drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 31 stycznia 2019

Od wczoraj......

....funkcjonuję w rzeczywistości równoległej.
Mam obtłuczone lewe biodro, prawe kolano, prawy łokieć, obolały ten sam
co przedtem  nadgarstek.
Nie mogę chodzić, nie mogę siedzieć dłużej niż 10 minut, jestem obolała
i....wściekła.
Potwierdziłam regułę, że najwięcej wypadków zdarza się we własnym domu.
Nie spadłam z drabiny ani ze stołka, robiłam czynność którą wykonuję od
wielu, wielu lat, zawsze tak samo.
Na pocieszenie mam dla Was zagadkę:
 " zgadnijcie co  robiłam, że się tak ładnie potłukłam".
Nagród niestety nie będzie;)

sobota, 26 stycznia 2019

I jeszcze trochę ....

.....tańca.
Tym razem popatrzmy na seniorów. Zazdrość będzie w pełni uzasadniona.








A na koniec coś do posłuchania i ewentualnie potańczenia samemu,
 w ramach aerobiku





I żeby wrócić  na  Ziemię to dokumentacja fotkowa- tak dziś rano wyglądały
dachy przy temp, +1,5 stopnia C

W sam raz do pobycia w domu i poćwiczenia giętkości stawów;)

piątek, 25 stycznia 2019

Jeszcze trwa.....

....karnawał.
Jutro kolejna sobota karnawałowa. Znalazłam na internecie swą ulubioną
parę taneczną, to Nils Andren i Bianca Locatelli

Oglądam to wszystko z nutką  żałości - było, minęło, no ale zostało we
wspomnieniach. Te szalone swingi, rock end rolle, wieczory w klubach
studenckich, wieczorki taneczne i zwyczajne dancingi w knajpach i
nieco lepszych kawiarniach.
Najczęściej bywaliśmy w "Medyku", choć żadne z nas nie było studentem
medycyny.
"Medyk" oferował dość spartańskie warunki- do picia podawano w czymś
co nazywało się "barem" tylko piwo i.....zsiadłe mleko, Wybór był, jak
widać dość ograniczony. Przy takim wyborze "trunków" do obu toalet stały
cały czas kolejki,  dłuugieeee.
Rekompensatą był zawsze dobrze grający zespół.
Znacznie  bardziej wolałam wieczorki taneczne w miejscu, które oferowało
nieco bardziej  cywilizowane warunki niż klub studencki "Medyk".
Powiedzmy sobie szczerze - po kilku wyczerpujących  "kawałkach" miło było
usiąść przy stoliku, wypić  coś ze szklanki a nie z butelki i chwilę odpocząć.
Bawcie się, tańczcie, taniec to najlepszy pod słońcem aerobik i miłe zajęcie.
No a po takich szybkich "kawałkach" można odpocząć przy czymś wielce
klasycznym, czyli niech żyje tango!

Miłego Weekendu Wszystkim!!!!





środa, 23 stycznia 2019

Murale berlińskie, c.d.


 Ten mural "rekreacyjny" jest bardzo autentyczny - byłam w lecie nad
takim jeziorkiem, gdzie kąpały się niezbyt estetyczne golasy.
Jak na złość ci ładnie zbudowani, młodzi,  byli "tekstylni".


 Czy ktoś z Was pamięta tych całujących się tak namiętnie panów?
Młodszym  czytaczom podpowiadam-to Lonia Breżniew i Honecker

 Wstawiłam jeszcze raz tego ptaka, na tym zdjęciu lepiej go widać.



Wydaje mi się, że dzięki tym malunkom łatwiej trafić  mieszkańcom do
własnego domu, a i odwiedzającym ich osobom też.
Gdy mieszkałam w Warszawie na osiedlu, gdzie wszystkie bloki były
barwy zupy szczawiowej ze śmietaną i miały identyczne daszki nad
drzwiami wejściowymi, naprawdę można było się pomylić i wejść nie
do swojej klatki schodowej.

poniedziałek, 21 stycznia 2019

Duże miasto.....

