Od pierwszego grudnia w wielu oknach berlińskich domów staną adwentowe
świeczniki, stroiki, zawisną adwentowe wieńce.
Zwyczaj adwentowych wieńców zapoczątkował w połowie XIX niemiecki
pastor J.H. Wichern. Spłótł wieniec o średnicy 2 metrów. Były w nim zielone
gałązki i stały 24 świeczki - po jednej na każdy dzień adwentu.
W krótkim czasie w wielu krajach Europy chrześcijanie zaczęli tworzyć
adwentowe wieńce. Do Polski tradycja dotarła w 1925 roku.
Co prawda zrezygnowano z ustawiania 24 świec, pozostawiono jedynie 4, po
jednej na każdą niedzielę adwentu.
Wieniec adwentowy ma własną symbolikę - ma kształt koła, który symbolizuje
wieczność, nie ma bowiem początku ni końca.
Zielone gałązki symbolizują ciągłe odradzanie się życia.
Dawniej miało znaczenie z jakich gałązek był upleciony i tak:
gałązki laurowe były symbolem zwycięstwa nad cierpieniem,
gałązki ostrokrzewu symbolizowały nieśmiertelność, sosnowe - płodność,
a gałązki cedrowe - niezniszczalność, uzdrowienie.
Każda ze świec wieńca adwentowego miała inne znaczenie - w pierwszą
niedzielę adwentu była zapalana biała świeca- świeca pokoju, w drugą niedzielę
zapalano świecę niebieską lub fioletową oznaczającą wiarę.
W trzecią niedzielę zapalano świecę różową symbolizującą miłość, w czwartą
niedzielę była zapalana świeca niebieska - świeca nadziei i aniołów.
Czasem była też zapalana w wigilijny wieczór piąta świeca - w kolorze złotym.
A dziś- no cóż pełna komercja . Adwentowych wieńców multum, przeważają
świeczki czerwone, wieńce są plecione z gałązek jodłowych, błyszczą złocenia.
Podejrzewam, że już nikt się nie interesuje symboliką tych wieńców, no może
tylko tacy porąbani ateiści jak ja. Bo ja chcę wiedzieć w co nie wierzę.
A tak przy okazji - choinka bożonarodzeniowa też ma niemieckie korzenie.
Ale ten mój ateizm nie zabrania mi co roku ubierać choinkę i zachwycać się jej
świeżym aromatem, nie broni też robienia nowych ozdób, ani składania
życzeń - wszak dobrych życzeń nigdy za wiele, nawet gdy są one u mnie
związane z zupełnie innym, ongiś pogańskim świętem, a nie z narodzeniem
się Jezusa, które miało miejsce w zupełnie innym miesiącu.
W tym roku zrobiłam dla siebie malutki wianuszek adwentowy - taki aby
nie zrobił krzywdy żadnemu z drzew lub krzewów. Nie ma w nim żywych
gałązek, bazę pomalowałam na zielono, dałam świeczki i zebrane ubiegłej
jesieni szyszki. I bez szwanku przetrwa do następnego roku.
A wygląda tak:
A na drzwiach wejściowych powieszę swojej roboty haft, o taki:
Jak zwykle zdjęcia można powiększyć kliknięciem.
drewniana rzezba
wtorek, 26 listopada 2019
niedziela, 24 listopada 2019
Jest jedno takie miejsce......
.....w Berlinie, w którym czuję się tak jakbym wcale nie wyjechała z Polski.
Tym miejscem jest przychodnia lekarska, w której przyjmują dwaj polscy
lekarze rodzinni i jeden rosyjsko-języczny, z tym, że nie mam nawet bladego
pojęcia z której dawnej republiki ZSRR jest rodem. Zresztą to jest nieistotne.
W tej przychodni jest zawsze tłum ludzi, wyznaczona godzina wizyty nie ma
najmniejszego znaczenia, bo zawsze się trafi jakaś znajoma osoba którejś z pań
recepcjonistek i wciśnie się do lekarza bez kolejki.
I co z tego, że byłam w piątek zapisana na godz. 11,00? A no nic, do lekarza
weszłam dopiero godzinę później.
Gdy zmarł w sierpniu mój mąż, odwołałam zaraz naszą wizytę, informując
recepcję, że mąż umarł a ja na razie nie choruję. Ale ta wiadomość nie dotarła
do lekarza i gdy weszłam pan doktor był wielce zdziwiony, że przyszłam sama,
wszak zawsze przychodziliśmy razem. Bardzo się pan doktor zmartwił , nawet
zaszkliły mu się oczy (nic dziwnego, jest tylko 6 lat młodszy od zmarłego) i
szybko zabrał się za badanie mojej osoby.
Po wysłuchaniu pracy serca natychmiast zarządził by mi zrobiono EKG.
I to nie był dobry pomysł, bo niemal goła musiałam poleżeć ze 20 minut nim
pani pielęgniarka rozplątała wszystkie kable w ustrojstwie, a w gabinecie było
całkiem chłodno. Nawet się bardzo martwiła, że się przeziebię no i.....miała
rację. Mam katar. Na domiar złego serce "nie pracuje pełną mocą" jak ocenił
pan doktor i zlecił mi całą "furę" badań krwi. Tak na moje rozeznanie to mi
w piątek pobiorą z 10 fiolek krwi a z głodu to pewnie padnę, bo mam być na
godzinę 10,30, więc znając życie wszystko się przeciągnie co najmniej godzinę.
