Gdy byłam w wieku, w którym wszystko jest : ciekawe, piękne, nowe oraz
niezwykle ekscytujące, z niecierpliwością czekałam na Sylwestra, bo był to jedyny raz w roku, gdy nikt mnie nie zaganiał o 21,00 do łóżka a zjedzenie
kawałka ciasta póznym wieczorem nie było obarczone wielkim grzechem
przeciwko własnemu zdrowiu a może nawet życiu.
Co prawda długo nie mogłam się nadziwić, że właśnie nastąpił Nowy Rok,
a wygląd wszystkich obecnych ani trochę się nie zmienił, choć babcia niezmiennie wtedy mówiła, że właśnie jesteśmy o rok starsi, więc nie ma
się z czego cieszyć. Jak widzicie babcia nie zasilała szeregów optymistów.
Ale nic dziwnego, w końcu przez jej życie przewaliły się dwie wojny światowe.
Jeszcze z jednego powodu lubiłam Sylwestra -zawsze tuż po północy dziadek włączał adapter i prosił mnie do walca i zawsze był to walc wiedeński.
A tańczyć zawsze lubiłam.
*****
Trudny był dla mnie ten rok - wpierw, zupełnie niespodziewanie odeszła
moja przyjaciółka, a w sierpniu odszedł nasz wspólny przyjaciel.
Mnie też się za dobrze nie układało, bardzo długo miałam szlaban na
robótki i udało mi się raptem zrobić przez cały rok kilkanaście sztuk.
A do tego wszystkiego sytuacja w Polsce przyprawia mnie o permamentny
ból głowy i prawdziwy niepokój. Odnoszę wrażenie, że w domu ciężko
chorych psychicznie czułabym się bardziej spokojnie i bezpieczniej.
*****
Nie wiem jak Wy, ale ja już od wielu lat nie snuję żadnych planów na
następny rok ani nie skladam sobie żadnych obietnic z gatunku: schudnę,
będę bardziej rygorystycznie przestrzegac diety, zacznę wodny aerobik
i tym podobne przyrzeczenia.
Dzięki temu w końcu roku nie wpadam we frustrację, że żadnego z tych
postanowień nie spełniłam. Zero stresu, pełen luz.
Po prostu co będzie - to będzie.Fatalizm- dobra rzecz.
No a skoro już jesteśmy tak blisko Nowego Roku to
życzę Wszystkim byśmy się wszyscy
odnalezli w tym samym składzie
w Sylwestra 2016 roku.
drewniana rzezba
środa, 30 grudnia 2015
wtorek, 29 grudnia 2015
Mój pierwszy bal
To było bardzo, bardzo dawno, ale ten pierwszy bal był dla mnie naprawdę
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu, a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost.
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam.
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków.
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala.
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten fason sukienki jest "uniwersalny",
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam.
Przyznam się bez bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli.
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam - szal miałam przymocowany do ramiączek tak,
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach.
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.
wielkim przeżyciem.
Pierwsze dni grudnia spędziłam na gonitwie po co lepszych sklepach z damską
konfekcją, szukając jakiejś porządnej sukienki, najlepiej długiej.
Bo na Sylwestra szłam do Rady Ministrów, więc musiałam wdziać się w coś
eleganckiego.
Szpilki (wysokie) nabyłam bez większego trudu, bo właśnie rzucili do sklepu
import z Węgier.
Niestety ówczesna moda peerelowska nie przewidywała długich sukienek dla
kobiet poniżej 164 cm wzrostu, a ja widocznie w złej kolejce stanęłam gdy rozdawali wzrost.
Wędrując, już nieco zrezygnowana, mijałam na Placu Konstytucji sklep
Cepelii i jak zwykle, nałogowo już, do niego weszłam.
I... na środku sklepu na stojakach wisiały sukienki z różnych kolorów tafty,
ręcznie malowane przez artystów plastyków.
W oko wpadła mi trzyczęściowa kreacja, składająca się z dopasowanej
bluzeczki na cienkich ramiączkach, rozkloszowanej spódnicy długości kilku
centymetrów za kolano oraz dość szerokiego szala.
Tafta była ciemno stalowej barwy, pokryta błękitnymi i złotymi "pieczątkami".
Ten złoty barwnik miał kolor starego złota, a błękit lekko migotał, zapewne
były w nim drobinki brokatu.
Sprzedawczyni uświadomiła mi, że ten fason sukienki jest "uniwersalny",
bo: bluzeczkę można nosić na wierzchu spódnicy i wtedy jest sukienka
z przedłużoną talią albo schować pod spódnicę i wtedy jest sukienka z talią
w miejscu naturalnym, a szalem można się okryć lub upiąć go niczym
szarfę.
Ponieważ w sklepie nie było przymierzalni umówiłam się, że sukienkę
zadatkuję, zmierzę w domu i albo kupię, albo oddam.
Przyznam się bez bicia, że sprzedawczyni mnie już nieco znała, bo często
kupowałam w tej Cepelii kupony materiałów farbowane lub malowane
ręcznie i sama szyłam dla siebie sukienki, więc poszła mi na rękę.
Jakimś cudem sukienka była jak dla mnie szyta no i co najważniejsze podobała
się memu ówczesnemu kandydatowi na męża, więc ją kupiłam.
Wszystko było pięknie i cacy aż do wigilii, bo w wigilię rano zaniemówiłam a temperatura zaczęła mi rosnąć jak szalona.
Wieczorem już nawet nie bardzo wiedziałam jak mam na imię. Sprowadzony
lekarz stwierdził ostre wirusowe zapalenie krtani, tchawicy i oskrzeli.
Zaordynował ...... bańki i leżenie w ciepełku, płukanie gardła, picie dużych
ilości płynu i konsumpcję miodu metodą zlizywania go pomału z łyżeczki.
Obiecał, że jeżeli mi w ciągu dwóch dni spadnie temperatura a kontrola
dzień przed Sylwestrem nie wykaże stanu zapalnego oskrzeli, będę mogła
wstać z łóżka.
Oczywiście przezornie nie zapytałam, czy będę mogła iść na Sylwestra, bo
po co?
Pielęgniarka stawiająca mi bańki aż mruczała z zachwytu jak cudownie "naciągnęły i poczerniały" co wg niej znaczyło, że były bardzo potrzebne i
dzięki nim nie dostanę zapalenia płuc.
W drugi dzień świąt opuściłam łóżko, 30 grudnia przyszedł po raz drugi
lekarz i stwierdził, że oskrzela w porządku, tchawica też, ale odtąd często
będzie mi się ta dolegliwość powtarzać. I chyba wymówił to w złą godzinę,
bo faktycznie co jakiś czas historia się powtarza.
Na bal oczywiście poszłam - szal miałam przymocowany do ramiączek tak,
by dokładnie zakrywał moje zmasakrowane bańkami plecy. Byłam jedyną
kobietą tańczącą w szalu.
Ale pomimo tych wszystkich zawirowań to był piękny bal - trzy sale były
przeznaczone do tańca, w każdej grała inna orkiestra.
I sporo pań było w krótkich sukienkach.
Bawiliśmy się do trzeciej nad ranem , bo dłużej już nie dałam rady. Głównie
przez te nowe szpilki. Przed wyjściem przebrałam się w łazience w zwykłe ciuchy i z wielką ulgą wskoczyłam w zimowe kozaczki.
Były potem i inne bale, mniej ekskluzywne- niektóre udane, inne takie sobie.
Ale tamten pierwszy najlepiej zapamiętałam, głównie przez tę chorobę i strach, że nie pójdę na bal.
poniedziałek, 28 grudnia 2015
Nie chcę Was martwić.....
.....ale już wróciłam.
Nie wiem jak tu było, ale tam było wiosennie- najniższa temperatura to
+10 stopni, a w sobotę to było tylko +15. I byłoby to bardzo , bardzo
fajnie, gdybym miała do dyspozycji jakieś bardziej wiosenne ciuszki.
Przed wyjazdem z Warszawy zdążyłam jeszcze zrobić taki drobiazg:
Najważniejsze, że podoba się osobie, dla której zrobiłam.
Bo po pierwsze bardzo liczę się z Jej opinią, a po drugie- to
nie była realizacja jakiegoś zamówienia, ale pomysł takiego
naszyjnika wpadł mi do głowy, gdy sobie o tej osobie pomyślałam.
No a teraz ad rem, czyli o świętach. Generalnie były to święta
wielce "luzackie".
Choinka była naturalna, pachnąca lasem, a wszystkie dekoracje
Krasnale wykonali sami. Wszystkie "wisiory" są zrobione z plastikowych
koralikow 3D. Oni układali koraliki, ich mama ograniczyła się tylko do
zgrzania onych koralików żelazkiem (przez papier do pieczenia).
Łańcuchy też były robione w domu, z kolorowego papieru.
A choinka wyglądała tak:
Jak zwykle było mnóstwo prezentów, oczywiście najwięcej załapały
Krasnale.
Od nas były te mięciusie poduszki, które obu chłopcom bardzo się
spodobały i od razu "zamieszkały" w ich łóżkach, zastepując te, na
których dotąd Krasnale spały.
