drewniana rzezba

drewniana rzezba

poniedziałek, 30 grudnia 2019

"Wyprawa"

Dysonans optyczny , a może raczej synteza Szczecina
Byliśmy dziś w Szczecinie - w szóstkę, niczym Romska rodzina.
W ciągu 2 godzin, esbanem a potem 2 pociągami regionalnymi dojechaliśmy
do Szczecina Głównego. W cenie biletu kolejowego mieściły się również
nielimitowane przejazdy komunikacją miejską w Szczecinie.
Gdybym powiedziała, że zwiedziłam Szczecin to byłoby to jawne kłamstwo.
W odległości chyba góra 4 przystanków tramwajowych od dworca mogłyśmy
załatwić wszystkie swoje sprawy.
W Banku odblokowano mi konto, pieniądze na obecne konto wpłyną w ciągu
kilku dni.
Załatwiłam sobie również PUE (tzw. "Profil Zaufany") w ZUSie. Poszło jak po
maśle.
Zwiedziłam tutejszą Mekkę, czyli  Galerię  Handlową o nazwie "GALAXY".
Imponująca wielkością, mnóstwo sklepów, mnóstwo ludzi.
Oczywiście najwięcej czasu spędziłyśmy w....Empiku, zakupiłyśmy z córką
kilka  książek.
Poza tym zasililiśmy kasę dwóch punktów gastronomicznych.
Ciekawa jestem jak będę się czuła jutro, bo było zimno, wiał zupełnie zimny
i dość silny wiatr.Powrót zabrał nam nieco więcej niż dwie godziny, bo po
drodze musiałyśmy jeszcze zrobić do domów jakieś zakupy żywnościowe -
bardzo wygodnie  bo nasza ulubiona sieciówka była wkomponowana w dworzec,
na którym przesiadaliśmy się do esbana (szybka kolej miejska).
No i niestety tym razem znów nie zdążyłam poznać Szczecina.




 

sobota, 28 grudnia 2019

"Idzie" Nowy Rok

Ostatnie dni mijającego roku niemal każdego skłaniają do jakichś refleksji,
nawet mnie.
Zastanawiamy się jaki będzie ten kolejny rok, usiłujemy zaplanować co
chcielibyśmy w kolejnym roku osiągnąć, dokąd pojechać na urlop, czego
się nauczyć, co zobaczyć.
Planujemy, kombinujemy niczym koń ciągnący wóz z sianem pod górę, by
znów w końcu roku dojść do smętnego wniosku, że nie wszystko się nam
udało, że  nasze wspaniałe projekty osnuły się pajęczyną zapomnienia, że
przecież miało być lepiej, piękniej, ciekawiej a  "było - jak zawsze".
Jeżeli ktoś z Was sądzi, że w końcu roku 2016 planowaliśmy, że zamieszkamy
w roku 2017 w Berlinie, to się bardzo myli. Decyzję podjęliśmy dość nagle,
w lutym, a namysł zabrał nam  10,  no może aż 15 minut.
Dwudziestego października  mijającego  właśnie roku świętowalibyśmy
z mężem drugą rocznicę swojego pobytu w Berlinie.
Świętowalibyśmy - to adekwatne do sytuacji słowo - od samego początku
bardzo dobrze nam się tu mieszkało, miasto oczarowało nas  już kilka lat
wcześniej.
A jaki był właśnie mijający rok ?
Dla mnie skończył się ten rok 10 sierpnia i trwa  wciąż  nowy czas, nieznany,
który  z trudem  przychodzi mi w pełni zaakceptować.
Swoista terra incognita, nieco przerażająca.

Czy zastanawialiście się  dlaczego Nowy Rok obchodzimy akurat 1 stycznia,
a nie na przykład 23 grudnia, tuż po przesileniu zimowym, gdy minął najkrótszy
dzień roku?
Kiedyś mnie to bardzo nurtowało, a rzecz niemal jest tak prosta jak budowa cepa.
Otóż data 1 stycznia , jako początek Nowego Roku jest datą umowną.
Astronomowie potrafią wyliczyć czas trwania owego roku, ale nie są w stanie
wyliczyć, którego dnia jest jego koniec i początek nowego.
Juliusz Cezar, o którym wiemy, że był wielkim i mądrym człowiekiem, po wielu
dyskusjach prowadzonych z aleksandryjskim astronomem Sosygenesem,
zdecydował, że początek każdego nowego roku będzie przypadał na  dzień
1 stycznia,  bo w tym właśnie dniu, począwszy od 157 roku przed naszą erą,
nad Rzymem i całym  Imperium obejmowali władzę dwaj nowi  konsulowie,
a władza ich mogła trwać tylko jeden rok.
Symbolem  ich władzy był pęk rózg z zatkniętym w nich toporem, co oznaczało,
że konsul może każdego obywatela wychłostać ewentualnie skrócić o głowę
toporem,  jeżeli konsul uzna, że na takie potraktowanie delikwent zasłużył.
Gdy któryś z konsulów udawał się w drogę, by wykonywać swoje obowiązki,
12 liktorów przed nim i za nim niosło ów znak władzy i mocy.
Kalendarz juliański obowiązywał do roku 1582, pewne zmiany  wprowadził do
niego papież  Grzegorz XIII.
W zupełnie innym czasie obchodzony jest  Nowy Rok w Chinach -data tego
dnia jest ruchoma, zależna od faz Księżyca i "wędruje" od końca stycznia do
końca lutego.
A w Indiach Nowy Rok świętowany jest 26 października.
I mały bonus za to, że wytrwaliście do końca - wykaz dni wolnych od pracy
w Polsce w Nowym, 2020 roku:
w styczniu -  1 i 6
w kwietniu - 12 i 13
w maju       -1, 3, 31
w czerwcu  -11
w sierpniu  -15
w listopadzie - 1,11
w grudniu - 25 , 26.
W sumie, razem z weekendami będzie w Polsce 113 dni wolnych od pracy.

I mam pewną propozycję - zamiast obiecywać sobie, że w Nowym Roku
schudniecie, będziecie dbać o zdrowie, rzucicie palenie , nauczycie się nowego,
obcego języka, będziecie żyć ekologicznie  - zamiast tego wszystkiego
                  PO  PROSTU  ŻYJCIE  I  DAJCIE  INNYM  ŻYĆ!

piątek, 27 grudnia 2019

Mnóstwo rzeczy dziwnych się dzieje na świecie.......