No właśnie, zupełnie jakbym była w Polsce w przychodni NFZ, bo jakimś
cudem w tych prywatnych to zawsze można było być przyjętym punktualnie,
najwyżej z 5 minutowym "poślizgiem".
No i po co ja tam poszłam? Tabletek "na uspokojenie" nie dostałam bo serce
jakieś podejrzane, załapałam katar, ale dowiedziałam się, że na cmentarzu, na
którym spoczywa urna z prochami mego męża jest też pochowana....Marlena
Dietrich.
A więc dziś, skoro świeciło słońce i było aż +8 stopni ciepła potuptałam na
ten cmentarz, ale ...... nie szukałam grobu Marleny, bo wiał dość zimny wiatr.
"Odlistniłam" tylko nieco kwaterę, włożyłam nowe światełko do latarenki
i wyniosłam się do domu.
Nie wiem, może jestem jakaś upośledzona umysłowo, ale cmentarz nie jest
dla mnie miejscem w którym mam ochotę, czy też czuję potrzebę myślenia
o swoich zmarłych. A myślę o nich często, przy różnych okazjach, ale nie
na cmentarzu.
A jak to jest u Was z tym myśleniem o tych co odeszli ?
Tym miejscem jest przychodnia lekarska, w której przyjmują dwaj polscy
lekarze rodzinni i jeden rosyjsko-języczny, z tym, że nie mam nawet bladego
pojęcia z której dawnej republiki ZSRR jest rodem. Zresztą to jest nieistotne.
W tej przychodni jest zawsze tłum ludzi, wyznaczona godzina wizyty nie ma
najmniejszego znaczenia, bo zawsze się trafi jakaś znajoma osoba którejś z pań
recepcjonistek i wciśnie się do lekarza bez kolejki.
I co z tego, że byłam w piątek zapisana na godz. 11,00? A no nic, do lekarza
weszłam dopiero godzinę później.
Gdy zmarł w sierpniu mój mąż, odwołałam zaraz naszą wizytę, informując
recepcję, że mąż umarł a ja na razie nie choruję. Ale ta wiadomość nie dotarła
do lekarza i gdy weszłam pan doktor był wielce zdziwiony, że przyszłam sama,
wszak zawsze przychodziliśmy razem. Bardzo się pan doktor zmartwił , nawet
zaszkliły mu się oczy (nic dziwnego, jest tylko 6 lat młodszy od zmarłego) i
szybko zabrał się za badanie mojej osoby.
Po wysłuchaniu pracy serca natychmiast zarządził by mi zrobiono EKG.
I to nie był dobry pomysł, bo niemal goła musiałam poleżeć ze 20 minut nim
pani pielęgniarka rozplątała wszystkie kable w ustrojstwie, a w gabinecie było
całkiem chłodno. Nawet się bardzo martwiła, że się przeziebię no i.....miała
rację. Mam katar. Na domiar złego serce "nie pracuje pełną mocą" jak ocenił
pan doktor i zlecił mi całą "furę" badań krwi. Tak na moje rozeznanie to mi
w piątek pobiorą z 10 fiolek krwi a z głodu to pewnie padnę, bo mam być na
godzinę 10,30, więc znając życie wszystko się przeciągnie co najmniej godzinę.
No właśnie, zupełnie jakbym była w Polsce w przychodni NFZ, bo jakimś
cudem w tych prywatnych to zawsze można było być przyjętym punktualnie,
najwyżej z 5 minutowym "poślizgiem".
No i po co ja tam poszłam? Tabletek "na uspokojenie" nie dostałam bo serce
jakieś podejrzane, załapałam katar, ale dowiedziałam się, że na cmentarzu, na
którym spoczywa urna z prochami mego męża jest też pochowana....Marlena
Dietrich.
A więc dziś, skoro świeciło słońce i było aż +8 stopni ciepła potuptałam na
ten cmentarz, ale ...... nie szukałam grobu Marleny, bo wiał dość zimny wiatr.
"Odlistniłam" tylko nieco kwaterę, włożyłam nowe światełko do latarenki
i wyniosłam się do domu.
Nie wiem, może jestem jakaś upośledzona umysłowo, ale cmentarz nie jest
dla mnie miejscem w którym mam ochotę, czy też czuję potrzebę myślenia
o swoich zmarłych. A myślę o nich często, przy różnych okazjach, ale nie
na cmentarzu.
A jak to jest u Was z tym myśleniem o tych co odeszli ?
środa, 20 listopada 2019
Nic na to nie poradzę......
........ale lubię Berlin.
Nawet ten jesienny, teraz coraz częściej mokry, rozmazany, z liśćmi
rozpaćkanymi na chodnikach i jezdniach.
Podoba mi się stara zabudowa Berlina, bo są tu podwórka. Kiedyś każda
kamienica miała budynek główny i tzw. oficyny - najczęściej kamienice były
budowane na planie litery C lub L. Mieszkania w części reprezentacyjnej, tej
od ulicy były droższe, w oficynach tańsze. Teraz też tak jest. Np. w "mojej"
kamienicy mieszkania w oficynach są tańsze , już choćby dlatego, że tam
nie ma windy a w części mieszkań wszystkie pomieszczenia "wychodzą" na
jedną stronę. W moim mieszkaniu jeden pokój ma balkon i okna od strony
ulicy, drugi pokój, łazienka i kuchnia mają okna od strony podwórka.
