaziły.
Wreszcie Dziadek podchodził do " mikołajowego worka" i wyciągał z niego
prezenty.
Nie za długo wierzyłam w Mikołaja - dokładnie to tak długo, dopóki nie poszłam
na imprezę "choinkową" organizowaną w miejscu pracy dziadka.
Niestety, bez trudu rozszyfrowałam, że Mikołajem był jeden ze znajomych
mego dziadka, pan S., o czym wielkim głosem poinformowałam inne dzieci.
Nasze Krasnale wiedzą, że Mikołaj nie istnieje - starszy wie to już od dawna,
młodszy zaś podejrzewa, że to bujda z tym Mikołajem, ale do końca wcale nie
jest pewny czy Mikołaj istnieje czy też nie.
Obaj ubóstwiają poranek wigilijny, gdy pod choinką leży stos prezentów - cały
dzień kręcą się obok, ale nie wolno niczego dotykać.
Dopiero po kolacji obaj rozparcelowują prezenty. Jeden czyta dla kogo jest dany
prezent, drugi wręcza, po jakimś czasie następuje zmiana obowiązków.
A gdy już wszystkie paczuszki rozdane następuje zbiorowe rozpakowywanie
prezentów. I na środku pokoju rośnie stos papierów.
W tym roku wszystkie prezenty wylądowały u mnie, miałam za zadanie tak
popakować by było jak najwięcej paczuszek.
Trwało to jak wieczność,mam nadzieję, że więcej tych prezentów nie będzie.
Bo moja ręka może znów zastrajkować z przepracowania.
Jeżeli pamiętacie swoje święta z czasu dzieciństwa - napiszcie tu,proszę, choć
kilka słów.
środa, 12 grudnia 2018
Post nie dla wrażliwych
Tytuł nie jest żartem, rzecz bowiem będzie o insektach, czyli owadach.
Jak wszyscy wiedzą, do prawidłowego rozwoju organizm potrzebuje między
innymi białka.
Źródłem białka w pożywieniu ludzi jest mięso i nabiał.Mięso, czyli trzoda
chlewna, wszelaka rogacizna, nieco dziczyzny, ptactwo hodowlane, ryby
dzikie i te z hodowli.
Zastanawialiście się kiedyś co wcinał neandertalczyk i jego krewni i znajomi?
A pierwszy homo sapiens sapiens? Z całą pewnością zaledwie ułamek tej ilości
mięsa, którą zjada dzisiejszy mieszkaniec Ziemi będący mieszkańcem strefy
umiarkowanej. A ile się musiał natrudzić nasz prehistoryczny protoplasta
by coś nadającego się do zjedzenia zdobyć!
Jest więcej niż pewne, że nasi prehistoryczni przodkowie bez żadnych obiekcji
konsumowali różnego rodzaju owady i ich larwy - inaczej by po prostu nie
przetrwali.
Wykazały to nawet badania skamieniałego ludzkiego kału na stanowiskach
archeologicznych. Znaleziono w nim nawet fragmenty kleszczy i wszy.
Już widzę Wasze miny- feeee, w życiu bym żadnego insekta nie zjadła!
No pewnie, świadomie to pewnie nie, ale nieświadomie je spokojnie jemy,
bo nic o ich obecności nie wiemy.
W każdym zmielonym zbożu, mielonych orzechach, przetworach owocowych
znajdują się drobiny różnych larw i dorosłych osobników.
Nie wiem czy wiecie, ale istnieją nawet normy na przetwory spożywcze, które
określają dopuszczalną ilość takich zanieczyszczeń.
No ale "do brzegu", jak mówi Klarka, więc dalej o tych insektach będzie.
Insekty i ich rózne stadia rozwoju są znakomitym źródłem białka.
Osiemdziesiąt procent populacji świata wie o tym doskonale i pochłania
ok. 1600 gatunków owadów. Oczywiście te 80% konsumentów insektów to
głównie Azja, Afryka, Australia.
Na tajlandzkich targowiskach stoją kosze pełne pająków, świerszczy, ważek,
skorpionów i różnych innych insektów oraz różnych larw.
Pamiętacie kim był Arystoteles? Jego ulubioną przekąską były...cykady.