A ja załapałam się, miedzy innymi, na kolorowanki dla dorosłych i
duży komplet kredek Fabera.
Kolorowanki dla dorosłych to taki specyficzny "relaksowiec, uspakajacz".
Ja dostałam obrazki z cyklu "Zaginiony Ocean", córka - "Kwiaty".
I wiecie co? - te kolorowanki są super wciągające- nie da się ukryć, że
pokolorowanie jednej strony może zająć bez trudu kilka godzin, a na
niektóre to trzeba będzie poświęcić i ze dwa a nawet trzy dni - tyle
jest tam detali. A praca z kredkami Fabera to naprawdę sama frajda!!!
Co do samej wigilii - powiem tak- "nowoczesność w domu i w zagrodzie".
Po pierwsze: wszystko było zakupione w miejscu o nazwie "Liście
winorośli" i wszystko było "na zimno". Tytułowe liście winorośli kryły
w swym wnętrzu przeróżne nadzienia , ostre, łagodne i słodkie.
Było kilka typów sałatek na bazie włoskiego grochu i soczewicy, było
kilka gatunków oliwek- w życiu jeszcze nie jadłam tak pysznych oliwek!
I było sushi - najbardziej mi smakowało sushi z grillowanymi krewetkami
i awokado, oraz z grillowanym łososiem. Córka z mężem i teściową
zajadali sushi z surowym tuńczykiem i łososiem.
W ramach "słodkości" była pasta serowa z włoskimi mielonymi orzechami-
pycha!!!
W piątek byliśmy na koncercie w Filharmonii, zorganizowanym z okazji
dwudziestolecia Berliner Mozart-Chor, którego częścią jest Berliner
Mozart-Kinderchor. Najmłodsza chórzystka ma całe 5 lat i ledwie ją było
widać na scenie bo jest to drobne dziecię. Nasz Krasnal stał na samym
środku w pierwszym rzędzie i ślicznie wyglądał w swej białej koszuli
i niebieskiej muszce. Chłopcy mieli niebieskie muszki, płeć piękna tegoż
koloru kokardy lub opaski na włosach.
Ogromnie mnie Krasnal rozbawił, bo przed koncertem nas poinformował,
że na scenie nie wolno trzech rzeczy- dłubać w nosie, trzymać rąk
w kieszeni oraz wymachiwać do rodziny i wołać "halo, tu jestem".
Ciężkie jest życie chórzysty.
W Berlinie jak zwykle jest wieloetnicznie. Jedynym zauważalnym dla mnie akcentem, że coś się zmieniło był widok policjantki, która we Frankfurcie
nad Odrą weszła do wagonu i powoli przeszła korytarzem zerkając do
przedziałów. Ale oczywiśce weszła do pociągu jadącego do Berlina- do powrotnego już nie.
I wiecie co? fajnie jest być znowu w domu!!!!
Nie wiem jak tu było, ale tam było wiosennie- najniższa temperatura to
+10 stopni, a w sobotę to było tylko +15. I byłoby to bardzo , bardzo
fajnie, gdybym miała do dyspozycji jakieś bardziej wiosenne ciuszki.
Przed wyjazdem z Warszawy zdążyłam jeszcze zrobić taki drobiazg:
Najważniejsze, że podoba się osobie, dla której zrobiłam.
Bo po pierwsze bardzo liczę się z Jej opinią, a po drugie- to
nie była realizacja jakiegoś zamówienia, ale pomysł takiego
naszyjnika wpadł mi do głowy, gdy sobie o tej osobie pomyślałam.
No a teraz ad rem, czyli o świętach. Generalnie były to święta
wielce "luzackie".
Choinka była naturalna, pachnąca lasem, a wszystkie dekoracje
Krasnale wykonali sami. Wszystkie "wisiory" są zrobione z plastikowych
koralikow 3D. Oni układali koraliki, ich mama ograniczyła się tylko do
zgrzania onych koralików żelazkiem (przez papier do pieczenia).
Łańcuchy też były robione w domu, z kolorowego papieru.
A choinka wyglądała tak:
Jak zwykle było mnóstwo prezentów, oczywiście najwięcej załapały
Krasnale.
Od nas były te mięciusie poduszki, które obu chłopcom bardzo się
spodobały i od razu "zamieszkały" w ich łóżkach, zastepując te, na
których dotąd Krasnale spały.
A ja załapałam się, miedzy innymi, na kolorowanki dla dorosłych i
duży komplet kredek Fabera.
Kolorowanki dla dorosłych to taki specyficzny "relaksowiec, uspakajacz".
Ja dostałam obrazki z cyklu "Zaginiony Ocean", córka - "Kwiaty".
I wiecie co? - te kolorowanki są super wciągające- nie da się ukryć, że
pokolorowanie jednej strony może zająć bez trudu kilka godzin, a na
niektóre to trzeba będzie poświęcić i ze dwa a nawet trzy dni - tyle
jest tam detali. A praca z kredkami Fabera to naprawdę sama frajda!!!
Co do samej wigilii - powiem tak- "nowoczesność w domu i w zagrodzie".
Po pierwsze: wszystko było zakupione w miejscu o nazwie "Liście
winorośli" i wszystko było "na zimno". Tytułowe liście winorośli kryły
w swym wnętrzu przeróżne nadzienia , ostre, łagodne i słodkie.
Było kilka typów sałatek na bazie włoskiego grochu i soczewicy, było
kilka gatunków oliwek- w życiu jeszcze nie jadłam tak pysznych oliwek!
I było sushi - najbardziej mi smakowało sushi z grillowanymi krewetkami
i awokado, oraz z grillowanym łososiem. Córka z mężem i teściową
zajadali sushi z surowym tuńczykiem i łososiem.
W ramach "słodkości" była pasta serowa z włoskimi mielonymi orzechami-
pycha!!!
W piątek byliśmy na koncercie w Filharmonii, zorganizowanym z okazji
dwudziestolecia Berliner Mozart-Chor, którego częścią jest Berliner
Mozart-Kinderchor. Najmłodsza chórzystka ma całe 5 lat i ledwie ją było
widać na scenie bo jest to drobne dziecię. Nasz Krasnal stał na samym
środku w pierwszym rzędzie i ślicznie wyglądał w swej białej koszuli
i niebieskiej muszce. Chłopcy mieli niebieskie muszki, płeć piękna tegoż
koloru kokardy lub opaski na włosach.
Ogromnie mnie Krasnal rozbawił, bo przed koncertem nas poinformował,
że na scenie nie wolno trzech rzeczy- dłubać w nosie, trzymać rąk
w kieszeni oraz wymachiwać do rodziny i wołać "halo, tu jestem".
Ciężkie jest życie chórzysty.
W Berlinie jak zwykle jest wieloetnicznie. Jedynym zauważalnym dla mnie akcentem, że coś się zmieniło był widok policjantki, która we Frankfurcie
nad Odrą weszła do wagonu i powoli przeszła korytarzem zerkając do
przedziałów. Ale oczywiśce weszła do pociągu jadącego do Berlina- do powrotnego już nie.
I wiecie co? fajnie jest być znowu w domu!!!!
niedziela, 13 grudnia 2015
Jestem.......
......obywatelką gorszego sortu i zapewne obciążona genem zdrady.
Ale to lepsze niż być obciążonym genem obłędu.
I dziś dziękuję tym wszystkim, którzy mają podobne jak ja wady, że pomimo naprawdę marnej pogody potrafili wznieść się ponad podziały polityczne i
światopoglądowe i razem, zgodnie, w kulturalny sposób zaprotestować
przeciw psuciu i rozwalaniu dorobku ostatnich dwudziestu sześciu lat
istnienia naszego Państwa.
Manifestacja w Warszawie była naprawdę piękna i gdy spoglądałam na ten karnie, a jednocześnie dość radośnie postępujący pochód, którego czoło było już pod Kolumną Króla Zygmunta a koniec na Placu Trzech Krzyży- serce
rosło i wracała wiara w to, że nie wszyscy u nas są nosicielami genu obłędu
i destrukcji.
Szli zgodnie i ci w moim wieku i ich dorosłe dzieci i ich wnuki. To był dopiero
pierwszy taki marsz, ale jestem pewna, że nie ostatni.
To był marsz wielopokoleniowy- byli również ci, którzy ostatnim razem szli tak
ulicami Warszawy w czasach Solidarności . Byli też i ci, którzy brali udział
w protestach w marcu 1968r.
Nikt nikogo nie obrażał, nie było żadnych obrazliwych inwektyw pod adresem
aktualnie rządzących.
To był piękny, kilku godzinny marsz. Żałujcie, że Was tam nie było.
*****
Święta coraz bliżej. Tym razem moja przerwa świąteczna będzie dość długa-
wyjeżdżam jutro, wracam z karawaną Trzech Króli.
Zimę mamy w tym roku nietypową i zamiast z choinką zostawiam
Was z tym pięknym reniferem wcinającym pelargonie.
Zapewne to milsze zajęcie niż ciągnięcie sań załadowanych po brzegi
prezentami.