Z kuchni i sypialni (łazienka ma szyby matowe) widzę brzozy - dla mnie są
piękne jak rok długi:
Podwórka między domami z reguły nie są wielkie, ale za to zawsze
są na nich drzewa.
Na tym drzewie to siedzi gołąb leśny. No cóż, ten akurat wybrał na swe
siedlisko miejskie podwórko. Mieszka tu już od kilku lat.
A na koniec "zasuszony symbol jesieni", czyli kasztanowiec w roli
kwiatka, oraz miejski, jesienny dywan
Miłego dla Was wszystkich.
P.S.
Zdjęcia powiększamy "kliknięciem"
Nawet ten jesienny, teraz coraz częściej mokry, rozmazany, z liśćmi
rozpaćkanymi na chodnikach i jezdniach.
Podoba mi się stara zabudowa Berlina, bo są tu podwórka. Kiedyś każda
kamienica miała budynek główny i tzw. oficyny - najczęściej kamienice były
budowane na planie litery C lub L. Mieszkania w części reprezentacyjnej, tej
od ulicy były droższe, w oficynach tańsze. Teraz też tak jest. Np. w "mojej"
kamienicy mieszkania w oficynach są tańsze , już choćby dlatego, że tam
nie ma windy a w części mieszkań wszystkie pomieszczenia "wychodzą" na
jedną stronę. W moim mieszkaniu jeden pokój ma balkon i okna od strony
ulicy, drugi pokój, łazienka i kuchnia mają okna od strony podwórka.
Z kuchni i sypialni (łazienka ma szyby matowe) widzę brzozy - dla mnie są
piękne jak rok długi:
Podwórka między domami z reguły nie są wielkie, ale za to zawsze
są na nich drzewa.
Na tym drzewie to siedzi gołąb leśny. No cóż, ten akurat wybrał na swe
siedlisko miejskie podwórko. Mieszka tu już od kilku lat.
A na koniec "zasuszony symbol jesieni", czyli kasztanowiec w roli
kwiatka, oraz miejski, jesienny dywan
Miłego dla Was wszystkich.
P.S.
Zdjęcia powiększamy "kliknięciem"
poniedziałek, 18 listopada 2019
Jestem genialna.....
......jako gospodyni.
Dziś wieczorem otworzyłam lodówkę i poza bardzo jasnym światłem znalazłam
w niej:
1/4 słoika dżemu morelowego, 2 plasterki topionego sera do tostów, resztkę
klarowanego masła, garstkę ugotowanego ryżu basmati i jajka. Jajka od tzw.
szczęśliwych kur, hodowanych na wolnym wybiegu.
Oooo, ucieszyłam się jak głupia - to ja sobie zrobię jajka. Umyłam je starannie
i stwierdziłam, że je ugotuję, tzw. "na twardo". Nalałam wody, włożyłam jajka,
włączyłam kuchenkę i pożeglowałam do pokoju by napisać list do koleżanki...
Gdy już skończyłam pisanie przypomniało mi się, że przecież zaparzyłam sobie
herbatę wcześniej, więc powlokłam się do kuchni.
I .....zobaczyłam jajka w suchutkim garnku na włączonej kuchence indukcyjnej.
Dno garnka miało taki niemiły kolor, z lekka brązowawy.
Znaczy, co upiekłam sobie jajka w garnku- pomyślałam całkiem spokojnie.
Garnek powędrował do zlewu, zalałam go gorącą wodą potem chłodniejszą i
sprawdziłam jak wyglądają jajka upieczone w garnku.
Nie liczcie na rewelacje - wyglądały normalnie, smakowały jak to jaja gotowane
na twardo, tyle tylko, że wokół żółtka była delikatna zielona obwódka i białko
było baaardzo twarde. Ale je zjadłam, tylko z solą, bez pieczywa.
Jak widać moje zainteresowanie jedzeniem spadło niemal do zera. Jeszcze trochę
a zacznę się odżywiać samym powietrzem i wodą. Są nawet ludzie, którzy tak
żyją od lat. Też bym tak chciała. O ile mniej wydatków i pracy w domu. Muszę
poszukać literatury na ten temat.
Garnek się jednak domył, widocznie jest z dobrej gatunkowo stali nierdzewnej.
Fajnie mi się tydzień zaczął - ciekawe jaki jeszcze numer wywinę w tym
tygodniu.
Dziś wieczorem otworzyłam lodówkę i poza bardzo jasnym światłem znalazłam
w niej:
1/4 słoika dżemu morelowego, 2 plasterki topionego sera do tostów, resztkę
klarowanego masła, garstkę ugotowanego ryżu basmati i jajka. Jajka od tzw.
szczęśliwych kur, hodowanych na wolnym wybiegu.
Oooo, ucieszyłam się jak głupia - to ja sobie zrobię jajka. Umyłam je starannie
i stwierdziłam, że je ugotuję, tzw. "na twardo". Nalałam wody, włożyłam jajka,
włączyłam kuchenkę i pożeglowałam do pokoju by napisać list do koleżanki...
Gdy już skończyłam pisanie przypomniało mi się, że przecież zaparzyłam sobie
herbatę wcześniej, więc powlokłam się do kuchni.
I .....zobaczyłam jajka w suchutkim garnku na włączonej kuchence indukcyjnej.
Dno garnka miało taki niemiły kolor, z lekka brązowawy.
Znaczy, co upiekłam sobie jajka w garnku- pomyślałam całkiem spokojnie.
Garnek powędrował do zlewu, zalałam go gorącą wodą potem chłodniejszą i
sprawdziłam jak wyglądają jajka upieczone w garnku.