Coś dla tych, którzy interesują się rzeczami tajemniczymi i niezwykłymi.
Podejrzewam, że my, zwykli ludzie, nie prędko lub nawet wcale nie dowiemy
się co się tam dzieje. Co prawda co jakiś czas docierają jakieś wycinkowe
wiadomości, ale zawsze w taki sposób, że można je wziąć za tzw. "kaczki
dziennikarskie" gdy nadchodzi letnia  kanikuła.



czwartek, 26 grudnia 2019

Weihnachtskonzert

Podobnie jak dwa lata wcześniej i jak w ubiegłym roku, byliśmy na Świątecznym
Koncercie w Kameralnej Berlińskiej Filharmonii na występie "Der Berliner
Mozart-Chor", w którym jeszcze  wciąż śpiewa starszy Krasnal.
W tym roku w koncercie brali również udział znani soliści - oboista Nigel Shore
oraz skrzypek Matthias Erbe, którzy wykonali  Concerto for violin and Oboe
in minor C BWV 1060.
Nie znalazłam na YT nagrania  tych akurat solistów, ale proponuję Wam inne
nagranie, wszak muzyka się liczy.

W tym roku  Berliner Mozart-Kinderchor przygotował kilka kolęd śpiewanych
nie tylko w Niemczech-  była też i polska kolęda Lulajże Jezuniu, której refren
naprawdę nieduża solistka zaśpiewała "po polsku".
A na zakończenie koncertu  widzowie razem z chórem odśpiewali kolędę,
której słowa były wydrukowane na przygotowanych , bezpłatnych programach
koncertu.
Kolejny sezon podziwiam dyrygentkę Berliner Mozart- Kinderchor, panią Sabinę
Fenske, która od dwudziestu lat prowadzi ten chór. W tym chórze dzieci zaczynają
śpiewać gdy  mają pięć lat.  Oprócz dyrygowania chórem p. Fenske gra  na
klawesynie i akompaniowała dziś na nim solistom gdy wspólnie  grali Concerto.
Miłego świętowania, Kochani!.

środa, 25 grudnia 2019

I już dnia przybywa

22 grudnia było przesilenie zimowe, czyli był najkrótszy dzień w roku. Teraz
nam będzie przybywało codziennie ciut, ciut dnia.
Wczoraj, w jednym ze sklepów spożywczych  sprzedających polskie wyroby
kolejka stała niczym w czasach schyłku Gierka. Ale najlepsze to były rozmowy
Polek prowadzone  po niemiecku. Stały i każda narzekała, że ma dosyć świąt,
że robi je tylko po to, by dzieciom przekazać jakąś tradycję, że się starają, ale
te okropne bachory nie chcą rozmawiać po polsku, nie chcą jeść tych polskich
potraw, a one się tak starają. Uśmiałam się serdecznie gdy mi to córka dziś
opowiedziała.
A dziś  menu  naszej wigilii zawierało sporo zimnych przekąsek , którymi były:
pyszne carpaccio , polskie przepyszne  kabanosy, tureckie "gołąbki" z ryżem
zawijane w liście winogron, sałatka z ciecierzycy. twarożek z buraczkami,
trzy rodzaje oliwek, suszone pomidory, humus, sałata marynowana w oliwie.
Na gorąco był rosół z suszonych grzybów z greckimi kluseczkami oraz
2 rodzaje  pierogów z polskiego sklepu - pierogi z mięsem oraz "ruskie".
Na deser były "florentynki" (bezglutenowe z natury), czyli różne orzechy
w miodzie, oblane czekoladą, podane w postaci batoników oraz  gwiazdki
cynamonowe. Choinka w tym roku była nieduża, czyli tylko wzrostu
młodszego Krasnala. Ubierałam ją razem z młodszym i taki efekt:
Mikołaj mi w tym roku pod choinkę dostarczył wiadomość, że urządzenie
mojej sypialni jest dla mnie prezentem a dodatkowo załapałam "łapacz snów",
bym spała spokojnie i miała same miłe sny  oraz  specjalny balsam nawilżający
do  twarzy, który zapewnia skórze nawilżenie przez 24 godziny.
A jutro idziemy do Filharmonii na  coroczny Koncert Noworoczny w wykonaniu
muzyków Filharmonii i Mozart Berliner  Kinder Chor, w którym śpiewa Starszy.
I wiem, że będą śpiewać między innym po polsku "Lulajże Jezuniu".
Wczoraj "na gwałt"się leczyłam - po tym piątkowym  tourne w Słubicach rozbolało
mnie gardło więc wzięłam uniwersalny antybiotyk - czosnek z miodem.
I pomogło -polecam. To miłego świętowania Kochani!




niedziela, 22 grudnia 2019

Czas na życzenia







Wszystkim moim stałym i okazjonalnym Gościom, niezależnie od tego w co wierzą, życzę by te
nadchodzące dni przyniosły im same miłe sercu
chwile radości i nadzieję że to co złe minie a 
czas pomoże pokonać wszystkie smutki.

 A tu dodatek do choinki:
 


piątek, 20 grudnia 2019

To był....

....dobry dzień, choć dla mnie zaczął się już o 6 rano.
Byłyśmy dziś z córką w Słubicach, u notariuszki.
Pojechałyśmy nie samochodem, ale wpierw szybką kolejką miejską, potem
przesiadłyśmy się do regionalnego pociągu i dojechałyśmy do Frankfurtu
nad Odrą, ostatni odcinek pokonałyśmy miejskim autobusem.
Cała podróż wraz z pokonaniem pewnego odcinka drogi na piechotę zabrała
nam niecałe dwie godziny. Nie opłacało się jechać samochodem bo na
autostradzie  trwają intensywne prace drogowe- budowane są dodatkowe
pasy jezdni dla ciężarówek, więc jazda zarówno autostradą jak i innymi
drogami do Frankfurtu i Słubic trwa dużo dłużej niż  jeszcze rok wcześniej.
A to dla poprawienia humoru - widok z okna  kancelarii pani  notariuszki:
    
Jak widać tradycja karpiowa ma się świetnie, a  karp bedzie ubity w domu,
gdy już się dobrze umęczy w wannie i będzie się niemal modlił o śmierć.