Wszystkim gościom stałym i zaglądającym życzę
Wesołych Świąt
i
szczęścia, radości, spokoju,
spełnienia marzeń
w
NOWYM ROKU !
Ale to lepsze niż być obciążonym genem obłędu.
I dziś dziękuję tym wszystkim, którzy mają podobne jak ja wady, że pomimo naprawdę marnej pogody potrafili wznieść się ponad podziały polityczne i
światopoglądowe i razem, zgodnie, w kulturalny sposób zaprotestować
przeciw psuciu i rozwalaniu dorobku ostatnich dwudziestu sześciu lat
istnienia naszego Państwa.
Manifestacja w Warszawie była naprawdę piękna i gdy spoglądałam na ten karnie, a jednocześnie dość radośnie postępujący pochód, którego czoło było już pod Kolumną Króla Zygmunta a koniec na Placu Trzech Krzyży- serce
rosło i wracała wiara w to, że nie wszyscy u nas są nosicielami genu obłędu
i destrukcji.
Szli zgodnie i ci w moim wieku i ich dorosłe dzieci i ich wnuki. To był dopiero
pierwszy taki marsz, ale jestem pewna, że nie ostatni.
To był marsz wielopokoleniowy- byli również ci, którzy ostatnim razem szli tak
ulicami Warszawy w czasach Solidarności . Byli też i ci, którzy brali udział
w protestach w marcu 1968r.
Nikt nikogo nie obrażał, nie było żadnych obrazliwych inwektyw pod adresem
aktualnie rządzących.
To był piękny, kilku godzinny marsz. Żałujcie, że Was tam nie było.
*****
Święta coraz bliżej. Tym razem moja przerwa świąteczna będzie dość długa-
wyjeżdżam jutro, wracam z karawaną Trzech Króli.
Zimę mamy w tym roku nietypową i zamiast z choinką zostawiam
Was z tym pięknym reniferem wcinającym pelargonie.
Zapewne to milsze zajęcie niż ciągnięcie sań załadowanych po brzegi
prezentami.
Wszystkim gościom stałym i zaglądającym życzę
Wesołych Świąt
i
szczęścia, radości, spokoju,
spełnienia marzeń
w
NOWYM ROKU !
czwartek, 10 grudnia 2015
Takie sobie różne myśli
Od wygrania wyborów przez partię PRL-bis nie mogę jakoś do siebie
dojść- przeżyłam poważny wstrząs, bo naiwnie myślałam, że mamy
w kraju nieco bardziej odpowiedzialne społeczeństwo.
Ale myliłam się, ogromnie się pomyliłam, jak jeszcze nigdy w życiu.
Nie sądziłam, że aż tak ogromna jest tęsknota ludzi za peerelem.
Bo PiS, chociaż sam siebie przedstawia jako partię prawicową,głosi
hasła rodem z peerelu.
Jedyna różnica polega na tym, że wtedy rację miała jedyna właściwa
partia o nazwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza a teraz jej
miejsce zajęła partia o zwodniczej nazwie Prawo i Sprawiedliwość,
partia o zdecydowanie nacjonalistycznym profilu, lekceważąca
i prawo i ową sprawiedliwość.
Jedyną, choć mocno wątpliwą dla mnie pociechą jest to, że po
niedługim czasie wyborcy owej partii obudzą się któregoś ranka
z przysłowiową ręką w nocniku.
Szkoda mi tylko, że kraj o tak dużych możliwościach padł ofiarą PiSu.
*****
Jak się tak spokojnie zastanowić to na całym świecie robi się "dziwno a straszno".
Europa przeżywa trudne chwile, ale wyglada na to, że nie za bardzo
wie, co ma z tym fantem, zwanym uchodzcy, począć.
Bo gdy się dokładnie całej sprawie przyjrzeć z bliska, to są dwa rodzaje
uchodzców - ci, którzy naprawdę uciekają przed okrucieństwami wojny
i ci, którzy najzwyczajniej w świecie chcą sobie poprawić byt. I tych
drugich jest znacznie więcej i już od dawna usiłują się osiedlić w Europie.
A Europa nie potrafi odróżnić jednych od drugich.
To prawda, że całe "zastępy" Polaków od dawna jezdziły "na saxy"-
do USA i do Europy Zachodniej. I ten fakt ma nam ułatwić myśl o tym,
że i u nas pojawią się jacyś uchodzcy. Tyle tylko, że nie jesteśmy dla
nich interesującym krajem, socjal niski mamy.
Tam większość Polaków pracowała "na czarno", tam zarabiała, tu wydawała.
Pamiętam "cudowne czasy PRL", gdy za 100 dolarów można było w Polsce
spokojnie przeżyć miesiąc.
Jedna z moich sąsiadek miała siostrę w Australii, dla której 100$ to nie
był wydatek, więc przesyłała siostrze co miesiąc 100$ i ta bez trudu
utrzymywała się wraz z dzieckiem z kwoty za sprzedane dolary.
Ale nieco zeszłam z tematu, a więc jak mówi Klarka, "do brzegu".
Problem uchodzców narasta i zaczyna przypominać guz rakowy, który
lada moment da przerzuty.
Bo owi uchodzcy, a zwłaszcza ci mniej autentyczni, mają wymagania -
chcą zachować swą odrębność kulturową wraz z wszystkimi atrybutami
obyczajowymi, a do tego mieć wszystkie przywileje autochtonów, a
zwłaszcza te finansowe.
I, choć naprawdę od dziecka wbijano mi do głowy, że ani kolor skóry ani
wyznanie nie dyskredytuje człowieka to zaczynam mieć wątpliwości,
czy wprowadzenie do Europy wszystkich chętnych ma jakiś sens.
Bo większość z nich niczego pożytecznego do swego nowego kraju nie
wniesie, bo ludzi o niskich kwalifikacjach każdy kraj ma własnych i spore
kłopoty z ich "zagospodarowaniem".
*****
Wyjeżdżam za kilka dni, wrócę z karawaną Trzech Króli.
Prezenty już prawie wszystkie mam. I jak to dobrze, że wymieniłam
wcześniej złotówki na euro! Euro i dolary szybują w górę wobec złotego,
za co należy gorąco podziękować wyborcom PiSu. Nasze notowania, nie
tylko w Europie spadają w dól, razem z wartością złotego.
No cóż, zawsze mówiłam, że bocian zrzucił mnie w złym miejscu:)
dojść- przeżyłam poważny wstrząs, bo naiwnie myślałam, że mamy
w kraju nieco bardziej odpowiedzialne społeczeństwo.
Ale myliłam się, ogromnie się pomyliłam, jak jeszcze nigdy w życiu.
Nie sądziłam, że aż tak ogromna jest tęsknota ludzi za peerelem.
Bo PiS, chociaż sam siebie przedstawia jako partię prawicową,głosi
hasła rodem z peerelu.
Jedyna różnica polega na tym, że wtedy rację miała jedyna właściwa
partia o nazwie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza a teraz jej
miejsce zajęła partia o zwodniczej nazwie Prawo i Sprawiedliwość,
partia o zdecydowanie nacjonalistycznym profilu, lekceważąca
i prawo i ową sprawiedliwość.
Jedyną, choć mocno wątpliwą dla mnie pociechą jest to, że po
niedługim czasie wyborcy owej partii obudzą się któregoś ranka
z przysłowiową ręką w nocniku.
Szkoda mi tylko, że kraj o tak dużych możliwościach padł ofiarą PiSu.
*****
Jak się tak spokojnie zastanowić to na całym świecie robi się "dziwno a straszno".
Europa przeżywa trudne chwile, ale wyglada na to, że nie za bardzo
wie, co ma z tym fantem, zwanym uchodzcy, począć.
Bo gdy się dokładnie całej sprawie przyjrzeć z bliska, to są dwa rodzaje
uchodzców - ci, którzy naprawdę uciekają przed okrucieństwami wojny
i ci, którzy najzwyczajniej w świecie chcą sobie poprawić byt. I tych
drugich jest znacznie więcej i już od dawna usiłują się osiedlić w Europie.
A Europa nie potrafi odróżnić jednych od drugich.
To prawda, że całe "zastępy" Polaków od dawna jezdziły "na saxy"-
do USA i do Europy Zachodniej. I ten fakt ma nam ułatwić myśl o tym,
że i u nas pojawią się jacyś uchodzcy. Tyle tylko, że nie jesteśmy dla
nich interesującym krajem, socjal niski mamy.
Tam większość Polaków pracowała "na czarno", tam zarabiała, tu wydawała.
Pamiętam "cudowne czasy PRL", gdy za 100 dolarów można było w Polsce
spokojnie przeżyć miesiąc.
Jedna z moich sąsiadek miała siostrę w Australii, dla której 100$ to nie
był wydatek, więc przesyłała siostrze co miesiąc 100$ i ta bez trudu
utrzymywała się wraz z dzieckiem z kwoty za sprzedane dolary.
Ale nieco zeszłam z tematu, a więc jak mówi Klarka, "do brzegu".
Problem uchodzców narasta i zaczyna przypominać guz rakowy, który
lada moment da przerzuty.