Nie liczcie na rewelacje - wyglądały normalnie, smakowały jak to jaja gotowane
na twardo, tyle tylko, że wokół żółtka była delikatna zielona obwódka i białko
było baaardzo twarde. Ale je zjadłam, tylko z solą, bez pieczywa.
Jak widać moje zainteresowanie jedzeniem spadło niemal do zera. Jeszcze trochę
a zacznę się odżywiać samym powietrzem i wodą. Są nawet ludzie, którzy tak
żyją od lat. Też bym tak chciała. O ile mniej wydatków i pracy w domu. Muszę
poszukać literatury na ten temat.
Garnek się jednak domył, widocznie jest z dobrej gatunkowo stali nierdzewnej.
Fajnie mi się tydzień zaczął - ciekawe jaki jeszcze numer wywinę w tym
tygodniu.
niedziela, 17 listopada 2019
Znów niedziela ?
Zaczynam podejrzewać, że moje pelargonie to jakaś zimowa odmiana.
Kwitną lepiej niż latem, mają jeszcze bardzo dużo pączków. A może to
jakieś mutanty, które nie lubią słońca i upałów?
Doznałam wczoraj lekkiego szoku -muszę kupić zwyczajną, prostą jak budowa
cepa, komórkę.
I..........nie było, a spojrzenia którymi obrzucili mnie w kolejnych "salonach"
sprzedawcy mówiły wyraźnie, że mam niedorozwój umysłowy. Już kilka lat
wcześniej, gdy poszukiwałam baterii do swej ukochanej komórki typu Samsung
C3050, to jeden ze sprzedawców mnie poinformował, że takie komórki to są już
od dawna w..."murzynii". Niestety nie znam kraju o nazwie "murzynia", na mapie
też go nie znalazłam.
Na szczęście udało mi się kupić worki do odkurzacza, bo jest nowy i tutejszy.
I jeszcze coś mi się udało kupić- cieplusi płaszcz, leciuteńki, który daje się zwinąć
w rulonik o średnicy 12 cm i długości 29cm. Czyli wreszcie "upolowałam" tzw.
"płaszcz z workiem" a do tego w normalnym kolorze a nie w neonowej żółci.
Rozstanę się wreszcie z płaszczami, w których ostatnio topiłam się, odkąd gdzieś
zgubiłam 15 kg żywej wagi.
Nie zazdrośćcie- chudnięcie to zmarszczki i wydatki
na nowe ubrania. Musiałam też dokupić dżinsy odpowiednio mniejsze, a wczoraj
jeszcze się zrujnowałam na dwie nowe bluzeczki .
Od pewnego czasu prześladuje mnie napis "Wypróbuj nowego bloggera", więc
mam pytanie- wypróbował ktoś z Was tego "Nowego Bloggera"? Lepszy czy
nadal działa zasada "lepiej jest wrogiem dobrego"? Napiszcie coś o tym.
No i wreszcie doczekałam się nowych filmików Roxany i Sebastiana, tym razem
z Mallorca Tango Festival 2019.
Oto i one:
piątek, 15 listopada 2019
Nic, a może nawet.......
.....mniej niż nic się u mnie nie dzieje.
Po prostu dzień jak co dzień, dzień podobny do dnia, tydzień do tygodnia.
Lampa wciąż jeszcze nie dotarła, pewnie się dopiero produkuje.
Ale dotarł stolik o nazwie mandala, oto on:
Poza tym skończyłam grzebanie w dokumentach i tak się nawet
sprężyłam, że uporządkowałam książki, a tak dokładniej ulubione książki
mego męża. I teraz mam je w pokoju dziennym. Jest tu duży zbiór książek
o tematyce górskiej, bo On kochał góry, był wspinaczem.
Co prawda porzucił czynną wspinaczkę dla mnie, ale góry pozostały Jego
miłością. Jeździliśmy w Tatry dwa razy w roku, poznałam ludzi gór, czyli
tych przewodników tatrzańskich u których od 11 roku życia uczył się
obcowania z górami. Zostałam zaakceptowana przez Staszka z Lasa, przez
Józefa Wawrytkę choć byłam prawdziwą ceperką i nie chodziłam z liną.
Przy okazji porządkowania odkryłam, że przybyło cichcem sporo nowych
książek z różnych wypraw górskich. Będę miała co czytać.
Jestem pewna, że gdyby mój mąż nie brał kilka razy udziału w akcji znoszenia
z gór tych, którym wspinaczka nie wyszła, zapewne nie zrezygnowałby dla
mnie ze wspinania się.
A w ramach odpoczynku posłuchałam dziś Hausera:
Miłego weekendu dla Was;)))
Po prostu dzień jak co dzień, dzień podobny do dnia, tydzień do tygodnia.
Lampa wciąż jeszcze nie dotarła, pewnie się dopiero produkuje.
Ale dotarł stolik o nazwie mandala, oto on:
Poza tym skończyłam grzebanie w dokumentach i tak się nawet
sprężyłam, że uporządkowałam książki, a tak dokładniej ulubione książki
mego męża. I teraz mam je w pokoju dziennym. Jest tu duży zbiór książek
o tematyce górskiej, bo On kochał góry, był wspinaczem.