Sprawy testamentowe  "przeszły jak burza", potem musiałam wyjaśnić pewną
 dziwną sprawę w miejskim urzędzie. I muszę Wam powiedzieć, że kolejny raz
chwaliłam przepisy UE i tzw. komputeryzację, bo dzięki temu nie musiałam
się mordować jazdą do Warszawy, wszystkie sprawy urzędowe mogłam załatwić
w tychże Słubicach.
Pogoda była dla nas łaskawa, słońce świeciło, wracając do Berlina zakupiłam
jeszcze kolejną książkę naszej  Noblistki, "Bieguni".
A Słubice żegnały mnie takimi widokami Odry
A niżej - słubicki  brzeg Odry
I już całkiem poza tymi poważnymi sprawami, coś dla  oczu i uszu, czyli Sebastian
i Roxana na tegorocznym Bari Tango Congres:

A jutro  starszy Krasnal śpiewa z chórem na którymś z Jarmarków, ale
obawiam się, że bez parasolki się nie obędzie, bo zachód słońca nad Berlinem
nie zapowiadał pogody na jutro. Przyda się zapewne grzaniec oprócz  parasolki;)
Miłego weekendu Wszystkim życzę!!!




środa, 18 grudnia 2019

Przede mną.....

.....kilka zwariowanych dni.
A wszystko przez to, że to koniec roku i tzw. święta przed nami. To że święta, to
mnie akurat mało boli, nie  dostaję z tej okazji amoku sprzątania, zakupów itp.
I wcale nie dlatego, że nie jestem w Polsce, ale dlatego, że święta  to dla mnie
okazja nie do siedzenia za stołem i najadania się do oporu, ale to okazja do
spędzenia z rodziną  wielu godzin razem .
Co prawda  nie  będzie w tym roku radośnie, bo jednak będzie nas o jedną osobę
mniej, ale nałykam się waleriany i postaram się  nie psuć ludziom nastroju.
Wczoraj byłam na świątecznym "koncercie" podstawówki, do której chodzi
młodszy Krasnal. Było znacznie gorzej niż w ubiegłym roku. To znaczy, że panie
przygotowujące całość jakoś nie panowały nad sytuacją. W przerwach pomiędzy
poszczególnymi piosenkami świątecznymi panował wściekły wrzask.
Zupełnie jak  w szkole na przerwie między lekcjami.
Podobno jutro jest jakiś koncert w szkole starszego, ale zapytany o szczegóły
nie umiał zupełnie doprecyzować ani o której ta frajda ma być i jaki  program.
I mam nadzieję, że się wyłgam, choć tam zapewne już nie będzie takiego
wrzasku, w końcu  to gimnazjum.
W piątek mamy wizytę u  notariusza w Polsce, ciekawa jestem jak to będzie.
Po świętach będę toczyła boje z bankiem o odblokowanie mi konta bankowego,
co jest oczywiście związane w ruszeniem do Polski. Też będzie ciekawie.
Przy okazji odwiedzę Szczecin, w którym ostatni raz byłam w 1967 roku i
zupełnie miasto nie wzbudziło wtedy mego entuzjazmu. Zresztą byłam tylko
kilka godzin, oczekując na  autobus do....Pobierowa.
Potem byle tylko przetrwać Sylwestra - ciekawa jestem jak będzie w tym
roku, bo w ubiegłym to myślałam, że się powieszę, gdy do godz.4 rano naród
odpalał petardy.
Podobno w tym roku jest zakaz odpalania sztucznych ogni i petard. I podobno
nawet ich kupić nie ma gdzie, a  użycie spowoduje wysokie kary. Pożyjemy -
zobaczymy. W ten zakaz to jeszcze jestem w stanie uwierzyć, ale w te kary to
to raczej wątpię. Berlin to duże miasto i na pewno ludziska znajdą  miejsca
oddalone od komisariatów policji.
A w następny czwartek mamy koncert noworoczny w Filharmonii i będzie jak
zawsze śpiewał Dziecięcy Chór Mozartowski, w którym śpiewa starszy.
A u mnie już drugi dzień raczej wiosenny niż zimowy. Wczoraj było 11 stopni,
 dziś już tylko 10. Na tę temperaturę  świetnie reagują moje pelargonie-
właśnie wypuściły nowe pączki kwiatowe, popatrzcie:
One latem tak intensywnie  nie kwitły jak teraz. Jak dalej będzie tak ciepło
to w święta  dekoracja będzie z pelargonii a nie z "gwiazdy betlejemskiej"
czyli poinsettii, czyli wilczomlecza nadobnego.

A po Nowym Roku zaczynam  "szkołę przetrwania", ale o tym będzie
zupełnie osobny post.
Od dziś, przez najbliższe dwa tygodnie testuję zapisane mi przez "słuchologa"
aparaty słuchowe, które tak naprawdę są miniaturowymi komputerami.
To bardzo dziwne wrażenie gdy nagle świat dookoła staje się bardzo, bardzo
głośny. Mankament - bateria w aparacie wystarcza średnio na 9 dni, gdy
trzeba ją wymienić sygnalizuje ten stan dźwiękiem -  "pikaniem".
Miałam dziś jeszcze raz robione testy i jak  dla mnie to jest aparat ustawiony
zbyt głośno, ale to ponoć celowo, bo ja już od wielu lat tym jednym uchem
nie chwytałam dźwięków, więc teraz trzeba przyzwyczaić  nerw do odbierania
dźwięków, czyli do pracy.
Nie mogli się tu nadziwić, że w Polsce, w Instytucie Fizjologii i Patologii
Słuchu nie  ratowano tego ucha właśnie aparatem słuchowym.
No cóż, co kraj to obyczaj. Ja za te aparaty zapłacę tylko 20 €, resztę pokrywa
Kasa Chorych. A będę płacić dopiero wtedy, gdy je już przetestuję i w pełni
zaakceptuję. Mam już wyznaczone dwa następne terminy kontrolne.
I zupełny drobiazg - są wygodne i ich nie widać, choć włosy mam krótkie.














.

piątek, 13 grudnia 2019

Pamiętam ten rok.....