Aborygeni w Australii, nawet jeszcze dziś poszukują larw pewnego owada,
które są bardzo pożywne a smakują podobno jak....jajko. A jeden z moich
kolegów zachwycał się pieczonymi świerszczami przyrównując je do
chrupiących czipsów. Widząc moją minę zapytał się, czy sprawdzam każdą
jedną czereśnię przed zjedzeniem, bo jeśli nie to więcej niż pewne, że wiele
tych czereśni było z białkową wkładką, co na ich smak nie miało wpływu.
Ilość ludzi na Ziemi dojdzie niedługo do 8 miliardów, a z badań naukowców
wynika, że coraz trudniej będzie tę masę ludzi wyżywić i zapewnić im
dostęp do białka.
Mięsa z próbówki nie będzie, bo jego produkcja jest bajecznie droga, poza
tym "to coś" w niczym nie przypomina mięsa i nigdy nie będzie miało jego
właściwości odżywczych.
Jedyną nadzieją są insekty- są wysokobiałkowe, nie zawierają węglowodanów
a więc nie sprzyjają tyciu, niektóre z nich mają nawet witaminy i zawierają
dużo żelaza.
Są łatwo dostępne i nie wymagają skomplikowanej obróbki ani wysokich
nakładów na hodowlę. Utylizacja resztek też nie jest trudna.
Mam nadzieję, że nie doczekam się chwili gdy pójdę do sklepu i poproszę
o ćwierć kilo suszonych larw, którymi nadzieję jakieś pierożki.
Jak wszyscy wiedzą, do prawidłowego rozwoju organizm potrzebuje między
innymi białka.
Źródłem białka w pożywieniu ludzi jest mięso i nabiał.Mięso, czyli trzoda
chlewna, wszelaka rogacizna, nieco dziczyzny, ptactwo hodowlane, ryby
dzikie i te z hodowli.
Zastanawialiście się kiedyś co wcinał neandertalczyk i jego krewni i znajomi?
A pierwszy homo sapiens sapiens? Z całą pewnością zaledwie ułamek tej ilości
mięsa, którą zjada dzisiejszy mieszkaniec Ziemi będący mieszkańcem strefy
umiarkowanej. A ile się musiał natrudzić nasz prehistoryczny protoplasta
by coś nadającego się do zjedzenia zdobyć!
Jest więcej niż pewne, że nasi prehistoryczni przodkowie bez żadnych obiekcji
konsumowali różnego rodzaju owady i ich larwy - inaczej by po prostu nie
przetrwali.
Wykazały to nawet badania skamieniałego ludzkiego kału na stanowiskach
archeologicznych. Znaleziono w nim nawet fragmenty kleszczy i wszy.
Już widzę Wasze miny- feeee, w życiu bym żadnego insekta nie zjadła!
No pewnie, świadomie to pewnie nie, ale nieświadomie je spokojnie jemy,
bo nic o ich obecności nie wiemy.
W każdym zmielonym zbożu, mielonych orzechach, przetworach owocowych
znajdują się drobiny różnych larw i dorosłych osobników.
Nie wiem czy wiecie, ale istnieją nawet normy na przetwory spożywcze, które
określają dopuszczalną ilość takich zanieczyszczeń.
No ale "do brzegu", jak mówi Klarka, więc dalej o tych insektach będzie.
Insekty i ich rózne stadia rozwoju są znakomitym źródłem białka.
Osiemdziesiąt procent populacji świata wie o tym doskonale i pochłania
ok. 1600 gatunków owadów. Oczywiście te 80% konsumentów insektów to
głównie Azja, Afryka, Australia.
Na tajlandzkich targowiskach stoją kosze pełne pająków, świerszczy, ważek,
skorpionów i różnych innych insektów oraz różnych larw.
Pamiętacie kim był Arystoteles? Jego ulubioną przekąską były...cykady.
Aborygeni w Australii, nawet jeszcze dziś poszukują larw pewnego owada,
które są bardzo pożywne a smakują podobno jak....jajko. A jeden z moich
kolegów zachwycał się pieczonymi świerszczami przyrównując je do
chrupiących czipsów. Widząc moją minę zapytał się, czy sprawdzam każdą
jedną czereśnię przed zjedzeniem, bo jeśli nie to więcej niż pewne, że wiele
tych czereśni było z białkową wkładką, co na ich smak nie miało wpływu.
