drewniana rzezba

drewniana rzezba

środa, 23 października 2013

Słucham i .....

niczego nie mogę pojąć. Taka tępa jestem, jak zużyty nóż kuchenny.
Nie rozumiem zupełnie co jest z tym protestem przeciwko wysyłaniu
sześciolatków do szkoły.
Dlaczego taki raban? Czy naprawdę tak trudno pojąć, że większość
sześciolatków wie o wiele więcej niż ich rówieśnicy 50 lat temu?
Osobiście  zostałam  zapisana do szkoły gdy ukończyłam sześć lat.
I wcale nie było łatwo, bo do szkoły były zapisywane siedmiolatki.
Ale idąc do szkoły umiałam już czytać a nawet trochę pisać i robiłam
zabójcze szlaczki.
Chodziłam do podstawówki, która miała koszmarne warunki, choć to
była stolica - w jednym budynku były aż trzy szkoły. Nauka była na
trzy zmiany, klasy liczyły od 45 do 50 łebków.
Nigdy nie było w łazienkach ciepłej wody, papieru toaletowego też nie,
nie mówiąc już o jakichś ręcznikach.
Salę gimnastyczną  poznałam dopiero w szóstej klasie, bo wybudowano
nowa szkołę i nas przeniesiono.
Gdy było względnie ciepło WF był na podwórku, w pozostałe dni na
korytarzu szkolnym.
I wierzcie mi - nikt się nie przejmował pierwszoklasistami, dla nikogo
nie było taryfy ulgowej.
Tablice wisiały wysoko, nawet nauczycielka (jeśli nie miała 165 cm
wzrostu) korzystała z "przedłużacza", czyli małego stołeczka, na którym
myśmy stawali gdy trzeba było coś napisać wysoko na tablicy.
Dziwnym trafem nie było wtedy wcale dysgrafików ani dyslektyków, za
to ortografii uczyliśmy  się pisząc pełne zdania, pod dyktando, a nie
uzupełniając literki w ćwiczeniach.
Tabliczki mnożenia uczono nas długo, a nie trzy  lekcje, jak w szkole,
do której chodziła moja latorośl. Musieliśmy ją wykuć na pamięć, ale gdy
zaczęła się nauka dzielenia, nikt już nie miał problemów.
Jeśli któreś dziecko zle czytało lub pisało, to wezwany rodzic był
instruowany jak ma dziecku pomóc, by jak najszybciej uzupełniło braki.
Nie  było wtedy TV i komputerów, ale czytelnictwo kwitło - od samego
początku nasza wychowawczyni zwracała uwagę na to, by dzieci czytały
w domu książki.
A dziś - naprawdę bardzo wiele dzieci w wieku 5 lat jest na tyle bystrych,
że z powodzeniem mogą iść do szkoły gdy ukończą 6 lat.
Córka mojej znajomej wyjechała na rok służbowo do Anglii i zabrała ze
sobą swą pięcioletnią córkę, którą tam posłała do szkoły. Wg kryteriów
brytyjskich mała nadawała się już do szkoły i nikt nie robił problemu
z faktu, że dziecko nie zna języka angielskiego. Po miesiącu mała
zaczęła do matki mówić w domu po angielsku. Dzieci w tym wieku są
naprawdę bardzo pojętne i łatwo przystosowują się do nowych
warunków, czego polscy rodzice jakimś cudem nie dostrzegają.
Odnoszę wrażenie, że większość tych protestujących rodziców broni się
przed posłaniem dzieci do szkoły z  czystej wygody- teraz dzieciaki są
w przedszkolu, od samego rana do bardzo póznego popołudnia.
Wrócą z przedszkola i nie trzeba się interesować czy i co mają  zadane
do domu, więc rodzice  zdecydowanie mają mniej obowiązków.
Bo szkoła to obowiązek nie tylko dla dzieci - rodziców także.
Mój Starszy wnuczek  na początku stycznia skończy 5 lat i pójdzie do
szkoły w systemie Montessori. Młodszy w lutym skończy 3 lata, ale
od maja tego roku już awansował ze  żłobka do przedszkola.
Starszy wcale nie jest geniuszem, ale gdy byliśmy w lipcu czytał na
głos czytanki dla dzieci z II klasy, a w metrze napisy informacyjne.
I wcale nie był znów takim wyjątkiem, sporo dzieci czyta w tym wieku.
Może niewiele ma  takie zamiłowanie jak on  do liczb,  bo w wieku 3 lat
znał wszystkie cyfry, potrafił liczyć, dodawać a ostatnio już fascynuje go
mnożenie. Nie ma za to ani krzty talentu do plastyki. Ale tańczy i śpiewa.
Dobre i to:)))

Podejrzewam, że zostanę za ten post niemal zlinczowana.
Nie po to go napisałam, by przywracać tamte warunki szkolne sprzed lat.
Ale  jestem zdania, że posłanie sześciolatka do szkoły nie jest zabieraniem
mu dzieciństwa - jest po prostu przystosowaniem go do wciąż pędzącego
postępu, jest ułatwieniem mu startu w dorosłe życie.
Wiem też, że część szkół ma gorsze warunki, więc może zamiast jojczeć i
jednoczyć się w proteście, rodzice zebrali by się i pomogli taką szkołę
odpowiednio przystosować.
Wiem co mówię - gdy posyłałam córkę do społecznego liceum (płatne i to
dużo) to szkoła otrzymała budynek po przedszkolu, który trzeba było
przystosować dla młodzieży. I wszyscy rodzice włączyli się do tych prac-
choć teoretycznie każdy mógł powiedzieć - "płacę, więc wymagam".