......1981, grudzień.
Latem byliśmy  nad Bałtykiem. Wracając wstąpiliśmy do rodziny w Gdańsku.
W trakcie pożegnania  bratowa zaprosiła nas byśmy koniecznie przyjechali na
Boże Narodzenie do nich.
I wtedy palnęłam (nie wiem do dziś dlaczego) - oczywiście, przyjedziemy jeżeli
tylko będzie można przyjechać.
Tym jednym zdaniem dorobiłam się w rodzinie etykietki właścicielki naprawdę
jaszczurczego języka.
Nie wiem jak było w innych miastach, ale w Warszawie co chwilę były  jakieś
strajki, manifestacje itp., sklepy prezentowały puste półki, a w sklepach mięsnych
szczerzyły kły puste haki.
W tym układzie średnio raz na miesiąc wybieraliśmy się  na wieś, by kupić pół
świniaka.
Losowaliśmy z mężem które z nas będzie  za kierownicą, bo prowadzący był
zwolniony z picia wódki - właśnie wtedy dowiedziałam się, że nie ma świniobicia
bez wódki.
Obowiązkowo klient  kupując  połowę świńskiej tuszy musiał zjeść u gospodarza
talerz tłustego rosołu z kartoflami oraz  świeżo zrobioną kaszankę, zapijając wódką.
I szczerze mówiąc nie wiedziałam  co było gorsze - rosół czy wódka.
12 grudnia udało mi się wyłgać z jazdy po wieprzka, moje miejsce zajął jeden
z naszych przyjaciół. Ponieważ pół świniaka na naszą rodzinę  to było jednak za
dużo ,  zawsze dzieliliśmy się mięchem z kimś z przyjaciół. Tym razem zostałam
w domu z dzieckiem.
Mąż z kolegą  wrócili do Warszawy około 22,30,  ja jeszcze szybko podzieliłam
mięso na dwie rodziny i mąż jeszcze odwiózł przyjaciela do domu- niedaleko, ze
6 km od nas.
Trochę się dziwił, że takie straszne pustki  na ulicy, ale gdy skończyłam dzielenie
mięsa było już  po 23,00, mróz i  śnieg, a jechali Wisłostradą, która nie była
terenem miłym do spacerowania wieczorem.
Rano dziecię włączyło  telewizor, bo przecież oglądanie teleranka to  był wielki
obowiązek  pięciolatki - a tu na ekranie  "śnieg", zero obrazu.
Pierwsza myśl - "że też się musiał ten cholerny telewizor popsuć właśnie w niedzielę!"
W pierwszym odruchu włączyłam radio, a tu jakaś żałobna muza a w chwilę potem
grobowy głos poinformował słuchaczy, że właśnie  został ogłoszony stan wojenny.
Pierwsze co powiedział wtedy mój  mąż  -" jak widać dobrze mi w Moskwie
mówili, że ruscy się nam do tyłka dobiorą. Ciekawe dokąd dotarli".
Mąż w tym okresie bardzo często bywał służbowo w Moskwie z racji pracy w CHZ.
Współpracowaliśmy wtedy z ZSRR  w ramach JSMC**
I choć do dzisiejszego dnia wszyscy wieszają bezpańskie psy na gen.Jaruzelskim,
już wtedy było wiadomo, że to był właściwy krok z punktu widzenia Polski-
wstrzymał udzielenie nam przez ZSRR i  KDL "bratniej pomocy" w opanowaniu
"sił wywrotowych".
Trochę mi ten stan wojenny dał w kość, bo dziecko było uprzejme załapać się na
zapalenie płuc i trzeba było wzywać lekarza z pomocą wojska.
Widok na ulicy "scotów" i żołnierzy z ostrą bronią też nie był miły.
No i jednak zupełnie niechcący wykrakałam, że na święta Bożego Narodzenia nie
można było pojechać do Gdańska.

**Jednolity System Maszyn Cyfrowych

środa, 11 grudnia 2019

O niczym......

......bo dzień jak co dzień i  nic się nie dzieje.





Nie mogłam się wczoraj opanować i musiałam sfotografować  ten kwitnący,
po raz drugi w tym roku, krzew. Nie mam nawet bladego pojęcia co to
za krzew. Nie mniej fajnie te  kwiatki wyglądają na tle zaschniętych liści.

Nabyłam wczoraj choinkę - zaraz po świętach wyląduje w skrzynce  za oknem
z północnej strony budynku.
A mieszkające z nią  kalanchoe zamieszka w mojej sypialni - mam jeszcze jedno
wolne miejsce na kwietniku.



Bombki przeleżą do następnego roku w pudełku.

Z rzeczy śmieszno-dziwnych  to robię "bigos"  na  spotkanie różnych kultur
i obyczajów. Wczoraj zaczęłam jego pichcenie,  ma być gotowy na 17 b.m.
Zasadniczy nośnik smaku, czyli kapusta kiszona będzie "bez zmian", ale nie
może być w nim....wieprzowiny w jakiejkolwiek postaci, a więc będzie w nim
mięso wołowe i dwa rodzaje drobiowego. Nie  będzie również kiełbasy i zamiast
niej będzie....kurczak wędzony.
Na szczęście bez zmian będą  suszone prawdziwki  i śliwki, dodam też trochę
słodkiej  kapusty. Tę noc spędziłam w oparach "bigosowych", teraz gar  stoi na
balkonie.
A na oknie  balkonowym uparcie kwitną pelargonie.

Gdy siedzę przy kompie co jakiś czas spoglądam w okno i  choć niemal
jest połowa grudnia pelargonie nadal kwitną. Nawet lepiej niż latem.