Ilość ludzi na Ziemi dojdzie niedługo do 8 miliardów, a z badań naukowców
wynika, że coraz trudniej będzie tę masę ludzi wyżywić i zapewnić im
dostęp do białka.
Mięsa z próbówki nie będzie, bo jego produkcja jest bajecznie droga, poza
tym "to coś" w niczym nie przypomina mięsa i nigdy nie będzie miało jego
właściwości odżywczych.
Jedyną nadzieją są insekty- są wysokobiałkowe, nie zawierają węglowodanów
a więc nie sprzyjają tyciu, niektóre z nich mają nawet witaminy i zawierają
dużo żelaza.
Są łatwo dostępne i nie wymagają skomplikowanej obróbki ani wysokich
nakładów na hodowlę. Utylizacja resztek też nie jest trudna.
Mam nadzieję, że nie doczekam się chwili gdy pójdę do sklepu i poproszę
o ćwierć kilo suszonych larw, którymi nadzieję jakieś pierożki.
poniedziałek, 10 grudnia 2018
Czytam teraz .....
.....książkę Marcina Kąckiego "Białystok.Biała siła,czarna pamięć"
Kto czyta Gazetę Wyborczą wie zapewne, że p. Kącki zajmuje się
dziennikarstwem śledczym, społecznym i historycznym, jest laureatem
wielu prestiżowych nagród oraz autorem książek Lepperiada i Maestro.
Historia milczenia.
Powiem szczerze - niewiele wiem o Białymstoku- choć wiem, gdzie go
szukać na mapie Polski.
Byłam tam raz, w bardzo konkretnym celu, czyli odebrać nowy samochód,
bo zakupiona przez nas w Warszawie łada Samara była do odbioru właśnie
w Białymstoku.To taka ciekawostka, czysto polski wymysł- kupujesz
samochód w Warszawie, a odbierasz w Białymstoku lub Toruniu, bo i tak
się raz zdarzyło.
Niewiele więc tegoż Białegostoku widziałam no i było to wszystko już
bardzo dawno, w ubiegłym wieku, czyli w 1990 roku.
No więc przejechaliśmy raptem dwiema ulicami , odebraliśmy samochód,
wracaliśmy do Warszawy już dwoma samochodami (ja swoim "maluchem",
mąż nowiutką ładą), jedyna moja refleksja po tej "wyprawie" to wrażenie,
że Białystok jest mocno zaniedbany, a w wielu miejscowościach przez
które przejeżdżaliśmy już około godz.16,00 pełno było osobników płci
męskiej w stanie wskazującym na nadużycie alkoholu. Kobiet prawie
nie było na ulicach. Pewnie już stały przy garach oczekując swych mocno
zapitych panów.
No więc czytam ten Białystok i włosy mi się jeżą na głowie - jak to
wszystko mogło dziać się i nadal się dzieje w kraju, który pozuje na
wielce katolicki, chce nawracać Europę by znów były pełne kościoły.
Książka ta nie jest lekturą rozrywkową, ale jest bardzo dobrze napisana
i w moim odczuciu powinien ją przeczytać każdy, bo niesie wiedzę
o Polakach.
Autor miał dostęp do wielu źródeł historycznych, akt prokuratorskich,
rozmawiał z wieloma osobami z Białegostoku, osobami o różnych
pogladach, różnym światopoglądzie, w różnym wieku. I gdy czytam to powraca
mi jak bumerang "złota myśl" Piłsudskiego o Polakach : "naród wspaniały,
tylko ludzie ch...wi".
Ta książka to wspaniały reportaż mający 280 stron.
Wydana starannie przez Wydawnictwo "Czarne", w twardej oprawie
i nieco droga - 39,90 zł. Ale jest też w sprzedaży w formie e-booka
w formatach EPUB oraz MOBI ( nie mam nawet bladego pojęcia
co owe nazwy oznaczają).
No to wracam do czytania.