.....obraz nieco inny.
Urodziłam się w Warszawie, mieście znienawidzonym przez wiele osób
mieszkających daleko od niego, na tzw. prowincji.
Im mniejsza miejscowość tym większa była i zapewne nadal jest niechęć jej
mieszkańców do tego miasta stołecznego  i jego mieszkańców.
Owej niechęci doświadczyłam spędzając całe wakacje w pewnym bardzo
niedużym  mieście, mieszkając na poniemieckim osiedlu "zawieszonym"
pomiędzy miastem, do którego było 6 km a  wielkimi zakładami chemicznymi
które były 5 km od osiedla. Oczywiście mieszkali tu tylko pracownicy tych
zakładów chemicznych. Osiedle miało 6 ulic, miały one nawet swoich "patronów",
ale w miejscowej nomenklaturze były to ulice 1,2,3,4,5. Mieszkałam wtedy
u ojca, na piątej ulicy. Po obu stronach każdej ulicy stały 3  dwupiętrowe domy
z czerwoniutkiej cegły, jedne trzy , a inne cztero klatkowe. Na tyłach domów były
przydomowe ogródki, głównie warzywne. Tu każdy miał własną hodowlę
włoszczyzny, pomidorów, fasoli, ogórków.
Ulica "Jedynka" była jedyną przy której były jakieś sklepy i kiosk Ruchu.
Wyprawa do kiosku lub jakiegoś sklepu zabierała mi z reguły kilka minut.
Z nudów dawałam się wysyłać w niedzielę do kościoła, który był "w mieście",
 gdzie był lepiej zaopatrzony kiosk Ruchu, czynny w niedzielę po mszy.
Na osiedlu wszyscy wszystko o sobie wiedzieli, co kto kupuje, co gotuje, z kim
się spotyka, o czym śni. Miałam wtedy 13 lat i dusiłam się w tej dziwnej dla
mnie atmosferze tego ciągłego lustrowania bliźnich.
Najmilszym bowiem zajęciem pań było sterczenie w oknie i monitorowanie tego
co się na ulicy dzieje. Jestem pewna, że znały każdy milimetr asfaltu na  jezdni,
miały policzone wszystkie chwasty na trawniku, wiedziały jaka kupę zwalił
każdy pies i  spod której łapy sikał,  a ich czułe nozdrza bezbłędnie rozpoznawały
co gotuje sąsiadka z budynku vis a vis.
Czułam się tam obco, a widok sterczących wiecznie w oknach pań w tym
samym stopniu mnie dziwił jak i złościł. Naiwnie  myślałam, że tylko te , które
siedziały godzinami przy oknie śledziły wszystko i wszystkich. Nie wiedziałam,
że inne sterczą po prostu za firankami.
Byłam dla nich "OBCA" - całe moje  warszawskie  życie był wg nich czymś, co
miejscowych dziwiło ale i denerwowało.
Bo - nie znałam nazwisk wszystkich mieszkańców warszawskiej kamienicy
w której mieszkałam, nie mówiąc o tym, że nie znałam po nazwisku mieszkańców
"swojej ulicy", która była długości ok. 3 kilometrów.
Przez dwa miesiące mego tam pobytu nie używano mego imienia- od pierwszego
dnia byłam "warszawianką", czyli kimś dziwnym,obcym. Do szkoły jeździłam
nie autobusem a tramwajem, kino nie było dla mnie atrakcją, bo do kina miałam
ze 200 metrów i bywałam na każdym filmie o ile był dozwolony dla małolatów.
Teatr, w którym moi rówieśnicy bywali bardzo rzadko, bo trzeba było w tym celu
pojechać do zupełnie innego miasta też był dla mnie czymś codziennym.
Pobyt tam był dla mnie w sumie niemiłym doświadczeniem a największą atrakcją
cotygodniowa wyprawa do miasta (per pedes w obie  strony) na wtorkowy targ.
Tak naprawdę to nawet nie docierałam do centrum tego miasta, bo targ był na
jego peryferiach.
Gdy w następnym roku ojciec ponowił zaproszenie do spędzenia wakacji u niego,
powiedziałam, że raczej szybciej umrę niż tam jeszcze raz pojadę.
Może coś jest ze mną "nie tak", ale jestem dzieckiem betonowej dżungli. Lubię
miejską anonimowość, to, że w każdej chwili mogę skorzystać z wielu miejskich
atrakcji , lubię poznawać inne dzielnice miasta,lubię miejskie parki i nawet to,
że  nie znam wszystkich  mieszkańców swego bloku czy też kamienicy, jak tu
w Berlinie.
Berlin poznałam już wcześniej - spodobał mi się od pierwszego spojrzenia.
Jest o wiele większy od Warszawy. Ci co lubią liczyć bez trudu to obliczą-
Warszawa zajmuje powierzchnię 517,24 km kwadratowych , a Berlin ma tych
kilometrów kwadratowych 892. Warszawa ma 1.764615 mieszkańców  według
danych z 2018 roku, Belin w 2016 roku miał ich 3.600000. Teraz zapewne jest
ich już więcej.
Straciłam już nadzieję, że poznam calutki Berlin.
Na razie poznaję wciąż swoją dzielnicę i dużo jeszcze przede mną. Jest to część
miasta, która stosunkowo niewiele ucierpiała podczas II wojny światowej.
Zachowało się mnóstwo budynków z początku dwudziestego wieku a jest i też
kilka starszych.
Kusi mnie  wycieczka na tereny, na których były kiedyś zakłady naprawcze
taboru kolejowego.
A wyglądają teraz tak:


Jak widzicie wygląda to wszystko okropnie, ale to tu są najdroższe kluby.
Poza tym podobno można tu dobrze zjeść i jest sporo pracowni artystycznych.
Chciałabym na własne oczy zobaczyć niektóre znane    berlińskie murale:
                                   wiele twarzy Putina






 Ten śliczny słoń bawiący się naszym globem jest tłem placu do gry
w koszykówkę


 Te wszystkie ozdobione wieżowce są na terenie dawnego Berlina
Wschodniego.
Jak na razie nie ma chętnego na taką wycieczkę. Może latem uda mi się
kogo namówić?
Na razie zdjęcia są z sieci, mam nadzieję, że za jakiś czas zamieszczę
własne.



piątek, 18 stycznia 2019

Zimowy Berlin

Gdy wreszcie otworzyłam mocno zaspane oczy z okna łazienki
zobaczyłam taki widok:

No straszne- pomyślałam- zima przyszła.
Ale słonko świeci jak oszalałe, jest lekki wschodni wiaterek, suchutko,
na chodnikach ani śladu sniegu i tak z 1,5 stopnia na plusie.
Właśnie wróciłam z krótkiego spaceru - było bardzo przyjemnie.
Miłego dnia Wszystkim!

niedziela, 13 stycznia 2019

Teoretycznie niewiele.......

.....rzeczy mnie dziwi.
Ale ostatnio, to znaczy odkąd tu mieszkam jest nieco tych zdziwień.
Ostatnio zadziwiał mnie nieco system obowiązujący w tutejszej
służbie zdrowia. Właściwie po doświadczeniach z polskim okazem
służby zdrowia niewiele powinno mnie spraw zadziwić.
Tu każde wystawione skierowanie do specjalisty jest ważne tylko
jeden kwartał. Do specjalistów jest się z reguły niezbyt łatwo
załapać "od ręki", więc jeśli  zapiszą cię na następny kwartał, to
z góry wiadomo, że trzeba będzie w dniu wizyty przyjść z aktualnym,
po raz drugi wystawionym, skierowaniem. Mało tego - jeżeli podczas
wizyty specjalista wyznaczy ci konkretny termin następnej wizyty
u siebie, też musisz przynieść następne skierowanie od lekarza
pierwszego kontaktu.
Uważam to za totalną niedoróbę, bo cała służba zdrowia jest  wszak
skomputeryzowana, każda przychodnia, nawet "mini", ma dostęp do
centralnego rejestru osób ubezpieczonych, więc raczej nie ma
problemu ze sprawdzeniem czy dany chory jest nadal klientem
ubezpieczonym. Poza tym w każdej przychodni przechodzi się przez
"sito", czyli recepcję, która kieruje ruchem pacjentów.
Ogólnie recepcja  to potęga - ponieważ wszystkie choroby i leki
pacjenta są w komputerze, recepty na leki stałe wystawia recepcja,
nawet lekarz nie jest do tego potrzebny. Ale i tak trzeba swoje
odstać w kolejce.
Zadziwienie drugie - mój mąż jest pod opieką kardiologa w klinice
kardiologicznej szpitala uniwersyteckiego. Szpital - olbrzym niczym
nieduże miasteczko, przychodni przyszpitalnych jak mrówek w lesie,
ale nie ma dla pacjentów.....szatni, a różne pomieszczenia w których
odbywają się specjalistyczne badania wyglądają jak "kanciapy" na
zapleczach sklepów, w których ktoś upchnął sprzęt medyczny. Bo
tu też  służba zdrowia jest niedofinansowana!!!!
Kolejne zadziwienie - od ręki, bez wydziwiania, w tej klinice robią
szereg badań, a opis wyniku, zalecenia itp. nadejdą pocztą na  adres
domowy.
I nie muszą mieć naklejki "priorytet" by nie zaginęły po drodze.
Stała bolączka- pacjentów przybywa, lekarzy mało, szpital niestety
nie jest z gumy.
Zadziwienie in plus - można bez obaw zostawić w samochodzie,
który parkuję pod chmurką, tak "atrakcyjne" wyposażenie jak
siedziszcza  samochodowe dla nieletnich pasażerów.
Zadziwienie permanentne, odkąd tu jestem - uliczki wąskie,
pozastawiane i często wymanewrowanie  z miejsca postoju wymaga
"kilku taktów" i zawsze nikt manewrującego nie pogania klaksonem.
wszyscy spokojnie czekają aż się delikwent wykokosi ze swego
miejsca postoju.
Kolejne zadziwienie - starszy Krasnal często coś zostawia w szatni
na  basenie- ostatnio były to rękawiczki, wcześniej bilet miesięczny,
jak dobrze  pójdzie to i głowę kiedyś zostawi.
I wszystko następnego dnia było tam, gdzie to zostawił. Więc gdy tę
swoją głowinę zostawi w szatni to też ją odnajdziemy;)
I jeszcze coś- "RODO" - tu  chyba nie obowiązuje.
Na każdym domofonie są karteczki z nazwiskiem mieszkańca - tu nie
są ponumerowane mieszkania. Wniosek- listonosze i kurierzy muszą
umieć czytać i dedukować na które piętro trafić.
Na skrzynkach pocztowych też są kartki z nazwiskami.
I kolejne zadziwienie - dlaczego ja wciąż mam tak mało czasu na
pisanie, czytanie i robienie tego co lubię??? To naprawdę jest dla
mnie zagadką i totalnym zdziwieniem..