A dla tych, którzy  nie mieli okazji zobaczyć i usłyszeć:
 
Miłych dni dla Was!

sobota, 7 grudnia 2019

Dziwny grudzień


Kto widział w Europie by w grudniu kwitły nadal pelargonie albo po raz
drugi zakwitały niektóre krzewy?
Jest +8 stopni, właśnie przestał padać deszcz i nawet słońce nieśmiało
wyjrzało zza chmur  na całe 6 minut.
Wczoraj, po raz pierwszy w swym dorosłym życiu, nie znalazłam żadnego
prezentu od Mikołaja. I po raz pierwszy nie szukałam czegoś, o czym
wiedziałam, że się spodoba memu mężowi. Jakoś oboje  bardzo dbaliśmy
o to, by zachować jak najdłużej to dziecko w sobie.
Krasnale rosną i w tym roku nie było już chowania po całym mieszkaniu
słodyczy na każdy dzień adwentu. Tym razem wisi w salonie  na drzwiach
kalendarz adwentowy, który  zrobiłam z 7 lat  temu. To 24 kieszonki na
słodycze, każda kieszonka ozdobiona  haftem. Patrzę na to ze zdumieniem,
że jeszcze tak niedawno byłam aż taka pracowita.
Z tego zdumienia   zrobiłam zdjęcie:

A tak wygląda na zbliżeniu:

I żeby było   śmieszniej, to wszystko jest szyte  ręcznie a nie na maszynie, bo
jakoś nigdy z maszyną do szycia nie polubiłyśmy się.
Pracy było sporo, bo kieszonki są zrobione z cienkiego ciemnozielonego filcu,
każda ma  naszyty inny haft. Haftować zaczęłam późną  wiosną i z trudem
zdążyłam na czas. Każdy pas z 6 haftami jest naszyty na czerwone płótno
a kieszonki powstały przez odpowiednie wymodelowanie tegoż płótna.
Na górze kalendarza jest "tunelik" na patyk i troczek do zawieszania.
Jak widać kalendarz może być do wielokrotnego użytku.
A poniżej kilka bombek dla pierwszego z Krasnali, gdy musiały być bezpieczne
i przetrzymać branie ich przez maluszka do rączek.
Są z plastiku, dekorowane od wewnątrz techniką decoupage. Polecam, choć
strasznie długo się je robi, bo to technika przy której pośpiech nie jest wskazany.
Ale przy małych dzieciach - jak znalazł.






A pod bombkami zabawki choinkowe, które dziecko mogło wziąć do rączki i
baaaardzo dokładnie obejrzeć. Nie były duże a mimo tego długo się je robiło,
choć najwyżej miały długość 12 cm. I jedynie zdjęcia po nich pozostały.
Zdarzyło mi się również zrobić dla Krasnali takie zawieszki choinkowe-
Mikołaje są haftowane  na kanwie plastikowej.



 I być może, że jeszcze gdzieś są wśród bardzo licznych pudełek z zabawkami
choinkowymi.
A w tym roku - najchętniej zakopałabym się w niedźwiedziej gawrze i
przespała tegoroczne święta i Sylwestra.
Miłego  weekendu Wszystkim.
P.S.
Zdjęcia powiększamy kliknięciem;)



środa, 4 grudnia 2019

To jest .......

......post na wyrost;)
Już się zaczął grudzień i nim się obejrzymy  dopadnie nas ostatni dzień tego roku
hukiem petard, chwilą zadumy jak nam minął rok  bieżący i wielu z nas wkroczy
w Nowy Rok tanecznym krokiem.
O północy popłynie rzeka dobrych życzeń i struga przyrzeczeń jacy to będziemy
w następnym roku mądrzy, dobrzy, piękni, sprawni i super pod każdym względem.
Co prawda jak co roku większość postanowień rozpłynie się nie wiadomo gdzie
i dlaczego, choć było w nas tyle dobrych chęci.
A potem zacznie  się karnawał a więc może warto trochę poćwiczyć najpiękniejszy
z tańców towarzyskich, czyli tango?
Aby ułatwić niektórym  to zadanie podrzucam filmik z lekcji prowadzonej przez
Roxanę Suarez i Sebastiana Achavala.
Spróbujcie - to wcale nie jest trudne - ogladajcie koniecznie na YT przynajmniej
w wersji kinowej,  ale lepiej na całym ekranie:



Aby  Was zachęcić  dodaję jeszcze jeden filmik:


I - Miłego  dla Was.

poniedziałek, 2 grudnia 2019

A jednak wyszłam......

..... w niedzielę z domu.
I pojechałam z rodziną na jeden z Bożonarodzeniowych Jarmarków. Tym razem
zaliczyłam jarmark na terenie pod zamkiem Charlottenburg.
Na początek zachwycił mnie widok  "zimowej" róży w jednym z przydomowych
ogródków- dość rzadko 1 grudnia widzi się różę w ogrodzie:
Przy okazji zobaczyłam, że nie tylko ja mam pelargonie wielce odporne na
jesienne  chłody.
A potem była podróż na teren Zamku Charlottenburg - wpierw metrem kilka
przystanków, potem jeszcze autobusem, bo ten zespół pałacowo- parkowy mieści
się w dzielnicy Charlotennburg.
Z daleka wyglądało to  tak:
Pełniutki autobus  przegubowy wypluł swą zawartość i tłumek ludzi a wraz
z nimi  my też podążyliśmy "ku światłu".
Główny budynek pałacu zmieniał co jakiś czas oświetlenie




Przyznam się szczerze, że nie mam nawet bladego pojęcia który to
z Hohenzollernów jest uwieczniony na tym konnym pomniku.

Jarmark zajmował olbrzymi teren, był ogrodzony, w wielu miejscach
dookoła tego terenu stały policyjne  samochody. Coś jednak dotarło do władz i
wzmożono ochronę takich imprez.
Ludzi było mnóstwo, robienie zdjęć było mocno utrudnione, bo co chwilę ktoś mi
właził w obiektyw i masę zdjęć musiałam usunąć.
Krążenie po  jarmarku rozpoczęliśmy od.......konsumpcji - dorośli od wypicia po
kubku "grzańca", dzieci- od  wciągnięcia sprawnie po naleśniku z marcepanem.
Z tym grzańcem to był dobry pomysł, bo ciepło to jednak nie było. No i milej
wszystko wygląda gdy miłe ciepło krąży po całym ciele.
Myślę, że znacznie  łatwiej byłoby opowiedzieć czego tam nie było niż wyliczyć
wszystko to co można było kupić.
Mam wrażenie, że można tu było kupić spożywcze wyroby  regionalne z całych
Niemiec oraz z państw sąsiadujących. I choć to nie był Plac Pigalle udało nam się
kupić pyszne pieczone  kasztany, pożarte przez dwie osoby  bezglutenowe, czyli
córkę i mnie.
Po terenie  przechadzały się dostojnie ....anioły, co uwieczniłam:
robiąc konkurencję aniołom stojącym i świecącym:






Podziwialiśmy stoisko, z wyrobami z drewna:

Wszystko jest zrobione z drewnianych  cieniuteńkich  "płytek", a to coś poniżej
ma wbudowany mechanizm, rozkłada  się i zamyka- samo.