Kto czyta Gazetę Wyborczą wie zapewne, że p. Kącki zajmuje się
dziennikarstwem śledczym, społecznym i historycznym, jest laureatem
wielu prestiżowych nagród oraz autorem książek Lepperiada i Maestro.
Historia milczenia.
Powiem szczerze - niewiele wiem o Białymstoku- choć wiem, gdzie go
szukać na mapie Polski.
Byłam tam raz, w bardzo konkretnym celu, czyli odebrać nowy samochód,
bo zakupiona przez nas w Warszawie łada Samara była do odbioru właśnie
w Białymstoku.To taka ciekawostka, czysto polski wymysł- kupujesz
samochód w Warszawie, a odbierasz w Białymstoku lub Toruniu, bo i tak
się raz zdarzyło.
Niewiele więc tegoż Białegostoku widziałam no i było to wszystko już
bardzo dawno, w ubiegłym wieku, czyli w 1990 roku.
No więc przejechaliśmy raptem dwiema ulicami , odebraliśmy samochód,
wracaliśmy do Warszawy już dwoma samochodami (ja swoim "maluchem",
mąż nowiutką ładą), jedyna moja refleksja po tej "wyprawie" to wrażenie,
że Białystok jest mocno zaniedbany, a w wielu miejscowościach przez
które przejeżdżaliśmy już około godz.16,00 pełno było osobników płci
męskiej w stanie wskazującym na nadużycie alkoholu. Kobiet prawie
nie było na ulicach. Pewnie już stały przy garach oczekując swych mocno
zapitych panów.
No więc czytam ten Białystok i włosy mi się jeżą na głowie - jak to
wszystko mogło dziać się i nadal się dzieje w kraju, który pozuje na
wielce katolicki, chce nawracać Europę by znów były pełne kościoły.
Książka ta nie jest lekturą rozrywkową, ale jest bardzo dobrze napisana
i w moim odczuciu powinien ją przeczytać każdy, bo niesie wiedzę
o Polakach.
Autor miał dostęp do wielu źródeł historycznych, akt prokuratorskich,
rozmawiał z wieloma osobami z Białegostoku, osobami o różnych
pogladach, różnym światopoglądzie, w różnym wieku. I gdy czytam to powraca
mi jak bumerang "złota myśl" Piłsudskiego o Polakach : "naród wspaniały,
tylko ludzie ch...wi".
Ta książka to wspaniały reportaż mający 280 stron.
Wydana starannie przez Wydawnictwo "Czarne", w twardej oprawie
i nieco droga - 39,90 zł. Ale jest też w sprzedaży w formie e-booka
w formatach EPUB oraz MOBI ( nie mam nawet bladego pojęcia
co owe nazwy oznaczają).
No to wracam do czytania.
sobota, 8 grudnia 2018
Wczoraj.....
.....zrobiłam 11137 kroków, o czym zawiadomił mnie mój krokomierz.
Córka orzekła, że niezbyt sprawna ręka to nie jest niezbyt sprawna noga, więc
mogę iść z nią na poszukiwanie prezentów pod choinkę.
Co prawda i tak już część prezentów zamówiła przez internet i nawet już
zaczynają "napływać", no ale jest prezent, który muszę przymierzyć, drugi
który muszę sobie dobrać wg potrzeby i są prezenty "dla taty", no a ona nie jest
w stanie sprostać temu zadaniu, bo tata....
A propos napływu prezentów- właśnie muszę dziś wyruszyć na poszukiwanie
przesyłki, którą u kogoś ze sąsiadów zostawił pan z DHL.
Oczywiście, gdy już musiałam wyjść z domu zaczął padać deszcz - jako osoba
naiwna miałam nadzieję, że zaraz przestanie i nie wzięłam parasolki.
Pojechałyśmy do najbliższej galerii handlowej, czyli 3 przystanki metrem od
domu. Galeria olbrzymia, naprawdę można się w niej z powodzeniem zgubić.
Ale najważniejsze, że można zdjąć wierzchnie odzienie i zostawić je w boxie
zamykanym na kluczyk.
Miałyśmy szczęście, bo były wolne jeszcze dwa boxy.
I zaczęłyśmy wędrówkę po Galerii. Tym razem ograniczyłyśmy trasę do zaledwie
dwóch pięter.