Co prawda porzucił czynną wspinaczkę dla mnie, ale góry pozostały Jego
miłością. Jeździliśmy w Tatry dwa razy w roku, poznałam ludzi gór, czyli
tych przewodników tatrzańskich u których od 11 roku życia uczył się
obcowania z górami. Zostałam zaakceptowana przez Staszka z Lasa, przez
Józefa Wawrytkę choć byłam prawdziwą ceperką i nie chodziłam z liną.
Przy okazji porządkowania odkryłam, że przybyło cichcem sporo nowych
książek z różnych wypraw górskich. Będę miała co czytać.
Jestem pewna, że gdyby mój mąż nie brał kilka razy udziału w akcji znoszenia
z gór tych, którym wspinaczka nie wyszła, zapewne nie zrezygnowałby dla
mnie ze wspinania się.
A w ramach odpoczynku posłuchałam dziś Hausera:
Miłego weekendu dla Was;)))
poniedziałek, 11 listopada 2019
To tylko......
.......6 minut i 27 sekund.
Zaczyna się nowy tydzień- wyhamujcie nieco, wieczny pęd marnuje nam
życie, nie pozwala dostrzec jego uroków.
Posłuchajcie duetu Hausera i Ceku, posłuchajcie Adagio z Concierto de
Aranjuez.
To koncert dobry i na smutek i na radosne chwile, taki moment
zadumy, króciutka medytacja, złapanie oddechu i perspektywy.
A ja dalej się mebluję, urządzam swój "buduar". Doszły trzy nowe elementy.
Wczoraj była tu "niedziela handlowa", otwarte były sklepy, ale nie wszystkie,
te, których personel się na to zgodził. Odwiedziłam więc sklep IKEI. Zawsze
mnie rozśmiesza widok ludzi testujących łóżka, fotele, krzesła czy też kanapy.
Niektórzy są tu wręcz zadomowieni, siedzą lub leżą i.....czytają książki.
A ja wczoraj poszukiwałam małego fotela, który miał spełniać kilka moich
warunków - miał być mały, wygodny do siadania, siedzenia w nim oraz do
wstawania, bo od czasu mej kontuzji biodra - te parametry nabrały znaczenia.
No i znalazłam, po przymierzeniu się do co najmniej dwudziestu modeli,
a ten wybrany przeze mnie prezentuje się tak :
A to co widzicie na ścianie to "obraz" utworzony z fototapety. Gdy z tego
pokoju wywędrowały ponure regały, ściana w kilku miejscach była nieco
"nieświeża". Malowanie pokoju o ścianach wysokości 3,5 metra zajęłoby
sporo czasu, więc wszystkie "niedoskonałości" są zakryte tym "obrazem".
U dołu zięć zrobił ledowe podświetlenie.
Poza tym zamiast dostawianego z boku nocnego stolika mam zrobiony
"nocny zagłówek" z półkami na książki lub jakieś drobiazgi.
Takie rozwiązanie wymusza poniekąd kształt pokoju, który jest dość wąski,
za to długi. A wygląda to tak:
Przybył też mebelek zwany "kwietnikiem"
Jak na razie króluje tu tylko jeden scindapsus, ale postaram się o jakieś
towarzystwo dla niego.
Jeszcze tylko dojdzie mały, okrągły stoliczek i lampa stojąca i będzie
koniec meblowania. Oba elementy już zamówione i chyba są już w drodze.
I.....dobrego nowego tygodnia Wszystkim życzę.
Zaczyna się nowy tydzień- wyhamujcie nieco, wieczny pęd marnuje nam
życie, nie pozwala dostrzec jego uroków.
Posłuchajcie duetu Hausera i Ceku, posłuchajcie Adagio z Concierto de
Aranjuez.
To koncert dobry i na smutek i na radosne chwile, taki moment
zadumy, króciutka medytacja, złapanie oddechu i perspektywy.
Wczoraj była tu "niedziela handlowa", otwarte były sklepy, ale nie wszystkie,
te, których personel się na to zgodził. Odwiedziłam więc sklep IKEI. Zawsze
mnie rozśmiesza widok ludzi testujących łóżka, fotele, krzesła czy też kanapy.
Niektórzy są tu wręcz zadomowieni, siedzą lub leżą i.....czytają książki.
A ja wczoraj poszukiwałam małego fotela, który miał spełniać kilka moich
warunków - miał być mały, wygodny do siadania, siedzenia w nim oraz do
wstawania, bo od czasu mej kontuzji biodra - te parametry nabrały znaczenia.
No i znalazłam, po przymierzeniu się do co najmniej dwudziestu modeli,
a ten wybrany przeze mnie prezentuje się tak :
A to co widzicie na ścianie to "obraz" utworzony z fototapety. Gdy z tego
pokoju wywędrowały ponure regały, ściana w kilku miejscach była nieco
"nieświeża". Malowanie pokoju o ścianach wysokości 3,5 metra zajęłoby
sporo czasu, więc wszystkie "niedoskonałości" są zakryte tym "obrazem".
U dołu zięć zrobił ledowe podświetlenie.
Poza tym zamiast dostawianego z boku nocnego stolika mam zrobiony
"nocny zagłówek" z półkami na książki lub jakieś drobiazgi.
Takie rozwiązanie wymusza poniekąd kształt pokoju, który jest dość wąski,
za to długi. A wygląda to tak:
Przybył też mebelek zwany "kwietnikiem"
Jak na razie króluje tu tylko jeden scindapsus, ale postaram się o jakieś
towarzystwo dla niego.
Jeszcze tylko dojdzie mały, okrągły stoliczek i lampa stojąca i będzie
koniec meblowania. Oba elementy już zamówione i chyba są już w drodze.