A potem w nieziemskim tłoku wróciliśmy do centrum, czyli w okolice Ogrodu
Zoologicznego, by przejść się  po drugim jarmarku, całkiem niedużym,
w porównaniu do pierwszego:






Niestety fotka szopki jest nieco zamazana, bo ona  cały czas się  obracała.
A potem przeszliśmy się jeszcze rozświetlonym "Kudamamem" czyli
"Groblą Elektorską",  główną ulicą Berlina Zachodniego.

Z  "wyprawy" mam  pamiątkę, która mnie kosztowała 3 €, czyli mały, 200ml
kufelek na grzańca:
Na kufelku jest uwieczniony Zamek Charlottenburg oraz jego pierwsi
właściciele.
Historię kompleksu pałacowo-parkowego Charlottenburg możecie znaleźć
w sieci - nie piszę o tym  nie z wrodzonego lenistwa, ale dlatego, że niewiele
osób to naprawdę interesuje a nie chcę nikogo na siłę historią Berlina
uszczęśliwiać.
Miłego tygodnia Wszystkim życzę;)

























niedziela, 1 grudnia 2019

Za oknem......

.....ponuro, ale przynajmniej nie pada.
Jest +6 stopni i patrzę w okno zastanawiając się czy naprawdę mam ochotę
wyjść dziś z domu.
Za oknem nagie gałęzie drzew kreślą abstrakcyjne wzory na tle muru.
A w sypialni wabi mnie wygodny fotel, stolik i krąg światła, bo
wreszcie dotarła do mnie lampa.
Nie wiem jeszcze  co zwycięży - tzw. "zdrowy rozsądek" czyli wyjście
z domu i krążenie po okolicy czy  fotel, kocyk i lektura.
Na dziś mam dość specyficzną lekturę - przejrzenie różnych dokumentów
rodzinnych, z których dość jasno wynika, że jestem swego rodzaju "kundlem".
Bo okazało się, moi "pra,pra,pra" dotarli do Polski w XVI stuleciu. Jedni
dotarli ze Szwajcarii, inni z kolei z  Holandii, ale tych co byli "od zawsze" na
ziemiach polskich też nie brakowało.
Wychowywałam się u rodziców swego ojca i od dziecka słyszałam wciąż
zachwyty nad dwoma odległymi od Warszawy miastami: Wiedniem i Lwowem.
Rodzina mego dziadka przywędrowała z Holandii w XVI w (po kądzieli)
 i osiadła w okolicy Poznania, z czasem osiedlając się w Żninie .
Z kolei męska część rodziny babci, a tak dokładnie jeden z potomków wielce
zubożałej ongiś bogatej rodziny, w poszukiwaniu lepszych warunków życia dotarł
do Polski, a jego brat, a może bracia, zatrzymali się na dzisiejszej Słowacji.
Babcia i dziadek urodzili się jeszcze w okresie zaborów, babcia pod zaborem
austriackim, dziadek pod pruskim. Teraz może nam się nie kojarzy, ale to było
tak, jakby mieszkali w dwóch różnych krajach.
Babcia od chwili urodzenia była  cały czas we  Lwowie, a dziadek został przez
swych rodziców wysłany do Wiednia na studia "handlowe"- dziś to ekonomia.
Po ukończeniu studiów podjął pracę w instytucji austriackiej, której centrala
miała siedzibę we Lwowie. I tuż przed wybuchem I wojny światowej część
pracowników została wyekspediowana  do Lwowa.
Podobno miłość nie wybiera czasu, w którym dopada ludzi - dziadkowie
brali ślub w 1916 roku we  Lwowie, w którym  panował wielki głód, mowy
nie było o ślubnej sukni i weselu  i o tym by na ślubie była rodzina dziadka.
I tradycję brania ślubu nie w sukni ślubnej przełamała w mojej rodzinie
dopiero moja córka.
W 1929 roku dziadek otrzymał bardzo ciekawą propozycję pracy w Warszawie
więc się z dziećmi przeprowadzili do Warszawy.
I calutkie dzieciństwo, aż do swego zamążpójścia, słuchałam opowieści babci
o Lwowie i opowieści dziadka o Wiedniu.
I jakoś nigdy nie zapragnęłam pojechać ani do Wiednia  ani do Lwowa - nie
chciałam konfrontacji tego co o nich słyszałam z rzeczywistością. Wiem,
wiem, mam świra.






wtorek, 26 listopada 2019

Wieniec adwentowy

Od pierwszego grudnia w wielu oknach berlińskich domów staną adwentowe
świeczniki, stroiki,  zawisną adwentowe wieńce.
Zwyczaj  adwentowych wieńców zapoczątkował w połowie XIX niemiecki
pastor J.H. Wichern. Spłótł wieniec o średnicy 2 metrów. Były w nim zielone
gałązki i stały 24 świeczki - po jednej na każdy dzień adwentu.
W krótkim czasie w wielu krajach Europy chrześcijanie zaczęli tworzyć
adwentowe wieńce. Do  Polski tradycja dotarła w 1925 roku.
Co prawda zrezygnowano z ustawiania 24 świec, pozostawiono jedynie 4, po
jednej na każdą niedzielę  adwentu.
Wieniec adwentowy ma własną symbolikę - ma kształt koła, który symbolizuje
wieczność, nie ma bowiem początku ni końca.
Zielone  gałązki symbolizują ciągłe odradzanie się życia.
Dawniej miało znaczenie  z jakich gałązek  był upleciony i tak:
gałązki laurowe były symbolem zwycięstwa nad cierpieniem,
gałązki ostrokrzewu symbolizowały nieśmiertelność,  sosnowe - płodność,
a gałązki cedrowe - niezniszczalność, uzdrowienie.
Każda ze świec wieńca adwentowego miała  inne znaczenie - w pierwszą
niedzielę adwentu była zapalana biała świeca- świeca pokoju, w drugą niedzielę
zapalano świecę niebieską lub fioletową oznaczającą wiarę.
W trzecią niedzielę zapalano świecę różową symbolizującą miłość, w czwartą
niedzielę była zapalana świeca  niebieska - świeca  nadziei i aniołów.
Czasem była też zapalana w wigilijny wieczór piąta świeca - w kolorze złotym.
A dziś- no cóż pełna komercja . Adwentowych  wieńców multum, przeważają
świeczki czerwone, wieńce są plecione z gałązek jodłowych, błyszczą złocenia.
Podejrzewam, że już nikt się nie interesuje symboliką tych wieńców, no może
tylko  tacy porąbani ateiści jak ja. Bo ja chcę wiedzieć w co nie wierzę.
A tak przy okazji - choinka  bożonarodzeniowa też ma niemieckie korzenie.
Ale ten mój ateizm nie zabrania mi co roku ubierać choinkę i zachwycać się jej
świeżym  aromatem,  nie  broni też robienia  nowych ozdób, ani składania
życzeń - wszak dobrych życzeń nigdy za wiele, nawet gdy są one u mnie
związane z zupełnie  innym, ongiś pogańskim świętem,  a nie z narodzeniem
się Jezusa, które miało miejsce w zupełnie innym miesiącu.
 W tym roku zrobiłam dla siebie  malutki wianuszek adwentowy - taki aby
nie zrobił krzywdy  żadnemu z  drzew lub krzewów. Nie ma w nim żywych
gałązek, bazę pomalowałam na zielono, dałam świeczki i zebrane ubiegłej
jesieni szyszki. I  bez szwanku przetrwa do następnego roku.
A wygląda tak:
                           