Oczywiście już od tygodnia królują wszelakie dekoracje bożonarodzeniowe.
Jest kolorowo, biało, srebrzyście, złociście , zielono, czerwono.
I jak się dobrze wsłuchać to nawet jakieś ogólnoświatowe kolędy sączą się
niezbyt nachalnie z głośników.
Oczywiście chyba nie było części garderoby bez jakiegoś świątecznego akcentu.
Miałyśmy niezłą zabawę przeglądając skarpetki z : Mikołajem, reniferem,
choinką , bombkami, dziećmi na sankach.
I prawdę mówiąc to ilość towaru budziła moje przerażenie. Jest wyraźnie
nadprodukcja wszystkiego.A nadprodukcja prowadzi do kryzysu.
Chyba nie wiecie, że jestem fanką torebek damskich ultralekkich a do tego
wyposażonych w wiele dobrze zamykanych przegródek.
Bo zawsze, jak mawia mój mąż, zabieram ze sobą pół domu, nawet gdy idę do
pobliskiego sklepu.
Ale jakoś pomija milczeniem fakt, że jedna z przegródek to różnego rodzaju
materiały opatrunkowe dla niego. Po prostu po kuracji sterydami jego skóra
z byle powodu ulega uszkodzeniu.
Oczywiście przy torebkach spędziłyśmy dość dużo czasu - doznałam nawet
niewielkiego szoku - jedna z torebek, wykonana z "uszlachetnionej" tkaniny,
super lekka, przegródek jak mrówek w lesie, nieduża, no śliczna - kosztowała
ponad 180 Euro. Omal nie zemdlałam gdy zerknęłam na cenę. Ale udało mi
się znaleźć dla siebie torebkę "pod choinkę"- jest stosunkowo nieduża, ma
szerokie dno, 4 przegródki zewnętrzne, w środku jeszcze trzy i oczywiście
jest leciuteńka, z tkaniny wodoodpornej, regulowany pasek, kolor granat,
taki nieco dżinsowy, ciemny. No a ja okrągły rok chodzę w dżinsie.
Poza tym doświadczyłam lekkiego szoku, bo udałyśmy się do sklepu z damską
bielizną. Sklep ze super fachową obsługą- chyba jedyny taki w tym mieście, jak
stwierdziła córka.
Od progu wita cię miła pani, pyta w czym może pomóc, natychmiast dokonuje
fachowego pomiaru, zaprasza do kabiny i prosi o przygotowanie się do mierzenia.
W kabinie: jest na czym usiąść, jest na czym powiesić to, co z siebie zdejmiesz,
oraz- są nawilżone chusteczki "dream baby" do odświeżenia ciała i dezodorant
bez aluminium. Pani przychodzi z kilkoma egzemplarzami pożądanego przez
klientkę towaru, pomaga się w niego wdziać, zapina, rozpina, doradza.
No po prostu Wersal. Zakupiony, koronkowy, czarny- też pod choinkę.
Odwiedziłyśmy jeszcze kilka innych sklepów, które są przy tej samej ulicy co ta
nasz ulubiona Galeria i zmokłyśmy niemiłosiernie.
Od metra do domu mam tylko 250 metrów, ale myślałam, że nie dojdę.
Wróciłam pół żywa ze zmęczenia.A cała wyprawa trwała tylko cztery godziny-
czyli cztery godziny dreptałam, nawet na kawę nie poszłyśmy.
Córka orzekła, że niezbyt sprawna ręka to nie jest niezbyt sprawna noga, więc
mogę iść z nią na poszukiwanie prezentów pod choinkę.
Co prawda i tak już część prezentów zamówiła przez internet i nawet już
zaczynają "napływać", no ale jest prezent, który muszę przymierzyć, drugi
który muszę sobie dobrać wg potrzeby i są prezenty "dla taty", no a ona nie jest
w stanie sprostać temu zadaniu, bo tata....
A propos napływu prezentów- właśnie muszę dziś wyruszyć na poszukiwanie
przesyłki, którą u kogoś ze sąsiadów zostawił pan z DHL.