Bo owi uchodzcy, a zwłaszcza ci mniej autentyczni, mają wymagania -
chcą zachować swą odrębność kulturową wraz z wszystkimi atrybutami
obyczajowymi, a do tego mieć wszystkie przywileje autochtonów, a
zwłaszcza te finansowe.
I, choć naprawdę od dziecka wbijano mi do głowy, że ani kolor skóry ani
wyznanie nie dyskredytuje człowieka to zaczynam mieć wątpliwości,
czy wprowadzenie do Europy wszystkich chętnych ma jakiś sens.
Bo większość z nich niczego pożytecznego do swego nowego kraju nie
wniesie, bo ludzi o niskich kwalifikacjach każdy kraj ma własnych i spore
kłopoty z ich "zagospodarowaniem".
*****
Wyjeżdżam za kilka dni, wrócę z karawaną Trzech Króli.
Prezenty już prawie wszystkie mam. I jak to dobrze, że wymieniłam
wcześniej złotówki na euro! Euro i dolary szybują w górę wobec złotego,
za co należy gorąco podziękować wyborcom PiSu. Nasze notowania, nie
tylko w Europie spadają w dól, razem z wartością złotego.
No cóż, zawsze mówiłam, że bocian zrzucił mnie w złym miejscu:)
niedziela, 6 grudnia 2015
Czasami jednak coś robię
< To jest "pod choinkę" dla córci
To też dla córci >
Pierwszy naszyjnik jest dla Osoby, którą szczerze zawsze podziwiam i przeogromnie lubię. Projekt mój własny. Cały z koralików toho.
Te dwa dla córki to dla mnie eksperyment- nigdy nie łączyłam metalu
z kryształkami .
Kryształki to czeskie koraliki Fire Polish, niestety wybór kolorów był
niewielki i nieco odbiegają od oryginału.
Ten ostatni wisiorek to koraliki, haft i metalowy łańcuszek.
Nawet nie wiem, czy mnie się te dwa naszyjniki podobają.
Obydwa są inspirowane pewnymi "gotowcami", które córka wypatrzyła na
necie.
A ja mam ten feler, że mam kłopot ze ścisłym odwzorowaniem.
No i jakoś bardziej lubię robić to, co sama wymyślę.
Czeka mnie jeszcze zrobienie bransoletki techniką makramową- koraliki
pomiędzy dwoma okrągłymi rzemieniami.
Na szczęście nie pilne.
To też dla córci >
Pierwszy naszyjnik jest dla Osoby, którą szczerze zawsze podziwiam i przeogromnie lubię. Projekt mój własny. Cały z koralików toho.
Te dwa dla córki to dla mnie eksperyment- nigdy nie łączyłam metalu
z kryształkami .
Kryształki to czeskie koraliki Fire Polish, niestety wybór kolorów był
niewielki i nieco odbiegają od oryginału.
Ten ostatni wisiorek to koraliki, haft i metalowy łańcuszek.
Nawet nie wiem, czy mnie się te dwa naszyjniki podobają.
Obydwa są inspirowane pewnymi "gotowcami", które córka wypatrzyła na
necie.
A ja mam ten feler, że mam kłopot ze ścisłym odwzorowaniem.
No i jakoś bardziej lubię robić to, co sama wymyślę.
Czeka mnie jeszcze zrobienie bransoletki techniką makramową- koraliki
pomiędzy dwoma okrągłymi rzemieniami.
Na szczęście nie pilne.
sobota, 5 grudnia 2015
Okazuje się, że....
.....jestem niedoinformowana.
W ramach rodzinnej szychty wpadła do mnie koleżanka wraz ze swoim wnuczkiem.
Mały był po ostrym zapaleniu oskrzeli i lekarka kazała go jeszcze
przetrzymać kilka dni w domu, żeby znów czegoś w przedszkolu nie
załapał. W takich przypadkach każda babcia jest na wagę złota, bo
bez trudu zastąpi dziecku przedszkole.
Mały ma cztery lata, starszą o 4 lata siostrę i okrutnie sepleni. Poza
tym to miły mały człowieczek. I niesamowicie gadatliwy.
Zrobiłam dla nas kawę, dla niego kakao, które przyniosła ze sobą jego
babcia, wyciągnęłam dyżurne książeczki do kolorowania, usadziłam
malca przy moim uniwersalnym stoliczku do prac biżuteryjnych, postawiłam
przy dziecku 2 pudełka różnych kredek i naiwnie pomyślałam, że teraz
dziecko da nam porozmawiać.
Po 10 minutach mały przydreptał do mnie, przewiesił mi się przez kolana, zadarł rękawek bluzki i zademonstrował mi na swym przedramieniu kilka
niewielkich, okrągłych siniaków.
Zobac, mam tatusiasz - poinformował mnie z błyskiem ocząt.
Z lekka zdębiałam, a koleżanka puściła do mnie oko.
A skąd się wziął na twojej rączce ten tatusiasz?- zapytałam.
Inga zlobiła,długisem, niebieskim.
Chyba długopisem? -sprostowałam.
No pseciess mówię. Ładnie, plawda? I tloche mnie bolało, ale nie
płakałem. Bo jestem duzy.
A potem tata i mama ksyceli na Inge.
I wies, nie dostanie Inga plezentów od Mikołaja, tylko lózgę. Ja wiezę
w Mikołaja, ale Inga mówi, że on jus jest umarły, bo był baaldzo staly.
A ty pisałeś list do Mikołaja? -zapytałam.
Lisowałem, duzo lisowałem, potem dałem list tacie,zeby go wzucił do
sksynki. I... daleko jesce do tej choinki? -zapytał z wielką troską w głosie.
A co narysowałeś w swoim liście do Mikołaja, możesz mi powiedzieć?
Nowy lowel, Lotnisko LEGO, albo garasz dla moich samochodów, taki
z windą. I latalkę z kololowymi swiatełkami.
A ty pisałaś do Mikołaja? - zainteresował się.
Jeszcze nie, bo jeszcze nie wiem, co chciałabym dostać od Mikołaja.
Mały spojrzał na mnie swymi ślicznymi ciemnymi oczkami i poważnie
mnie pouczył: "to napis sybko, bo Mikołaj nie zdązy ci kupić."
Dobrze, napiszę wieczorem, bo teraz to muszę wpierw z Twoją babcią
porozmawiać.
A obrazek z małpkami już pokolorowałeś?
Mały przecząco pokręcił głową i poczłapał do stolika.
Więc kochani- jeśli jeszcze nie napisaliście listu do Mikołaja to szybko
bierzcie się do pisania, bo inaczej nie zdąży Wam nic kupić.
Miłej niedzieli wszystkim życzę;)
W ramach rodzinnej szychty wpadła do mnie koleżanka wraz ze swoim wnuczkiem.
Mały był po ostrym zapaleniu oskrzeli i lekarka kazała go jeszcze
przetrzymać kilka dni w domu, żeby znów czegoś w przedszkolu nie
załapał. W takich przypadkach każda babcia jest na wagę złota, bo
bez trudu zastąpi dziecku przedszkole.
Mały ma cztery lata, starszą o 4 lata siostrę i okrutnie sepleni. Poza
tym to miły mały człowieczek. I niesamowicie gadatliwy.
Zrobiłam dla nas kawę, dla niego kakao, które przyniosła ze sobą jego
babcia, wyciągnęłam dyżurne książeczki do kolorowania, usadziłam
malca przy moim uniwersalnym stoliczku do prac biżuteryjnych, postawiłam
przy dziecku 2 pudełka różnych kredek i naiwnie pomyślałam, że teraz
dziecko da nam porozmawiać.
Po 10 minutach mały przydreptał do mnie, przewiesił mi się przez kolana, zadarł rękawek bluzki i zademonstrował mi na swym przedramieniu kilka
niewielkich, okrągłych siniaków.
Zobac, mam tatusiasz - poinformował mnie z błyskiem ocząt.
Z lekka zdębiałam, a koleżanka puściła do mnie oko.
A skąd się wziął na twojej rączce ten tatusiasz?- zapytałam.
Inga zlobiła,długisem, niebieskim.
Chyba długopisem? -sprostowałam.
No pseciess mówię. Ładnie, plawda? I tloche mnie bolało, ale nie
płakałem. Bo jestem duzy.
A potem tata i mama ksyceli na Inge.
I wies, nie dostanie Inga plezentów od Mikołaja, tylko lózgę. Ja wiezę
w Mikołaja, ale Inga mówi, że on jus jest umarły, bo był baaldzo staly.
A ty pisałeś list do Mikołaja? -zapytałam.
Lisowałem, duzo lisowałem, potem dałem list tacie,zeby go wzucił do
sksynki. I... daleko jesce do tej choinki? -zapytał z wielką troską w głosie.
A co narysowałeś w swoim liście do Mikołaja, możesz mi powiedzieć?
Nowy lowel, Lotnisko LEGO, albo garasz dla moich samochodów, taki
z windą. I latalkę z kololowymi swiatełkami.
A ty pisałaś do Mikołaja? - zainteresował się.