A na drzwiach wejściowych powieszę  swojej roboty haft, o taki:
Jak zwykle zdjęcia można powiększyć kliknięciem.





niedziela, 24 listopada 2019

Jest jedno takie miejsce......

.....w Berlinie, w którym czuję się tak jakbym wcale nie wyjechała z Polski.
Tym miejscem jest przychodnia lekarska, w której przyjmują dwaj  polscy
lekarze rodzinni i jeden rosyjsko-języczny, z tym, że nie mam nawet bladego
pojęcia  z której dawnej republiki ZSRR jest rodem. Zresztą to jest nieistotne.
W tej przychodni jest zawsze tłum ludzi, wyznaczona godzina wizyty nie ma
najmniejszego znaczenia, bo zawsze się trafi jakaś znajoma osoba którejś z pań
recepcjonistek i wciśnie się do lekarza bez kolejki.
I co z tego, że byłam w piątek zapisana na godz. 11,00? A no nic, do lekarza
weszłam dopiero godzinę później.
Gdy zmarł w sierpniu mój mąż, odwołałam zaraz naszą wizytę, informując
recepcję, że mąż umarł a ja na  razie nie choruję. Ale ta wiadomość nie dotarła
do  lekarza  i gdy weszłam pan doktor był wielce zdziwiony, że przyszłam sama,
wszak zawsze przychodziliśmy razem. Bardzo się pan doktor zmartwił , nawet
zaszkliły mu się oczy (nic dziwnego, jest tylko 6 lat młodszy od zmarłego) i
szybko zabrał się za badanie mojej osoby.
Po wysłuchaniu pracy serca natychmiast zarządził by mi zrobiono EKG.
I to nie był dobry pomysł, bo niemal goła musiałam poleżeć ze 20 minut nim
pani pielęgniarka rozplątała wszystkie  kable w ustrojstwie, a w gabinecie było
całkiem chłodno. Nawet się bardzo martwiła, że się przeziebię no i.....miała
rację. Mam katar. Na domiar złego serce "nie pracuje  pełną mocą" jak ocenił
pan doktor i zlecił mi całą "furę" badań krwi. Tak na moje rozeznanie to mi
w piątek pobiorą z 10 fiolek krwi a z głodu to pewnie padnę, bo mam być na
godzinę 10,30, więc znając życie wszystko się przeciągnie co najmniej godzinę.
No właśnie, zupełnie jakbym była w Polsce w przychodni NFZ, bo jakimś
cudem w tych prywatnych to zawsze można było być przyjętym punktualnie,
najwyżej z 5 minutowym "poślizgiem".
 No i po co ja tam poszłam? Tabletek "na uspokojenie" nie dostałam bo serce
 jakieś podejrzane, załapałam katar, ale dowiedziałam się, że na cmentarzu, na
którym  spoczywa urna z prochami  mego męża jest też pochowana....Marlena
Dietrich.
 A więc dziś, skoro świeciło słońce i było aż +8 stopni ciepła potuptałam na
ten cmentarz, ale ...... nie szukałam grobu Marleny, bo wiał dość  zimny wiatr.
 "Odlistniłam" tylko nieco kwaterę, włożyłam nowe światełko do latarenki
i wyniosłam się do domu.
Nie wiem, może jestem jakaś upośledzona umysłowo, ale cmentarz nie jest
dla mnie miejscem w którym mam ochotę, czy też czuję potrzebę  myślenia
o swoich zmarłych. A myślę o nich często, przy różnych okazjach, ale nie
na cmentarzu.
A jak to jest u Was z tym myśleniem o tych  co odeszli ?










środa, 20 listopada 2019

Nic na to nie poradzę......

........ale lubię Berlin.
Nawet ten jesienny, teraz coraz częściej mokry, rozmazany, z liśćmi
rozpaćkanymi na chodnikach  i jezdniach.
Podoba mi się stara zabudowa Berlina, bo są tu podwórka. Kiedyś  każda
kamienica miała budynek główny i tzw. oficyny - najczęściej kamienice były
budowane na planie litery C lub L. Mieszkania w części  reprezentacyjnej, tej
od ulicy były droższe, w oficynach tańsze. Teraz też tak jest. Np. w  "mojej"
kamienicy mieszkania w oficynach są tańsze , już choćby dlatego, że tam
nie ma windy a  w części mieszkań wszystkie pomieszczenia "wychodzą" na
jedną  stronę. W moim mieszkaniu jeden pokój ma  balkon i okna od strony
ulicy, drugi pokój, łazienka i kuchnia  mają okna od strony podwórka.
Z kuchni i sypialni (łazienka ma szyby matowe) widzę brzozy - dla mnie są
piękne jak rok długi:

Podwórka między domami z reguły nie są wielkie, ale za to zawsze
są na nich drzewa.





 Na tym drzewie to siedzi gołąb leśny. No cóż, ten akurat wybrał na swe
siedlisko miejskie podwórko. Mieszka tu już od kilku lat.