sobota, 5 stycznia 2019

Nowego roku.....

.....dzień piąty.
A tak , między innymi, wygląda zima w Berlinie- na termometrze tylko
+8 stopni pana Celsjusza,   a krzak rododendronu prezentuje dziś już
gotowość do następnej wiosny:
Nie rośnie w jakimś specjalnie ciekawym miejscu, kilkanaście kroków
od niego przejeżdżają cały dzień samochody, słońce też tego miejsca
nie rozpieszcza, a przedwczoraj to nawet była  aż ośmio minutowa
śnieżyca. Ale ponieważ temperatura była dodatnia, gdy tylko odleciała
dalej  śniegowa chmura, wyjrzało słońce i  było wiosennie.
Krążę ulicami i jest mi smutno, bo zaczęła się eksmisja świątecznych
choinek - są jeszcze całkiem zielone, nie uschnięte i dogorywają na
ulicy. Apogeum  wyrzucania z domu choinek nastąpi po Trzech
Królach. Po prostu żal na nie patrzeć.
Swoją  malutką sosenkę  uwolnię z tych nielicznych ozdób i będzie
rosła na loggii. Wiosną dostanie nową, wygodną donicę.
Wiem, są specjalne plantacje hodujące bożonarodzeniowe choinki, ale
mi tych drzewek ogromnie  żal.
Człowiek jest jednak okrutnym destruktorem i marnotrawcą.
Nie da się ukryć, że postęp techniczny i technologiczny wcale a wcale
nie służy naszej Ziemi. Ludzkość odeszła zdecydowanie zbyt daleko od
natury. Obecne pokolenie cechuje niesamowite "chciejstwo" i wielkie
przekonanie, że Ziemia sobie poradzi.
Ruch "minimalsów", którzy są zdania. że należy mieć mniej dóbr
materialnych, starać się używać każdą rzecz do samego końca, a nie
wyrzucać (bo już niemodne, znudziło się), jeść zdecydowanie mniej, ale
za to zdrowiej, starać się dawać starym przedmiotom nowe  życie, wciąż
jeszcze ma zbyt mało zwolenników.
Z dzieciństwa  pamiętam, że gdy się przynosiło zakupy do  domu, to
każdy pergaminowy papier był starannie składany i odkładany do
późniejszego wykorzystania. Nikt nie wyrzucał do śmietnika słoików,
zachowywano również inne szklane opakowania. Pamiętam wyprawy
na targ - w torbie zawsze się miało: pojemnik na śmietanę, pergamin
na biały ser, koszyczek lub pudełko na jajka, pojemnik na kwaszoną
kapustę, latem jakiś pojemnik na owoce jagodowe.
Nie przeczę - wygodniej jest wyjść z domu z rękami w kieszeniach,
nie zastanawiać się nad tym co się kupi i w czym się to do domu
przyniesie, bo przecież mamy  wszechobecny PLASTIK, króla naszej
codzienności.
I karmimy tym plastikiem ryby w oceanie, a te które jeszcze nie spożyły
go tyle by zdechnąć, spokojnie spożywamy, bo ryby to samo zdrowie.
Wkraczam w ten rok z nowym spojrzeniem i lekką trwogą bo to co
się dzieje nie rokuje dobrze na przyszłość naszej Ziemi. Chyba nie
chcemy  by nasze wnuki były ostatnim ziemskim pokoleniem, bo
nie potrafimy dziś okiełznać  własnej chciwości i dokonać zmiany
naszego spojrzenia na Ziemię.
Miłego Wszystkim;)