Jeszcze nie, bo jeszcze nie wiem, co chciałabym dostać od Mikołaja.
Mały spojrzał na mnie swymi ślicznymi ciemnymi oczkami i poważnie
mnie pouczył: "to napis sybko, bo Mikołaj nie zdązy ci kupić."
Dobrze, napiszę wieczorem, bo teraz to muszę wpierw z Twoją babcią
porozmawiać.
A obrazek z małpkami już pokolorowałeś?
Mały przecząco pokręcił głową i poczłapał do stolika.
Więc kochani- jeśli jeszcze nie napisaliście listu do Mikołaja to szybko
bierzcie się do pisania, bo inaczej nie zdąży Wam nic kupić.
Miłej niedzieli wszystkim życzę;)
wtorek, 1 grudnia 2015
Mix
Starszemu Krasnalowi cichcem wyrosły trzonowe "szóstki".
Ale, zawsze musi być coś "ale", maleńki kawałek dziąsła wchodził na powierzchnię żującą i przy nagryzaniu dziecko odczuwało ból.
Więc Krasnal trafił do dziecięcej pani stomatolog, bo ten kawałek dziąsła
należało po prostu odciąć.
Pani stomatolog tak skutecznie zagadała dziecko i tak sprytnie zrobiła
dziecku zastrzyk, że nawet się nie zorientował.
W chwilę po znieczuleniu równie sprytnie odcięła nadmiar dziąsła,
zatamowała minimalne krwawienie i było po operacji.
Cały czas pani stomatolog teoretycznie tłumaczyła co robi a poza tym wypytywała go kim chciałby być gdy dorośnie i rzucała propozycje
różnych zawodów.
Krasnal jednak tak naprawdę jeszcze nie wie kim chciałby być i bardzo zamyślony opuścił gabinet.
W drodze do domu nagle doznał olśnienia kim chciałby być i nawet chciał się wrócić do gabinetu, by powiedzieć, że chciałby zostać....szatniarzem
w Muzeum Techniki. Na pytanie dlaczego, wyjaśnił, że "to taka fajna
praca, tam jest tyle numerków".
Bo starszy Krasnal nadal jest miłośnikiem cyferek.
*****
Moje dziecko złożyło zamówienie na "chińskie łyżki do zupy".
Pomyszkowałam w sieci, znalazłam i w trakcie składania zamówienia
wyświetliła się wiadomość, że ponieważ zamówienie jest poniżej 50 zł
netto, firma nie zrealizuje go. Do owej magicznej kwoty brakowało 48 groszy.
Przerwałam zamówienie, zatelefonowałam do tej firmy i zapytałam co mam
zrobić, bo więcej niż 6 sztuk łyżek nie jest mi potrzebne.
Ale pan był niezłomny, niczym nasz nowy prezydent, bo ja za transport
zapłacę mniej niż on płaci swoim dostawcom.
Opanowałam wybuch śmiechu i pogratulowałam facetowi talentu do
prowadzenia biznesu.
Zamówienie złożyłam gdzie indziej i zamówiłam łyżki po niższej cenie niż ta
u pana niezłomnego.
*****
A dziś jadąc do marketu podziwiałam kraj w ruinie - stałam pod światłami
pomiędzy dwiema "nóweczkami" - jedna nóweczka to było najnowsze
BMW wielkości sporego mikrobusu, z rejestracją białostocką, po mej
drugiej stronie stała najnowsza toyota też chyba na 10 osób. Toyota
miała rejestrację z okolic Lublina. I w każdej z tych wielgachnych bryk
siedziała jedna osoba. Ludzie, tyle metalu i elektroniki dla jednej osoby!
Powiem wam szczerze- nawet w bogatym Monachium nie widziałam
tylu nowiutkich samochodów co u nas. W Berlinie to widziałam zaledwie
kilka takich "nóweczek"- przeważają samochody normalnej wielkości,
i wcale nie najnowsze.
No ale oni nie mają kraju w ruinie.
Ale, zawsze musi być coś "ale", maleńki kawałek dziąsła wchodził na powierzchnię żującą i przy nagryzaniu dziecko odczuwało ból.
Więc Krasnal trafił do dziecięcej pani stomatolog, bo ten kawałek dziąsła
należało po prostu odciąć.
Pani stomatolog tak skutecznie zagadała dziecko i tak sprytnie zrobiła
dziecku zastrzyk, że nawet się nie zorientował.
W chwilę po znieczuleniu równie sprytnie odcięła nadmiar dziąsła,
zatamowała minimalne krwawienie i było po operacji.
Cały czas pani stomatolog teoretycznie tłumaczyła co robi a poza tym wypytywała go kim chciałby być gdy dorośnie i rzucała propozycje
różnych zawodów.
Krasnal jednak tak naprawdę jeszcze nie wie kim chciałby być i bardzo zamyślony opuścił gabinet.
W drodze do domu nagle doznał olśnienia kim chciałby być i nawet chciał się wrócić do gabinetu, by powiedzieć, że chciałby zostać....szatniarzem
w Muzeum Techniki. Na pytanie dlaczego, wyjaśnił, że "to taka fajna
praca, tam jest tyle numerków".
Bo starszy Krasnal nadal jest miłośnikiem cyferek.
*****
Moje dziecko złożyło zamówienie na "chińskie łyżki do zupy".
Pomyszkowałam w sieci, znalazłam i w trakcie składania zamówienia
wyświetliła się wiadomość, że ponieważ zamówienie jest poniżej 50 zł
netto, firma nie zrealizuje go. Do owej magicznej kwoty brakowało 48 groszy.
Przerwałam zamówienie, zatelefonowałam do tej firmy i zapytałam co mam
zrobić, bo więcej niż 6 sztuk łyżek nie jest mi potrzebne.
Ale pan był niezłomny, niczym nasz nowy prezydent, bo ja za transport
zapłacę mniej niż on płaci swoim dostawcom.
Opanowałam wybuch śmiechu i pogratulowałam facetowi talentu do
prowadzenia biznesu.
Zamówienie złożyłam gdzie indziej i zamówiłam łyżki po niższej cenie niż ta
u pana niezłomnego.
*****
A dziś jadąc do marketu podziwiałam kraj w ruinie - stałam pod światłami
pomiędzy dwiema "nóweczkami" - jedna nóweczka to było najnowsze
BMW wielkości sporego mikrobusu, z rejestracją białostocką, po mej
drugiej stronie stała najnowsza toyota też chyba na 10 osób. Toyota
miała rejestrację z okolic Lublina. I w każdej z tych wielgachnych bryk
siedziała jedna osoba. Ludzie, tyle metalu i elektroniki dla jednej osoby!
Powiem wam szczerze- nawet w bogatym Monachium nie widziałam
tylu nowiutkich samochodów co u nas. W Berlinie to widziałam zaledwie
kilka takich "nóweczek"- przeważają samochody normalnej wielkości,
i wcale nie najnowsze.
No ale oni nie mają kraju w ruinie.
piątek, 27 listopada 2015
Mix
Z zasady nie bywam na kiermaszach przedświątecznych, ale tym razem kiermasz dopadł mnie, gdy byliśmy ze ślubnym w pobliskim Best Mall'u.
Wędrując do Empiku przechodziliśmy obok niebywale bogato zaopatrzonego
stosika z serami , wędlinami i owocami.
Sery były obłędnie ekskluzywnie wyglądające, wędliny rozsiewały iście przedwojenne wonie rodem z prawdziwej wędzarni, poza tym wzrok przyciągała oryginalna turecka chałwa z pistacjami i kilkanaście płaskich, dużych tac ze suszonymi owocami. I nie były one kandyzowane.
Oprócz jabłek, gruszek, bananów, cytryn, pomarańczy, melonów, wiśni,
czereśni, ananasów, moreli, daktyli, rodzynek- były i mniej znane owoce białej morwy, miechunki, goji i fura innych, których nazw już nie doczytałam.
Nigdy jeszcze nie widziałam takiej ilości suszonych owoców- a wszystko razem bardzo pachnące i kuszące. Oczywiście ceny nigdzie nie zauważyłam,
tabliczki opiewały jedynie rodzaj owocu.
Mój, tak zawsze powściągliwy w zakupach mąż, zakupił dla nas 20 dag suszonego ananasa i 20 dag mieszanki owoców i......ta frajda kosztowała
42 zł. Jego mina podczas płacenia- bezcenna. Ale powiem szczerze- te plasterki suszonego ananasa - istne niebo w dziobie, mieszanka też "boska".
Postanowiłam, że kupimy też nieco tych owocowych smakowitości dla dużych i małych dzieci.
******
W dalszym ciągu nie mam prezentu dla zięcia, dla jego mamy już mam,
córka zamówiła sobie wisior i już zamówiłam do niego materiały, dla
Krasnali już przyszły podusie od Agi.
Podusie są super, sama bym na takich podusiach pospała.
Poza tym ułamał mi się kawałek zęba, więc jestem w trakcie atrakcji
dentystycznych - sama radość.