I.....dobrego nowego tygodnia Wszystkim życzę.
czwartek, 7 listopada 2019
Jestem zabójczo zdolna
Wpadłam kilka dni temu na pomysł, że powinnam sobie ugotować zupę, bo coś
jakby się jesień uparła by tu się rozgościć.
Rzut oka w lodówkę , w której odkąd nie ma męża z reguły króluje światło i
grecki jogurt, pieczarki, marchew, ziemniaki i coś na kształt włoszczyzny.
I bulion, z kurczaka. A więc do garnka powędrowało 60 dag pieczarek, resztę
składników "wkroiłam" na oko. Gdy się wszystko ugotowało zmiksowałam
całość "na gładko", na wypadek gdyby młodszy Krasnal zechciał zjeść zupę.
Ale akurat młodszy nie chciał, bo zjadł przyzwoicie obiad w szkole, starszy
zup nie jada i została mi zupa "na zaś".
Gęsta, mocno pieczarkowa, ciemno brązowa, bo to były brązowe pieczarki.
Wczoraj mi się przypomniało, że mam jeszcze zupę, więc ją postawiłam na
kuchence, żeby się odgrzała, bo była długo w lodówce.
A że jakoś ostatnio nie mam serca do gotowania, to zapomniałam by ją wpierw
porządnie zamieszać, postawiłam na kuchence i spłynęłam do pokoju.
I wiecie co ? - najzwyczajniej w świecie przypaliłam zupę, która była szalenie
gęsta. Gdybym ją porządnie zamieszała to pewnie by się nie przypaliła.
W ramach sprawdzania co kryje w swych szufladach zamrażarka, odkryłam
"alaskańskiego łososia", oczywiście zamrożonego. A więc na weekend zrobię
pieczonego łososia. Jeszcze ważny, więc trzeba go zużyć.
Do zrobienia go potrzeba:
lekko rozmrożonego łososia,
2 pomarańcze, bio, wyszorowane,
pęczek koperku,
2 łyżeczki miodu,
sól, pieprz i łyżkę musztardy
100 ml białego wina. 50 ml topionego masła, szklanka wywaru warzywnego
zagęstnik do sosu
i....naczynie żaroodporne.
Pomarańcze kroimy w cienkie plastry, połową wykładamy dno naczynia
Koperek drobno siekamy, mieszamy z masłem, solą i musztardą.
Układamy łososia na pomarańczach, smarujemy masłem z dodatkami,
układamy na nim pozostałe plastry pomarańczy, polewamy delikatnie wywarem
z warzyw.
Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 190 stopni i pieczemy 20 minut.
Wyłączamy piekarnik. Z naczynia wybieramy starannie wywar z pieczenia,
łączymy go z miodem i winem i krótko zagotowujemy.
Do tak powstałego sosu dodajemy zagęstnik, w razie potrzeby dosmaczamy.
Polewamy sosem łososia, nakrywamy naczynie i podgrzewamy łososia
w piekarniku.
Kiedyś go już robiłam i był całkiem jadalny, choć ja ryb nie lubię.
Mam nadzieję, że Wam będzie smakował ten łosoś w pomarańczach.
jakby się jesień uparła by tu się rozgościć.
Rzut oka w lodówkę , w której odkąd nie ma męża z reguły króluje światło i
grecki jogurt, pieczarki, marchew, ziemniaki i coś na kształt włoszczyzny.
I bulion, z kurczaka. A więc do garnka powędrowało 60 dag pieczarek, resztę
składników "wkroiłam" na oko. Gdy się wszystko ugotowało zmiksowałam
całość "na gładko", na wypadek gdyby młodszy Krasnal zechciał zjeść zupę.
Ale akurat młodszy nie chciał, bo zjadł przyzwoicie obiad w szkole, starszy
zup nie jada i została mi zupa "na zaś".
Gęsta, mocno pieczarkowa, ciemno brązowa, bo to były brązowe pieczarki.
Wczoraj mi się przypomniało, że mam jeszcze zupę, więc ją postawiłam na
kuchence, żeby się odgrzała, bo była długo w lodówce.
A że jakoś ostatnio nie mam serca do gotowania, to zapomniałam by ją wpierw
porządnie zamieszać, postawiłam na kuchence i spłynęłam do pokoju.
I wiecie co ? - najzwyczajniej w świecie przypaliłam zupę, która była szalenie
gęsta. Gdybym ją porządnie zamieszała to pewnie by się nie przypaliła.
W ramach sprawdzania co kryje w swych szufladach zamrażarka, odkryłam
"alaskańskiego łososia", oczywiście zamrożonego. A więc na weekend zrobię
pieczonego łososia. Jeszcze ważny, więc trzeba go zużyć.
Do zrobienia go potrzeba:
lekko rozmrożonego łososia,
2 pomarańcze, bio, wyszorowane,
pęczek koperku,
2 łyżeczki miodu,
sól, pieprz i łyżkę musztardy
100 ml białego wina. 50 ml topionego masła, szklanka wywaru warzywnego
zagęstnik do sosu
i....naczynie żaroodporne.
Pomarańcze kroimy w cienkie plastry, połową wykładamy dno naczynia
Koperek drobno siekamy, mieszamy z masłem, solą i musztardą.
Układamy łososia na pomarańczach, smarujemy masłem z dodatkami,
układamy na nim pozostałe plastry pomarańczy, polewamy delikatnie wywarem
z warzyw.
Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 190 stopni i pieczemy 20 minut.
Wyłączamy piekarnik. Z naczynia wybieramy starannie wywar z pieczenia,
łączymy go z miodem i winem i krótko zagotowujemy.
Do tak powstałego sosu dodajemy zagęstnik, w razie potrzeby dosmaczamy.
Polewamy sosem łososia, nakrywamy naczynie i podgrzewamy łososia
w piekarniku.
Kiedyś go już robiłam i był całkiem jadalny, choć ja ryb nie lubię.
Mam nadzieję, że Wam będzie smakował ten łosoś w pomarańczach.
wtorek, 5 listopada 2019
Dzień bez tanga.....
....to dzień stracony;))
Dopiero teraz znalazłam filmik z moimi ulubieńcami, którzy w maju
tańczyli na Meetingu w Casercie.
Caserta to miasto i gmina w Kampanii. Caserta słynie z pięknego, olbrzymiego
pałacu, który ma 1200 pokoi, cztery dziedzińce i został zbudowany na wzór
Wersalu w czasach panowania dynastii Burbonów. Pospacerować można po
parku, prześlicznym i olbrzymim, którego powierzchnia to 1200 hektarów.
Prawdę mówiąc to nie wyobrażam sobie bym przedreptała na własnych nogach
taką odległość. W 1996 roku cały kompleks pałacowy został wpisany na listę
światowego dziedzictwa UNESCO.
I właśnie w Casercie Roxana Suarez i Sebastian Achaval tak tańczyli:
A tak tańczyli w Bari w czasie Tango Congress
Bari jest stolicą regionu Apulia, to region w którym spędzają swe wakacje
Włosi zajadając się ryżem z ziemniakami i omułkami, focaccią z ziemniakami
oliwkami i ziołami, oraz cebulowym ciastem.
To jeden z biedniejszych regionów, atrakcji mało, ale ludzie sympatyczni.
I Bari ma bardzo ładną starówkę.
A ja nadal porządkuję, segreguję, układam, czytam i drę na kawałki.
A dziś byłam u akustyka, ponownie miałam badanie słuchu i w pierwszej
kolejności będę miała uzupełnienie w tym gorzej słyszącym uchu. Dziś
zrobiono "odlew" wnętrza mego ucha, bo będzie to aparat dopasowany do
moich potrzeb. Moja dopłata do "interesu" wyniesie 20 €, resztę pokryje Kasa
Chorych. Dla mnie idealne jest to, że nie muszę nigdzie "latać i załatwiać",
oni sami wszystko z Kasą Chorych załatwią.
Przy okazji nie mogli się nadziwić, że w Polsce odmówiono mi aparatu
słuchowego twierdząc, że to nic nie pomoże.
Tu twierdzą, że należy jak najwcześniej dawać aparat słuchowy by nerwy były
cały czas pobudzane do pracy dźwiękami a nie wyłączały się z ich braku.
I nie będzie to wcale niewidoczny aparat. Te niewidoczne nie są dla każdego, bo
nie każdy ma odpowiednio długi przewód słuchowy w uchu a do tego mało
uszkodzony słuch.
A teraz pieśćcie oczy i uszy, oglądając filmy na You Tube i dając przynajmniej
tryb kinowy lub cały ekran.
Miłego tygodnia Wszystkim;)
Dopiero teraz znalazłam filmik z moimi ulubieńcami, którzy w maju
tańczyli na Meetingu w Casercie.
Caserta to miasto i gmina w Kampanii. Caserta słynie z pięknego, olbrzymiego
pałacu, który ma 1200 pokoi, cztery dziedzińce i został zbudowany na wzór
Wersalu w czasach panowania dynastii Burbonów. Pospacerować można po
parku, prześlicznym i olbrzymim, którego powierzchnia to 1200 hektarów.
Prawdę mówiąc to nie wyobrażam sobie bym przedreptała na własnych nogach
taką odległość. W 1996 roku cały kompleks pałacowy został wpisany na listę
światowego dziedzictwa UNESCO.
I właśnie w Casercie Roxana Suarez i Sebastian Achaval tak tańczyli:
A tak tańczyli w Bari w czasie Tango Congress
Bari jest stolicą regionu Apulia, to region w którym spędzają swe wakacje
Włosi zajadając się ryżem z ziemniakami i omułkami, focaccią z ziemniakami
oliwkami i ziołami, oraz cebulowym ciastem.
To jeden z biedniejszych regionów, atrakcji mało, ale ludzie sympatyczni.
I Bari ma bardzo ładną starówkę.
A ja nadal porządkuję, segreguję, układam, czytam i drę na kawałki.
A dziś byłam u akustyka, ponownie miałam badanie słuchu i w pierwszej
kolejności będę miała uzupełnienie w tym gorzej słyszącym uchu. Dziś
zrobiono "odlew" wnętrza mego ucha, bo będzie to aparat dopasowany do
moich potrzeb. Moja dopłata do "interesu" wyniesie 20 €, resztę pokryje Kasa
Chorych. Dla mnie idealne jest to, że nie muszę nigdzie "latać i załatwiać",
oni sami wszystko z Kasą Chorych załatwią.
Przy okazji nie mogli się nadziwić, że w Polsce odmówiono mi aparatu
słuchowego twierdząc, że to nic nie pomoże.
Tu twierdzą, że należy jak najwcześniej dawać aparat słuchowy by nerwy były
cały czas pobudzane do pracy dźwiękami a nie wyłączały się z ich braku.
