......1981, grudzień.
Latem byliśmy nad Bałtykiem. Wracając wstąpiliśmy do rodziny w Gdańsku.
W trakcie pożegnania bratowa zaprosiła nas byśmy koniecznie przyjechali na
Boże Narodzenie do nich.
I wtedy palnęłam (nie wiem do dziś dlaczego) - oczywiście, przyjedziemy jeżeli
tylko będzie można przyjechać.
Tym jednym zdaniem dorobiłam się w rodzinie etykietki właścicielki naprawdę
jaszczurczego języka.
Nie wiem jak było w innych miastach, ale w Warszawie co chwilę były jakieś
strajki, manifestacje itp., sklepy prezentowały puste półki, a w sklepach mięsnych
szczerzyły kły puste haki.
W tym układzie średnio raz na miesiąc wybieraliśmy się na wieś, by kupić pół
świniaka.
Losowaliśmy z mężem które z nas będzie za kierownicą, bo prowadzący był
zwolniony z picia wódki - właśnie wtedy dowiedziałam się, że nie ma świniobicia
bez wódki.
Obowiązkowo klient kupując połowę świńskiej tuszy musiał zjeść u gospodarza
talerz tłustego rosołu z kartoflami oraz świeżo zrobioną kaszankę, zapijając wódką.
I szczerze mówiąc nie wiedziałam co było gorsze - rosół czy wódka.
12 grudnia udało mi się wyłgać z jazdy po wieprzka, moje miejsce zajął jeden
z naszych przyjaciół. Ponieważ pół świniaka na naszą rodzinę to było jednak za
dużo , zawsze dzieliliśmy się mięchem z kimś z przyjaciół. Tym razem zostałam
w domu z dzieckiem.
Mąż z kolegą wrócili do Warszawy około 22,30, ja jeszcze szybko podzieliłam
mięso na dwie rodziny i mąż jeszcze odwiózł przyjaciela do domu- niedaleko, ze
6 km od nas.
Trochę się dziwił, że takie straszne pustki na ulicy, ale gdy skończyłam dzielenie
mięsa było już po 23,00, mróz i śnieg, a jechali Wisłostradą, która nie była
terenem miłym do spacerowania wieczorem.
Rano dziecię włączyło telewizor, bo przecież oglądanie teleranka to był wielki
obowiązek pięciolatki - a tu na ekranie "śnieg", zero obrazu.
Pierwsza myśl - "że też się musiał ten cholerny telewizor popsuć właśnie w niedzielę!"
W pierwszym odruchu włączyłam radio, a tu jakaś żałobna muza a w chwilę potem
grobowy głos poinformował słuchaczy, że właśnie został ogłoszony stan wojenny.
Pierwsze co powiedział wtedy mój mąż -" jak widać dobrze mi w Moskwie
mówili, że ruscy się nam do tyłka dobiorą. Ciekawe dokąd dotarli".
Mąż w tym okresie bardzo często bywał służbowo w Moskwie z racji pracy w CHZ.
Współpracowaliśmy wtedy z ZSRR w ramach JSMC**
I choć do dzisiejszego dnia wszyscy wieszają bezpańskie psy na gen.Jaruzelskim,
już wtedy było wiadomo, że to był właściwy krok z punktu widzenia Polski-
wstrzymał udzielenie nam przez ZSRR i KDL "bratniej pomocy" w opanowaniu
"sił wywrotowych".
Trochę mi ten stan wojenny dał w kość, bo dziecko było uprzejme załapać się na
zapalenie płuc i trzeba było wzywać lekarza z pomocą wojska.
Widok na ulicy "scotów" i żołnierzy z ostrą bronią też nie był miły.
No i jednak zupełnie niechcący wykrakałam, że na święta Bożego Narodzenia nie
można było pojechać do Gdańska.
**Jednolity System Maszyn Cyfrowych