Oczywiście, gdy już musiałam wyjść z domu zaczął padać deszcz - jako osoba
naiwna miałam nadzieję, że zaraz przestanie i nie wzięłam parasolki.
Pojechałyśmy do najbliższej galerii handlowej, czyli 3 przystanki metrem od
domu. Galeria olbrzymia, naprawdę można się w niej z powodzeniem zgubić.
Ale najważniejsze, że można zdjąć wierzchnie odzienie i zostawić je w boxie
zamykanym na kluczyk.
Miałyśmy szczęście, bo były wolne jeszcze dwa boxy.
I zaczęłyśmy wędrówkę po Galerii. Tym razem ograniczyłyśmy trasę do zaledwie
dwóch pięter.
Oczywiście już od tygodnia królują wszelakie dekoracje bożonarodzeniowe.
Jest kolorowo, biało, srebrzyście, złociście , zielono, czerwono.
I jak się dobrze wsłuchać to nawet jakieś ogólnoświatowe kolędy sączą się
niezbyt nachalnie z głośników.
Oczywiście chyba nie było części garderoby bez jakiegoś świątecznego akcentu.
Miałyśmy niezłą zabawę przeglądając skarpetki z : Mikołajem, reniferem,
choinką , bombkami, dziećmi na sankach.
I prawdę mówiąc to ilość towaru budziła moje przerażenie. Jest wyraźnie
nadprodukcja wszystkiego.A nadprodukcja prowadzi do kryzysu.
Chyba nie wiecie, że jestem fanką torebek damskich ultralekkich a do tego
wyposażonych w wiele dobrze zamykanych przegródek.
Bo zawsze, jak mawia mój mąż, zabieram ze sobą pół domu, nawet gdy idę do
pobliskiego sklepu.
Ale jakoś pomija milczeniem fakt, że jedna z przegródek to różnego rodzaju
materiały opatrunkowe dla niego. Po prostu po kuracji sterydami jego skóra
z byle powodu ulega uszkodzeniu.
Oczywiście przy torebkach spędziłyśmy dość dużo czasu - doznałam nawet
niewielkiego szoku - jedna z torebek, wykonana z "uszlachetnionej" tkaniny,
super lekka, przegródek jak mrówek w lesie, nieduża, no śliczna - kosztowała
ponad 180 Euro. Omal nie zemdlałam gdy zerknęłam na cenę. Ale udało mi
się znaleźć dla siebie torebkę "pod choinkę"- jest stosunkowo nieduża, ma
szerokie dno, 4 przegródki zewnętrzne, w środku jeszcze trzy i oczywiście
jest leciuteńka, z tkaniny wodoodpornej, regulowany pasek, kolor granat,
taki nieco dżinsowy, ciemny. No a ja okrągły rok chodzę w dżinsie.
Poza tym doświadczyłam lekkiego szoku, bo udałyśmy się do sklepu z damską
bielizną. Sklep ze super fachową obsługą- chyba jedyny taki w tym mieście, jak
stwierdziła córka.
Od progu wita cię miła pani, pyta w czym może pomóc, natychmiast dokonuje
fachowego pomiaru, zaprasza do kabiny i prosi o przygotowanie się do mierzenia.
W kabinie: jest na czym usiąść, jest na czym powiesić to, co z siebie zdejmiesz,
oraz- są nawilżone chusteczki "dream baby" do odświeżenia ciała i dezodorant
bez aluminium. Pani przychodzi z kilkoma egzemplarzami pożądanego przez
klientkę towaru, pomaga się w niego wdziać, zapina, rozpina, doradza.
No po prostu Wersal. Zakupiony, koronkowy, czarny- też pod choinkę.
Odwiedziłyśmy jeszcze kilka innych sklepów, które są przy tej samej ulicy co ta
nasz ulubiona Galeria i zmokłyśmy niemiłosiernie.
Od metra do domu mam tylko 250 metrów, ale myślałam, że nie dojdę.
Wróciłam pół żywa ze zmęczenia.A cała wyprawa trwała tylko cztery godziny-
czyli cztery godziny dreptałam, nawet na kawę nie poszłyśmy.
piątek, 7 grudnia 2018
Mix ....
....lewą ręką pisany;)
Jest ciut lepiej, a najlepiej gdy nic nie robię.