Zapowiada się dla mnie wielce pracowity czas. Właściwie byłoby dobrze kupić też coś na prezenty urodzinowe dla Krasnali- starszy styczniowy, a młodszy to lutowy jubilat. Ale nie mam pojęcia co im kupić. Bo co można
kupić dzieciom, które praktycznie mają w domu sklep z zabawkami????
A do tego żaden nie lubi rysować ani lepić. Zero genów po babci.
******
Wczoraj wysłuchałam niemal 30- minutowej wypowiedzi pani z Sanepidu,
że w szkołach i przedszkolach występuje niestety wszawica.
Prawdę mówiąc trochę mnie to zaskoczyło - jakoś nie przypominam sobie czegoś takiego z dzieciństwa mojej córki. Natomiast pamiętam,że gdy chodziłam do podstawówki co dwa tygodnie przychodziła do klasy pani
pielęgniarka i sprawdzała głowy wszystkim uczniom. No ale ja chodziłam
do szkoły strasznie dawno i wtedy naprawdę było wiele mieszkań bez
łazienek i ciepłej, bieżącej wody. Przy okazji dowiedziałam się, że wesz
może spokojnie bytować poza owłosioną skórą głowy nawet 48 godzin,
np. na pościeli lub zagłówku fotela.
No a jeśli już się znajdzie wszy u dziecięcia to należy czym prędzej
wykonać przegląd głów całej rodziny. No i nie należy dziecięcia w takiej
sytuacji stygmatyzować ogoleniem głowy lub na nie krzyczeć. "Należy
zakupić w aptece odpowiednie środki, zastosować je zgodnie z instrukcją
i powiadomić o sprawie szkołę.A w domu wszystko dokładnie uprać,
najlepiej w temp. 60-90 stopni, wyprasować, całe mieszkanie dokładnie
wysprzątać."
Dobrze, że żadnych małych dzieci nie mam w domu.
Chyba bym się załamała.
Wędrując do Empiku przechodziliśmy obok niebywale bogato zaopatrzonego
stosika z serami , wędlinami i owocami.
Sery były obłędnie ekskluzywnie wyglądające, wędliny rozsiewały iście przedwojenne wonie rodem z prawdziwej wędzarni, poza tym wzrok przyciągała oryginalna turecka chałwa z pistacjami i kilkanaście płaskich, dużych tac ze suszonymi owocami. I nie były one kandyzowane.
Oprócz jabłek, gruszek, bananów, cytryn, pomarańczy, melonów, wiśni,
czereśni, ananasów, moreli, daktyli, rodzynek- były i mniej znane owoce białej morwy, miechunki, goji i fura innych, których nazw już nie doczytałam.
Nigdy jeszcze nie widziałam takiej ilości suszonych owoców- a wszystko razem bardzo pachnące i kuszące. Oczywiście ceny nigdzie nie zauważyłam,
tabliczki opiewały jedynie rodzaj owocu.
Mój, tak zawsze powściągliwy w zakupach mąż, zakupił dla nas 20 dag suszonego ananasa i 20 dag mieszanki owoców i......ta frajda kosztowała
42 zł. Jego mina podczas płacenia- bezcenna. Ale powiem szczerze- te plasterki suszonego ananasa - istne niebo w dziobie, mieszanka też "boska".
Postanowiłam, że kupimy też nieco tych owocowych smakowitości dla dużych i małych dzieci.
******
W dalszym ciągu nie mam prezentu dla zięcia, dla jego mamy już mam,
córka zamówiła sobie wisior i już zamówiłam do niego materiały, dla
Krasnali już przyszły podusie od Agi.
Podusie są super, sama bym na takich podusiach pospała.
Poza tym ułamał mi się kawałek zęba, więc jestem w trakcie atrakcji
dentystycznych - sama radość.
Zapowiada się dla mnie wielce pracowity czas. Właściwie byłoby dobrze kupić też coś na prezenty urodzinowe dla Krasnali- starszy styczniowy, a młodszy to lutowy jubilat. Ale nie mam pojęcia co im kupić. Bo co można
kupić dzieciom, które praktycznie mają w domu sklep z zabawkami????
A do tego żaden nie lubi rysować ani lepić. Zero genów po babci.
******
Wczoraj wysłuchałam niemal 30- minutowej wypowiedzi pani z Sanepidu,
że w szkołach i przedszkolach występuje niestety wszawica.
Prawdę mówiąc trochę mnie to zaskoczyło - jakoś nie przypominam sobie czegoś takiego z dzieciństwa mojej córki. Natomiast pamiętam,że gdy chodziłam do podstawówki co dwa tygodnie przychodziła do klasy pani
pielęgniarka i sprawdzała głowy wszystkim uczniom. No ale ja chodziłam
do szkoły strasznie dawno i wtedy naprawdę było wiele mieszkań bez
łazienek i ciepłej, bieżącej wody. Przy okazji dowiedziałam się, że wesz
może spokojnie bytować poza owłosioną skórą głowy nawet 48 godzin,
np. na pościeli lub zagłówku fotela.
No a jeśli już się znajdzie wszy u dziecięcia to należy czym prędzej
wykonać przegląd głów całej rodziny. No i nie należy dziecięcia w takiej
sytuacji stygmatyzować ogoleniem głowy lub na nie krzyczeć. "Należy
zakupić w aptece odpowiednie środki, zastosować je zgodnie z instrukcją
i powiadomić o sprawie szkołę.A w domu wszystko dokładnie uprać,
najlepiej w temp. 60-90 stopni, wyprasować, całe mieszkanie dokładnie
wysprzątać."
Dobrze, że żadnych małych dzieci nie mam w domu.
Chyba bym się załamała.
środa, 25 listopada 2015
Już niedługo....
......koniec roku, a więc robimy "remanenty" , nie tylko w życiu prywatnym,
takim ogólnym też.
Co nam świetnie w tym roku szło? No cóż, to co zawsze, czyli....picie
alkoholu.
Pili młodzi i starzy, kierowcy, nauczyciele,lekarze i pielęgniarki, strażacy
i to w trakcie wykonywania zadań służbowych.
Ale nikt nie pobił starych rekordów "promilowych" jak 8,8 promila 56-letniej pani Sabiny z Goleniowa i 60-letniej p. Jolanty ze Szczecina - 8,2 promila.
W tym roku w ich ślady usiłowała pójść siedemnastolatka z Polic, która
jednym haustem wydudliła 0,75 litra 40% wódki.
Dzięki szybkiej i intensywnej akcji lekarzy udało się ją odratować.
Do tego należy dodać mnóstwo pijących w domowym lub przysklepowym zaciszu, nie zatrzymanych przez władze porządkowe.
Więc może nie powinno nikogo dziwić, że co 10 wynik badań laboratoryjnych
w Polsce jest błędny.
Tak naprawdę jest to dziwne, czyżby maszyny laboratoryjne też piły?
*****
Kończący się rok był nawet dość wesoły, o co zadbali między innymi
pracownicy straży miejskiej w kilku miejscowościach.
Rozbrajająca była szczerość burmistrza gminy Biały Bór, który publicznie
oświadczył, że odebranie strażom miejskim i gminnym fotoradarów doprowadzi
wiele gmin do bankructwa - w dobrych, "fotoradarowych czasach" gmina Biały Bór zarabiała rocznie 6,7 miliona złotych, a teraz jej dochody spadły do
2,7 miliona. No tragedia, naprawdę.
Straż gminna w Czersku postanowiła chyba rozbawić całą Polskę wystawiając
mandat za przekroczenie szybkości właścicielowi pojazdu wiezionego na
lawecie. W efekcie komendant straży stracił stanowisko i rozwiązano całą
straż gminną. W ślady Czerska poszedł Pisz i też zrezygnował z wątpliwych
usług tej formacji.
*****
Kościół też starał się zadbać o to, byśmy byli uśmiechnięci.
Portal internetowy Polonia Christiana w czasie letnich upałów przestrzegł
kobiety przychodzące do kościoła by zadbały o swój skromny wygląd i nie
kusiły księży swym wyglądem, bowiem " odsłonięte kolana przyciągają ich wzrok, więc zmuszanie księży do walki z uciekającymi oczami jest
przewinieniem. Nie jest żadnym usprawiedliwieniem znalezienie sobie
miejsca z dala od oczu księdza- w ostatnich ławkach również siedzą
mężczyzni, im też należy pozwolić skupić się wyłącznie na Bogu" .
Ale nie tylko strój może przeszkadzać księżom-w bydgoskiej parafii pod
wezwaniem Przemienienia Pańskiego proboszczowi przeszkadzał głośny,
przerywany kaszlem, śpiew jednej z parafianek i sprawę zgłosił na
policji.
Uzasadniając swe zgłoszenie proboszcz usprawiedliwiał je chęcią
"zrobienie czegoś z tą panią". Ciekawe co miał na myśli.
Na tegorocznych ogólnopolskich targach dewocjonaliów sprzedawano
podgrzewane konfesjonały (od 600 do 800 zł za sztukę), oferowano też
podgrzewane buty dla wikarych i proboszczów oraz- dywany na baterie.