I nie będzie to wcale niewidoczny aparat. Te niewidoczne nie są dla każdego, bo
nie każdy ma odpowiednio długi przewód słuchowy w uchu a do tego mało
uszkodzony słuch.
A teraz pieśćcie oczy i uszy, oglądając filmy na You Tube i dając przynajmniej
tryb kinowy lub cały ekran.
Miłego tygodnia Wszystkim;)
niedziela, 3 listopada 2019
Się dzieje.....
.....ino iskry lecą dookoła.
A optycznie wygląda to tak:
Nagle 20 metrów kwadratowych zostało zarzucone zawartością trzech
regałów przywiezionych 2 lata temu z Warszawy. Demontaż ich na
pojedyncze deski był miły niczym koszmar nocny. Chyba przez całe życie
nie nawyciągałam się tylu gwoździ co dziś. I jeszcze nigdy nie brałam
czynnego udziału w dewastowaniu mebli. Udało się wszystko wyprowadzić
z mieszkania nim przyjechały paczki z nowymi meblami.
Po jakimś czasie w pustym pokoju, który będzie moją sypialnią zaczął się
montaż łóżka - ja się tylko przyglądałam, bo zajmowałam się głównie
unicestwianiem opakowań z mebli - bo nie można wrzucać do pojemnika
całych opakowań, one muszą być w niedużych kawałkach. A ja ostatnio mam
wprawę w rozkawałkowywaniu papierów.
Gdy zajrzałam po raz pierwszy zobaczyłam to :
a w jakiś czas potem, wcale nie krótki było tak:
Okazuje się, że mam dwa łóżka, choć byłam pewna, że kupuje się jedno.
No i coś, co jest praktyczne, czyli dwie szuflady.
Mnóstwo czasu kosztował demontaż i ponowny montaż szafy, która teraz
będzie w sypialni. I całkiem sporo czasu zeszło przy montażu komódki-
jednej z dwóch.
W tak zwanym "międzyczasie" byliśmy na koncercie uczniów szkoły
muzycznej, do której chodzi starszy Krasnal. Starszy błysnął, bo wykonał
swoją własną kompozycję ( co było nawet napisane w programie koncertu),
niestety nie załapałam się na program, bo przyczłapaliśmy dość późno.
Oprócz własnego utworu zagrał jeszcze jakieś boogie. On bardzo lubi grę
na fortepianie, twierdzi, że go gra relaksuje.
W tej chwili moja sypialnia ma zmontowane łóżko, komódkę i
szafę ubraniową.
Druga komódka będzie zmontowana jutro, resztę wyposażenia jeszcze
trzeba dokupić, czyli stolik, lampę stojącą, fotel. Ale do fotela to się wpierw
muszę przymierzyć, nie da się kupić go z katalogu.
Mam jeszcze do "ogarnięcia", czyli przejrzenia i wyselekcjonowania całą
masę rzeczy, które mieszkały przedtem w regałach.
Najbliższe dwa tygodnie będę miała co robić- to pewne.
A optycznie wygląda to tak:
Nagle 20 metrów kwadratowych zostało zarzucone zawartością trzech
regałów przywiezionych 2 lata temu z Warszawy. Demontaż ich na
pojedyncze deski był miły niczym koszmar nocny. Chyba przez całe życie
nie nawyciągałam się tylu gwoździ co dziś. I jeszcze nigdy nie brałam
czynnego udziału w dewastowaniu mebli. Udało się wszystko wyprowadzić
z mieszkania nim przyjechały paczki z nowymi meblami.
Po jakimś czasie w pustym pokoju, który będzie moją sypialnią zaczął się
montaż łóżka - ja się tylko przyglądałam, bo zajmowałam się głównie
unicestwianiem opakowań z mebli - bo nie można wrzucać do pojemnika
całych opakowań, one muszą być w niedużych kawałkach. A ja ostatnio mam
wprawę w rozkawałkowywaniu papierów.
Gdy zajrzałam po raz pierwszy zobaczyłam to :
a w jakiś czas potem, wcale nie krótki było tak:
Okazuje się, że mam dwa łóżka, choć byłam pewna, że kupuje się jedno.
No i coś, co jest praktyczne, czyli dwie szuflady.
Mnóstwo czasu kosztował demontaż i ponowny montaż szafy, która teraz
będzie w sypialni. I całkiem sporo czasu zeszło przy montażu komódki-
jednej z dwóch.
W tak zwanym "międzyczasie" byliśmy na koncercie uczniów szkoły
muzycznej, do której chodzi starszy Krasnal. Starszy błysnął, bo wykonał
swoją własną kompozycję ( co było nawet napisane w programie koncertu),
niestety nie załapałam się na program, bo przyczłapaliśmy dość późno.
Oprócz własnego utworu zagrał jeszcze jakieś boogie. On bardzo lubi grę
na fortepianie, twierdzi, że go gra relaksuje.
W tej chwili moja sypialnia ma zmontowane łóżko, komódkę i
szafę ubraniową.
Druga komódka będzie zmontowana jutro, resztę wyposażenia jeszcze
trzeba dokupić, czyli stolik, lampę stojącą, fotel. Ale do fotela to się wpierw
muszę przymierzyć, nie da się kupić go z katalogu.
Mam jeszcze do "ogarnięcia", czyli przejrzenia i wyselekcjonowania całą
masę rzeczy, które mieszkały przedtem w regałach.
Najbliższe dwa tygodnie będę miała co robić- to pewne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)