A na koniec "zasuszony symbol jesieni", czyli kasztanowiec w roli
kwiatka, oraz miejski, jesienny dywan


Miłego dla Was  wszystkich.
P.S.
Zdjęcia powiększamy "kliknięciem"


poniedziałek, 18 listopada 2019

Jestem genialna.....

......jako  gospodyni.
Dziś wieczorem otworzyłam lodówkę i poza  bardzo jasnym światłem znalazłam
w niej:
1/4 słoika dżemu morelowego, 2 plasterki  topionego sera do tostów, resztkę
klarowanego masła, garstkę ugotowanego ryżu basmati i jajka. Jajka od tzw.
szczęśliwych kur, hodowanych na wolnym wybiegu.
Oooo, ucieszyłam się jak głupia - to ja sobie zrobię  jajka. Umyłam je starannie
i stwierdziłam, że  je ugotuję, tzw. "na twardo". Nalałam wody, włożyłam  jajka,
włączyłam kuchenkę   i pożeglowałam do pokoju by napisać list do koleżanki...
Gdy już skończyłam pisanie przypomniało mi się, że przecież zaparzyłam sobie
herbatę wcześniej, więc powlokłam się do kuchni.
I .....zobaczyłam jajka w suchutkim garnku na włączonej kuchence indukcyjnej.
Dno garnka  miało taki niemiły kolor, z lekka brązowawy.
Znaczy,  co upiekłam sobie  jajka w garnku- pomyślałam całkiem spokojnie.
Garnek powędrował do zlewu, zalałam go gorącą wodą potem chłodniejszą i
sprawdziłam jak wyglądają jajka upieczone w garnku.
Nie liczcie na rewelacje - wyglądały normalnie, smakowały jak  to jaja gotowane
na twardo, tyle tylko, że wokół żółtka była delikatna zielona obwódka i białko
było baaardzo twarde. Ale je zjadłam,  tylko z solą,  bez pieczywa.
Jak widać moje zainteresowanie jedzeniem spadło niemal do zera. Jeszcze trochę
a zacznę się odżywiać samym powietrzem i wodą. Są nawet ludzie, którzy tak
żyją od lat. Też bym tak chciała. O ile mniej wydatków i pracy w domu. Muszę
poszukać literatury na ten temat.
Garnek się jednak domył, widocznie  jest z dobrej gatunkowo stali nierdzewnej.
Fajnie mi się tydzień zaczął - ciekawe jaki jeszcze numer wywinę w tym
tygodniu.

niedziela, 17 listopada 2019

Znów niedziela ?


Zaczynam podejrzewać, że moje pelargonie to jakaś zimowa odmiana.
Kwitną lepiej niż latem, mają jeszcze  bardzo dużo pączków. A może to
jakieś mutanty, które nie lubią słońca i upałów?
Doznałam wczoraj lekkiego szoku -muszę kupić zwyczajną, prostą jak  budowa
cepa, komórkę.
 I..........nie było, a spojrzenia którymi obrzucili  mnie w kolejnych "salonach"
sprzedawcy  mówiły wyraźnie, że mam niedorozwój umysłowy. Już kilka lat
wcześniej, gdy poszukiwałam baterii do swej ukochanej komórki typu Samsung
C3050, to jeden ze sprzedawców mnie poinformował, że takie komórki to są już
od dawna w..."murzynii". Niestety nie znam kraju o nazwie "murzynia", na mapie
też go nie znalazłam.
Na szczęście udało mi się kupić worki do odkurzacza, bo jest nowy i tutejszy.
I jeszcze coś mi się udało kupić- cieplusi płaszcz, leciuteńki, który daje się zwinąć
w rulonik  o średnicy 12 cm i długości 29cm. Czyli wreszcie  "upolowałam"  tzw.
"płaszcz z  workiem" a do tego w normalnym kolorze a nie w neonowej żółci.
Rozstanę się wreszcie z płaszczami, w których ostatnio topiłam się, odkąd gdzieś
zgubiłam 15 kg żywej wagi.
 Nie zazdrośćcie- chudnięcie to zmarszczki i wydatki
na nowe ubrania. Musiałam też dokupić dżinsy odpowiednio mniejsze, a wczoraj
jeszcze  się zrujnowałam na dwie nowe bluzeczki .
Od pewnego czasu  prześladuje mnie napis "Wypróbuj nowego  bloggera", więc
mam pytanie- wypróbował ktoś z Was tego "Nowego Bloggera"?  Lepszy czy
nadal działa zasada   "lepiej jest wrogiem dobrego"? Napiszcie  coś o tym.
No i wreszcie doczekałam się nowych filmików Roxany i Sebastiana, tym razem
z Mallorca Tango Festival 2019.
Oto i one:



Wiem, tylko ja mam świra na punkcie tańca, ale mnie to nie  boli;)))

piątek, 15 listopada 2019

Nic, a może nawet.......

.....mniej niż  nic się u mnie nie dzieje.
Po prostu  dzień jak co dzień, dzień podobny do dnia, tydzień do tygodnia.
Lampa wciąż jeszcze nie dotarła, pewnie się dopiero produkuje.
Ale dotarł stolik o nazwie  mandala, oto on:
Poza tym  skończyłam grzebanie w dokumentach i tak się nawet
sprężyłam, że uporządkowałam  książki, a tak dokładniej ulubione książki
mego męża. I teraz mam je w pokoju dziennym. Jest tu duży zbiór książek
o tematyce górskiej, bo On kochał góry, był wspinaczem.
Co prawda porzucił czynną wspinaczkę dla mnie, ale góry pozostały Jego
miłością. Jeździliśmy w Tatry dwa razy w roku, poznałam ludzi gór, czyli
tych przewodników tatrzańskich u których od 11 roku życia uczył się
obcowania z górami.  Zostałam zaakceptowana przez Staszka z Lasa, przez
Józefa  Wawrytkę choć byłam prawdziwą ceperką i nie chodziłam z liną.
Przy okazji porządkowania odkryłam, że przybyło cichcem sporo nowych
książek z różnych wypraw górskich. Będę miała co czytać.
Jestem pewna, że gdyby mój mąż nie brał kilka razy udziału w akcji znoszenia
z gór tych, którym wspinaczka nie wyszła, zapewne nie zrezygnowałby dla
mnie  ze wspinania się.
A w ramach odpoczynku posłuchałam dziś Hausera:

Miłego  weekendu dla Was;)))