*****
Mniej śmieszne ale ciekawe lub dziwne:
Władze Gdańska wydały walkę sikającym w bramach- ściany pomalowano
specjalną farbą, która powoduje, że uryna odbija się od obsikiwanej
ściany wprost na sikającego.
Zapewne jest to tańsze rozwiązanie niż wybudowanie bezpłatnych toalet,
ale chyba nie do końca przemyślane - nadal bramy cuchną.
Organizacja głuchoniemych w Polsce z myślą o udzielaniu porad swoim członkom przez rok szukała prawnika, który zna język migowy.
Niestety jak dotąd nie znalazła.
Studenci Krakowskiej Akademii Muzycznej nie mają gdzie ćwiczyć, gdyż
na 700 studentów przypada zaledwie 40 sal. Z konieczności więc ci co
grają na przenośnych instrumentach ćwiczą w.....toaletach.
Największym powodzeniem cieszy się toaleta dla niepełnosprawnych, preferowana głównie przez kontrabasistów, bo jest miejsce na odłożenie
dużego wszak futerału na ten instrument.
Zastanawia mnie co w takim razie z tymi, co chcą owe pomieszczenia
uzytkować zgodnie z ich przeznaczeniem? Chodzą do miejskiej czy może
w jakieś pobliskie krzaki???
I niech mi ktoś powie, że nie mieszkam w śmiesznym kraju.
*******
śmiesznostko-dziwności zebrał Nieznany Świat
takim ogólnym też.
Co nam świetnie w tym roku szło? No cóż, to co zawsze, czyli....picie
alkoholu.
Pili młodzi i starzy, kierowcy, nauczyciele,lekarze i pielęgniarki, strażacy
i to w trakcie wykonywania zadań służbowych.
Ale nikt nie pobił starych rekordów "promilowych" jak 8,8 promila 56-letniej pani Sabiny z Goleniowa i 60-letniej p. Jolanty ze Szczecina - 8,2 promila.
W tym roku w ich ślady usiłowała pójść siedemnastolatka z Polic, która
jednym haustem wydudliła 0,75 litra 40% wódki.
Dzięki szybkiej i intensywnej akcji lekarzy udało się ją odratować.
Do tego należy dodać mnóstwo pijących w domowym lub przysklepowym zaciszu, nie zatrzymanych przez władze porządkowe.
Więc może nie powinno nikogo dziwić, że co 10 wynik badań laboratoryjnych
w Polsce jest błędny.
Tak naprawdę jest to dziwne, czyżby maszyny laboratoryjne też piły?
*****
Kończący się rok był nawet dość wesoły, o co zadbali między innymi
pracownicy straży miejskiej w kilku miejscowościach.
Rozbrajająca była szczerość burmistrza gminy Biały Bór, który publicznie
oświadczył, że odebranie strażom miejskim i gminnym fotoradarów doprowadzi
wiele gmin do bankructwa - w dobrych, "fotoradarowych czasach" gmina Biały Bór zarabiała rocznie 6,7 miliona złotych, a teraz jej dochody spadły do
2,7 miliona. No tragedia, naprawdę.
Straż gminna w Czersku postanowiła chyba rozbawić całą Polskę wystawiając
mandat za przekroczenie szybkości właścicielowi pojazdu wiezionego na
lawecie. W efekcie komendant straży stracił stanowisko i rozwiązano całą
straż gminną. W ślady Czerska poszedł Pisz i też zrezygnował z wątpliwych
usług tej formacji.
*****
Kościół też starał się zadbać o to, byśmy byli uśmiechnięci.
Portal internetowy Polonia Christiana w czasie letnich upałów przestrzegł
kobiety przychodzące do kościoła by zadbały o swój skromny wygląd i nie
kusiły księży swym wyglądem, bowiem " odsłonięte kolana przyciągają ich wzrok, więc zmuszanie księży do walki z uciekającymi oczami jest
przewinieniem. Nie jest żadnym usprawiedliwieniem znalezienie sobie
miejsca z dala od oczu księdza- w ostatnich ławkach również siedzą
mężczyzni, im też należy pozwolić skupić się wyłącznie na Bogu" .
Ale nie tylko strój może przeszkadzać księżom-w bydgoskiej parafii pod
wezwaniem Przemienienia Pańskiego proboszczowi przeszkadzał głośny,
przerywany kaszlem, śpiew jednej z parafianek i sprawę zgłosił na
policji.
Uzasadniając swe zgłoszenie proboszcz usprawiedliwiał je chęcią
"zrobienie czegoś z tą panią". Ciekawe co miał na myśli.
Na tegorocznych ogólnopolskich targach dewocjonaliów sprzedawano
podgrzewane konfesjonały (od 600 do 800 zł za sztukę), oferowano też
podgrzewane buty dla wikarych i proboszczów oraz- dywany na baterie.
*****
Mniej śmieszne ale ciekawe lub dziwne:
Władze Gdańska wydały walkę sikającym w bramach- ściany pomalowano
specjalną farbą, która powoduje, że uryna odbija się od obsikiwanej
ściany wprost na sikającego.
Zapewne jest to tańsze rozwiązanie niż wybudowanie bezpłatnych toalet,
ale chyba nie do końca przemyślane - nadal bramy cuchną.
Organizacja głuchoniemych w Polsce z myślą o udzielaniu porad swoim członkom przez rok szukała prawnika, który zna język migowy.
Niestety jak dotąd nie znalazła.
Studenci Krakowskiej Akademii Muzycznej nie mają gdzie ćwiczyć, gdyż
na 700 studentów przypada zaledwie 40 sal. Z konieczności więc ci co
grają na przenośnych instrumentach ćwiczą w.....toaletach.
Największym powodzeniem cieszy się toaleta dla niepełnosprawnych, preferowana głównie przez kontrabasistów, bo jest miejsce na odłożenie
dużego wszak futerału na ten instrument.
Zastanawia mnie co w takim razie z tymi, co chcą owe pomieszczenia
uzytkować zgodnie z ich przeznaczeniem? Chodzą do miejskiej czy może
w jakieś pobliskie krzaki???
I niech mi ktoś powie, że nie mieszkam w śmiesznym kraju.
*******
śmiesznostko-dziwności zebrał Nieznany Świat
poniedziałek, 23 listopada 2015
Prognoza dla świata
W Zachodniej Afryce jest nieduże państwo, którego sąsiadami są trzy
kraje : Ghana, Benin i Burkina Faso. Państwo jest niewielkie, niebogate,
ale ma dostęp do morza, a konkretnie do Zatoki Gwinejskiej.
Co roku, we wrześniu, mniej więcej w połowie tego miesiąca lud Guin
obchodzi wielkie święto Eke-Eke, czyli swój nowy rok.
W mieście Glidja zbierają się wówczas tłumy, a na honorowej trybunie
zasiadają przedstawiciele władz.
To bardzo uroczysta chwila, bo w tym dniu w świętym lesie Gbatchome,
Bóg Skały przekazuje swym wyznawcom prognozę na nowy rok.
Zgromadzeni czekają w napięciu aż z lasu wyjdzie kapłan, niosąc kamień.
To nie jest zwykły kamień- zawsze jest to barwny kamień a każda jego
barwa niesie inne przesłanie.
Biały oznacza pokój, czerwony- wojnę, niebieski -powodzie lub inne klęski
żywiołowe.
10 września tego roku, jak zwykle wszyscy czekali w ciszy na kapłana.
Gdy ten wyszedł ze świętego lasu wszyscy zamarli ze zdziwienia, bo
kamień był w zupełnie nieznanym dotąd kolorze - turkusowym, takim jak niekiedy bywa morze przy brzegach Lome.
Kapłan uniósł w górę ten turkusowy kamień i przemówił:
"Kamień wzywa do pojednania.To morze poprzez ten kamień przemówiło
do nas w swej potędze.
Należy prosić Boga o przebaczenie. Pogorszyły się relacje człowieka
z morzem, człowieka z Ziemią, człowieka z człowiekiem.
Morze już nie obdarza ludzi takimi bogactwami jak kiedyś, co rusz
pochłania też tysiące ofiar płynących do Europy i mogą one być nadal.
Cała ziemia jest zanieczyszczona, zdewastowana grabieżą i złem i jest
coraz bardziej chora.
Świat znajduje się w konfliktach. Ludzie skłóceni są w nienawiści, także
w nich samych brakuje jedności. Nie ma jej też między plemionami,
a nawet wśród kapłanów.
Módlmy się o światło w swoich sercach. Każdy do swego boga, do swoich
bogów.
Kamień na rok 2016 przyniósł nam ostrzeżenie.
Wielką i grozną PRZESTROGĘ. Morze i Ziemia nawołują ludzi do pojednania
ze sobą, przyrodą i swoim sercem.Bo tam tkwi największe zagrożenie."
Mądry ten bóg ludu Guin, prawda?
A rok temu Bóg Skały objawił przepowiednię białym kamieniem i wtedy
zebrani usłyszeli pouczenie, że tylko wtedy owa przepowiednia się spełni,
gdy każdy ze swego serca wyrzuci nienawiść, zazdrość, egoizm i podzieli
się z biednym tym, co sam posiada.