W związku z "nicnierobieniem" czytam - od tego ręka nie boli.
Przeczytałam powieść napisaną przez Kiran Desai "Brzemię rzeczy
utraconych". Kiran Desai jest Hinduską (ur. w 1971r), mieszka stale
w USA. Popełniła jak dotąd dwie książki - pierwsza to "Zadyma
w dzikim sadzie", którą zwróciła na siebie uwagę krytyków, ale
dopiero ta druga powieść uczyniła ją sławną i w 2006 roku otrzymała
za nią prestiżową nagrodę Bookera.
Sam Salman Rushdie tak się o Niej wyraził: "Kiran Desai jest cudowną
pisarką. Ta książka spełnia nadzieje, jakie wzbudził jej debiut".
Przeczytałam obie książki i jeśli kogoś choć w najmniejszym stopniu
interesują Indie - polecam. Czyta się dobrze. Rzecz w pewnym sensie
na czasie, dotyka również losów imigrantów hinduskich.
Przeczytałam też niedawno wydaną książkę Harper Lee "Idź, postaw
wartownika". Podejrzewam, że wiele osób kojarzy Harper Lee - to ta
pani, która napisała powieść "Zabić drozda".
Powieść o rozterkach duchowych i różnych postawach moralnych
mieszkańców południowych stanów USA w czasach walki o nadanie
Murzynom pełni praw obywatelskich.
A teraz męczę się nad biografią Marii Antoniny. A meczę się bo tę
biografię popełnił Stefan Zweig. Biografia wielce szczegółowa, ale
jakoś ciężko mi się to czyta. Chyba za dużo tu przymiotników.
Poza tym podobno jest jesień i dziś wygląda ta jesień tak:
Jest +10, rano padało i niektórym drzewkom "odbiło".
A tu odbiło mnie - pisałam Wam kiedyś o "kostkach pamięci" ale
nie zrobiłam wtedy zdjęćia- dzis to nadrobiłam:
W dzielnicy, w której mieszkam można je spotkać przy wielu kamienicach.
Są poświęcone tym, którzy w czasie II wojny światowej zostali wywiezieni
do obozów koncentracyjnych i z nich nie powrócili.
Niby to tylko gest, ale jest jednak wielkim memento. Na te kostki bardzo często
zwracają uwagę dzieci i dorośli muszą im tłumaczyć dlaczego one tu są.
Nie wiem czy da się odczytać ich treść po powiększeniu, zdjęcie robiłam
smartfonem i było dość ponuro na dworze. No a jak się nad nimi pochyliłam to
dodatkowo rzecz "zaciemniłam".
No i "to byłoby na tyle" jak mawiał klasyk.
Jest ciut lepiej, a najlepiej gdy nic nie robię.
W związku z "nicnierobieniem" czytam - od tego ręka nie boli.
Przeczytałam powieść napisaną przez Kiran Desai "Brzemię rzeczy
utraconych". Kiran Desai jest Hinduską (ur. w 1971r), mieszka stale
w USA. Popełniła jak dotąd dwie książki - pierwsza to "Zadyma
w dzikim sadzie", którą zwróciła na siebie uwagę krytyków, ale
dopiero ta druga powieść uczyniła ją sławną i w 2006 roku otrzymała
za nią prestiżową nagrodę Bookera.
Sam Salman Rushdie tak się o Niej wyraził: "Kiran Desai jest cudowną
pisarką. Ta książka spełnia nadzieje, jakie wzbudził jej debiut".
Przeczytałam obie książki i jeśli kogoś choć w najmniejszym stopniu
interesują Indie - polecam. Czyta się dobrze. Rzecz w pewnym sensie
na czasie, dotyka również losów imigrantów hinduskich.
Przeczytałam też niedawno wydaną książkę Harper Lee "Idź, postaw
wartownika". Podejrzewam, że wiele osób kojarzy Harper Lee - to ta
pani, która napisała powieść "Zabić drozda".
Powieść o rozterkach duchowych i różnych postawach moralnych
mieszkańców południowych stanów USA w czasach walki o nadanie
Murzynom pełni praw obywatelskich.
A teraz męczę się nad biografią Marii Antoniny. A meczę się bo tę
biografię popełnił Stefan Zweig. Biografia wielce szczegółowa, ale
jakoś ciężko mi się to czyta. Chyba za dużo tu przymiotników.
Poza tym podobno jest jesień i dziś wygląda ta jesień tak:
Jest +10, rano padało i niektórym drzewkom "odbiło".
A tu odbiło mnie - pisałam Wam kiedyś o "kostkach pamięci" ale
nie zrobiłam wtedy zdjęćia- dzis to nadrobiłam:
W dzielnicy, w której mieszkam można je spotkać przy wielu kamienicach.
Są poświęcone tym, którzy w czasie II wojny światowej zostali wywiezieni
do obozów koncentracyjnych i z nich nie powrócili.
Niby to tylko gest, ale jest jednak wielkim memento. Na te kostki bardzo często
zwracają uwagę dzieci i dorośli muszą im tłumaczyć dlaczego one tu są.
Nie wiem czy da się odczytać ich treść po powiększeniu, zdjęcie robiłam
smartfonem i było dość ponuro na dworze. No a jak się nad nimi pochyliłam to
dodatkowo rzecz "zaciemniłam".
No i "to byłoby na tyle" jak mawiał klasyk.
poniedziałek, 3 grudnia 2018
Nie wiem.....
.....nie wiem kiedy wrócę.
Mam ponaciągane ścięgna w nadgarstku.Na szczęscie nic nie połamane. Ale nadal
boli.
Pisanie jedną ręką jest trudne i żmudne i nie wiem dlaczego przestawiam wtedy
litery.
Ubieranie się się też jest trudne, funkcjonowanie względnie normalnie też trudne.
Przeszłam z żelu p. bólowego na żel z arniki, chyba jest lepiej po nim.
Gdy nic nie robię jest nawet całkiem dobrze;)
Zła wiadomość to ta, że to się pewnie będzie odnawiać, a więc wciąż będę musiała
uważać co i jak robię. A to jest męczące psychicznie.
Dziś tu jest +10, rano padało, ale wolę gdy jest plus 10 niż minus 10 i gdy pada
deszcz a nie śnieg lub marznący deszcz.
Rozmawiałam na temat nadgarstka z koleżanką i mi powiedziała, że jak się jest
osobą w moim wieku należy bardzo dbać o to, żeby przypadkiem nie wyłączyć
ani na moment "Funkcji Myślenia", bo wtedy zawsze taki przypadek kończy się
jakąś kontuzja lub innym nieszczęściem. Wie co mówi, kiedyś zleciała z drabiny,
przeleżała 8 miesięcy w charakterze mumii.
No to idę dalej "chorować", mam L-4 od komputera.
I na osłodę mój ulubiony platan, już mocno jesienny.
Mam ponaciągane ścięgna w nadgarstku.Na szczęscie nic nie połamane. Ale nadal
boli.
Pisanie jedną ręką jest trudne i żmudne i nie wiem dlaczego przestawiam wtedy
litery.
Ubieranie się się też jest trudne, funkcjonowanie względnie normalnie też trudne.
Przeszłam z żelu p. bólowego na żel z arniki, chyba jest lepiej po nim.
Gdy nic nie robię jest nawet całkiem dobrze;)
Zła wiadomość to ta, że to się pewnie będzie odnawiać, a więc wciąż będę musiała
uważać co i jak robię. A to jest męczące psychicznie.
Dziś tu jest +10, rano padało, ale wolę gdy jest plus 10 niż minus 10 i gdy pada
deszcz a nie śnieg lub marznący deszcz.
Rozmawiałam na temat nadgarstka z koleżanką i mi powiedziała, że jak się jest
osobą w moim wieku należy bardzo dbać o to, żeby przypadkiem nie wyłączyć
ani na moment "Funkcji Myślenia", bo wtedy zawsze taki przypadek kończy się
jakąś kontuzja lub innym nieszczęściem. Wie co mówi, kiedyś zleciała z drabiny,
przeleżała 8 miesięcy w charakterze mumii.
No to idę dalej "chorować", mam L-4 od komputera.
I na osłodę mój ulubiony platan, już mocno jesienny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)