A wszystko to dzieje się co roku w Togo.
******
Wiadomości czerpałam z miesięcznika Nieznany Świat.
kraje : Ghana, Benin i Burkina Faso. Państwo jest niewielkie, niebogate,
ale ma dostęp do morza, a konkretnie do Zatoki Gwinejskiej.
Co roku, we wrześniu, mniej więcej w połowie tego miesiąca lud Guin
obchodzi wielkie święto Eke-Eke, czyli swój nowy rok.
W mieście Glidja zbierają się wówczas tłumy, a na honorowej trybunie
zasiadają przedstawiciele władz.
To bardzo uroczysta chwila, bo w tym dniu w świętym lesie Gbatchome,
Bóg Skały przekazuje swym wyznawcom prognozę na nowy rok.
Zgromadzeni czekają w napięciu aż z lasu wyjdzie kapłan, niosąc kamień.
To nie jest zwykły kamień- zawsze jest to barwny kamień a każda jego
barwa niesie inne przesłanie.
Biały oznacza pokój, czerwony- wojnę, niebieski -powodzie lub inne klęski
żywiołowe.
10 września tego roku, jak zwykle wszyscy czekali w ciszy na kapłana.
Gdy ten wyszedł ze świętego lasu wszyscy zamarli ze zdziwienia, bo
kamień był w zupełnie nieznanym dotąd kolorze - turkusowym, takim jak niekiedy bywa morze przy brzegach Lome.
Kapłan uniósł w górę ten turkusowy kamień i przemówił:
"Kamień wzywa do pojednania.To morze poprzez ten kamień przemówiło
do nas w swej potędze.
Należy prosić Boga o przebaczenie. Pogorszyły się relacje człowieka
z morzem, człowieka z Ziemią, człowieka z człowiekiem.
Morze już nie obdarza ludzi takimi bogactwami jak kiedyś, co rusz
pochłania też tysiące ofiar płynących do Europy i mogą one być nadal.
Cała ziemia jest zanieczyszczona, zdewastowana grabieżą i złem i jest
coraz bardziej chora.
Świat znajduje się w konfliktach. Ludzie skłóceni są w nienawiści, także
w nich samych brakuje jedności. Nie ma jej też między plemionami,
a nawet wśród kapłanów.
Módlmy się o światło w swoich sercach. Każdy do swego boga, do swoich
bogów.
Kamień na rok 2016 przyniósł nam ostrzeżenie.
Wielką i grozną PRZESTROGĘ. Morze i Ziemia nawołują ludzi do pojednania
ze sobą, przyrodą i swoim sercem.Bo tam tkwi największe zagrożenie."
Mądry ten bóg ludu Guin, prawda?
A rok temu Bóg Skały objawił przepowiednię białym kamieniem i wtedy
zebrani usłyszeli pouczenie, że tylko wtedy owa przepowiednia się spełni,
gdy każdy ze swego serca wyrzuci nienawiść, zazdrość, egoizm i podzieli
się z biednym tym, co sam posiada.
A wszystko to dzieje się co roku w Togo.
******
Wiadomości czerpałam z miesięcznika Nieznany Świat.
sobota, 21 listopada 2015
Uwaga! Ważne! Uwaga ! Ważne!
Wszyscy, którym zależy na tym by demokracja w Polsce
była jej właściwym ustrojem proponuję wejście na stronę:
www.akcjademokracja.pl/ulaskawienie
i podpisanie się oraz wyrażenie swej opinii.
W jedności siła - pamiętajmy o tym.
była jej właściwym ustrojem proponuję wejście na stronę:
www.akcjademokracja.pl/ulaskawienie
i podpisanie się oraz wyrażenie swej opinii.
W jedności siła - pamiętajmy o tym.
czwartek, 19 listopada 2015
Mentalnie....
.......udaję się na emigrację. Po wczorajszych expose byłej pani burmistrz i nadpremieronadprezydenta mam dość. Niech nadal "ciemny lud" kupuje owe gruszki na wierzbie a gdy dostrzeże, że to tylko bazie a nie gruszki to może się choć część ocknie. Ciekawe tylko jak długo to potrwa.
Nie będę pisała o polityce, bo dostaję mdłości a na dodatek wysypki na wielu częściach ciała.
*****
Na uspokojenie nerwów sięgnęłam do książki p. dr. Wacława Korabiewicza,
który był niezwykłym człowiekiem a na dodatek bliskim znajomym mego
wujka. Pan Wacław urodził się w 1903 roku w Petersburgu.
Żył 91 lat, a było to życie naprawdę ciekawe - czynne, pracowite i pełne przygód.
Z wykształcenia był lekarzem i etnografem.
Studia ukończył na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie. Był orędownikiem idei leczenia nie tylko drogą stosowania medycyny konwencjonalnej ale i włączania do leczenia metod naturalnych. Hołdował zasadzie leczenia holistycznego, bo był przekonany, że człowiek to nie
tylko ciało ale pewna całość złożona z ciała i tej niematerialnej, zagadkowej dla nas części.
Interesował się wieloma dziedzinami : irydologią, leczeniem balneologicznym
i klimatycznym, radiestezją, pisał reportaże z podróży i był też poetą.
W chwili wybuchu II wojny światowej był lekarzem Państwowej Szkoły Morskiej i wraz z załogą Daru Pomorza został internowany do Szwecji,
po czym trafił do Londynu, a stamtąd PCK skierował go do Rio de Janeiro.
Z Brazylii trafił do Afryki.
Wszędzie kontaktował się z miejscowymi uzdrawiaczami i szamanami, cały
czas podpatrując i analizując ich metody uzdrawiania ludzi.
W 1962 roku zakończył praktykę lekarską.
Dwadzieścia lat póżniej nakładem londyńskiego wydawnictwa "Veritas"
ukazała się książka pt. "Wiara leczy". Sześć lat póżniej, w 1988r książkę
tę, pod zmienionym tytułem "Cuda bez cudu - rzecz o dziwnych lekach"
wydała Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza.
Po zakończeniu praktyki lekarskiej doktor podróżował i pisał książki o swych
podróżach i badaniach etnograficznych.
W sumie od 1935 do 1985 roku spod jego pióra wyszło ponad 20 książek.
Mój wujek poznał dr.Korabiewicza w czasie swego kilkuletniego pobytu
służbowego w Ghanie.
Niestety nie miałam okazji poznać doktora osobiście, ale mam jego dwie
książki - spadek po wujku.
Następnym razem napiszę trochę o medycynie chińskiej, bo i jej tajniki
zgłębiał doktor Korabiewicz.
Nie będę pisała o polityce, bo dostaję mdłości a na dodatek wysypki na wielu częściach ciała.
*****
Na uspokojenie nerwów sięgnęłam do książki p. dr. Wacława Korabiewicza,
który był niezwykłym człowiekiem a na dodatek bliskim znajomym mego
wujka. Pan Wacław urodził się w 1903 roku w Petersburgu.
Żył 91 lat, a było to życie naprawdę ciekawe - czynne, pracowite i pełne przygód.
Z wykształcenia był lekarzem i etnografem.
Studia ukończył na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie. Był orędownikiem idei leczenia nie tylko drogą stosowania medycyny konwencjonalnej ale i włączania do leczenia metod naturalnych. Hołdował zasadzie leczenia holistycznego, bo był przekonany, że człowiek to nie
tylko ciało ale pewna całość złożona z ciała i tej niematerialnej, zagadkowej dla nas części.
Interesował się wieloma dziedzinami : irydologią, leczeniem balneologicznym
i klimatycznym, radiestezją, pisał reportaże z podróży i był też poetą.
W chwili wybuchu II wojny światowej był lekarzem Państwowej Szkoły Morskiej i wraz z załogą Daru Pomorza został internowany do Szwecji,
po czym trafił do Londynu, a stamtąd PCK skierował go do Rio de Janeiro.
Z Brazylii trafił do Afryki.
Wszędzie kontaktował się z miejscowymi uzdrawiaczami i szamanami, cały
czas podpatrując i analizując ich metody uzdrawiania ludzi.
W 1962 roku zakończył praktykę lekarską.
Dwadzieścia lat póżniej nakładem londyńskiego wydawnictwa "Veritas"
ukazała się książka pt. "Wiara leczy". Sześć lat póżniej, w 1988r książkę
tę, pod zmienionym tytułem "Cuda bez cudu - rzecz o dziwnych lekach"
wydała Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza.
Po zakończeniu praktyki lekarskiej doktor podróżował i pisał książki o swych
podróżach i badaniach etnograficznych.
W sumie od 1935 do 1985 roku spod jego pióra wyszło ponad 20 książek.
Mój wujek poznał dr.Korabiewicza w czasie swego kilkuletniego pobytu
służbowego w Ghanie.
Niestety nie miałam okazji poznać doktora osobiście, ale mam jego dwie
książki - spadek po wujku.
Następnym razem napiszę trochę o medycynie chińskiej, bo i jej tajniki
zgłębiał doktor Korabiewicz.
Subskrybuj:
Posty (Atom)