...... czyli coś wegetariańskiego.
Ogólnie biorąc curry "nie jedną ma twarz" .
Na straganach pokazała się dynia, więc można zrobić curry z dyni.
Składniki:
2 średnie cebule pokrojone w plasterki,
pół łyżeczki kminku (może być mielony lub w całości)
45 dag obranej ze skórki i pokrojonej w kostkę dyni- może
być ta zwykła żółta, lub zielona,
1 łyżeczka drobno posiekanego świeżego imbiru,
1 łyżeczka zmiażdżonego świeżego czosnku ,
1/2 łyżeczki soli,
300 ml wody.
Wykonanie:
Na patelni rozgrzać masło klarowane i usmażyć na rumiano cebulę
wraz z kminkiem. Dodać dynię i smażyć dalej na małym ogniu 3-5
minut, ciągle mieszając. Dodać imbir, czosnek i sól, wymieszać.
Wlać wodę i dusić na małym ogniu 15 minut, kilka razy zamieszać.
Przełożyć na półmisek i podawać z pieczywem.
*****
Następnym szybkim daniem jest curry z jajek.
Składniki:
1 średnia cebula pokrojona w plastry,
1/2 łyżeczki chili w proszku,
1/2 łyżeczki świeżego imbiru drobno posiekanego,
1/2 łyżeczki zmiażdżonego czosnku,
4 jajka,lekko rozbełtane,
jeden twardy pomidor pokrojony w plastry,
świeże listki kolendry.
Wykonanie:
W rondlu rozgrzać klarowane masło i zeszklić na nim cebulę.
Dodać imbir, czosnek i chili i smażyć minutę, ciągle mieszać.
Dodać jajka i pomidor i smażyć do chwili ścięcia się jajek, stale
mieszać.
Przełożyć na półmisek posypać listkami kolendry, podawać gorące
z pieczywem. Ja posypuję listkami pietruszki zielonej.
Oba przepisy są dla 2 osób.
Jak zauważyliście nie ma tu wcale przyprawy o nazwie CURRY.
Po prostu w nomenklaturze indyjskiej curry to mieszanka różnych
składników i przypraw.
A gdy się nieco ochłodzi postaram się namówić Was na zrobienie
parantów nadziewanych jarzynami. Pychota, wierzcie mi.
drewniana rzezba

środa, 26 sierpnia 2015
poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Obiecałam....
....więc pokazuję kilka zdjęć z Walii.
Bardzo się moim dzieciom podobało w Walii, ale na razie niewiele
znam szczegółów.
Mieszkali w tym domu, który widać na drugim zdjęciu. Dostałam
też nieco zdjęć chłopców, ale nie mogę ich pokazywać na blogu,
bo takie są względy bezpieczeństwa.
Jak się nad tym zastanowić to chyba racja - przecież blog jest
stroną dostępną wszystkim i naprawdę nie wiadomo komu ta strona
wpadnie w oczy.
Po co mają być pokarmem dla czyjejś chorej wyobrazni, prawda?
Obejrzawszy zdjęcia doszłam do wniosku, że dzieciaki bardzo urosły
i spoważniały.
Jak dowiem się więcej szczegółów i ciekawostek-oczywiście się
nimi z Wami podzielę.
Na razie córka jest na normalnym etapie po powrocie do domu- nie
wie w co wpierw ręce włożyć.
Czekam na to, by wreszcie przestało być upalnie, bo ogromnie mi
one nie służą, a temu oku z wylewem zwłaszcza.
Bardzo się moim dzieciom podobało w Walii, ale na razie niewiele
znam szczegółów.
Mieszkali w tym domu, który widać na drugim zdjęciu. Dostałam
też nieco zdjęć chłopców, ale nie mogę ich pokazywać na blogu,
bo takie są względy bezpieczeństwa.
Jak się nad tym zastanowić to chyba racja - przecież blog jest
stroną dostępną wszystkim i naprawdę nie wiadomo komu ta strona
wpadnie w oczy.
Po co mają być pokarmem dla czyjejś chorej wyobrazni, prawda?
Obejrzawszy zdjęcia doszłam do wniosku, że dzieciaki bardzo urosły
i spoważniały.
Jak dowiem się więcej szczegółów i ciekawostek-oczywiście się
nimi z Wami podzielę.
Na razie córka jest na normalnym etapie po powrocie do domu- nie
wie w co wpierw ręce włożyć.
Czekam na to, by wreszcie przestało być upalnie, bo ogromnie mi
one nie służą, a temu oku z wylewem zwłaszcza.
sobota, 22 sierpnia 2015
Z deszczu pod rynnę
Co jakiś czas spotykam na swej drodze osoby, które ilekroć coś
wybierają, zawsze zle trafią.
I gdyby to dotyczyło tylko kiepskiego wyboru sukienki czy też
nakrycia głowy, nikt by nad tym rąk nie załamywał.
Ale gdy sprawa dotyczy wyboru szkoły, kierunku studiów, drogi
życiowej a wreszcie męża - ręce najbliższych nie tyle się
załamują, co opadają bezwładnie.
Córka moich znajomych jest właśnie tak utalentowaną osobą -
nieomal każdy jej wybór to porażka.
Wiadomo- przedszkole i szkoła podstawowa- tu na szczęście
dzieci na ogół mają niewielki wybór, więc ten okres w jej życiu
nie zapowiadał żadnych niemiłych niespodzianek w przyszłości.
Pierwszego, dość istotnego wyboru musiało dziewczę dokonać
wybierając liceum. Oczywiście rodzice nie skąpili rad, ale dziewczę
wybrało jedno z renomowanych liceów, niestety w drugim końcu
miasta. Z drugiej strony może i nie był to bardzo zły wybór, wg.
rankingów to liceum zajmowało wysokie miejsce, bo duży procent
jego absolwentów dostawał się na studia.
A dziewczyna była zdolna i pracowita, więc została zapisana
do tej właśnie szkoły. Jezdziła więc w drugi koniec miasta a poza
tą szkołą, równolegle kontynuowała naukę w szkole muzycznej.
Od rana do wieczora była poza domem.
W pewnej chwili oświadczyła, że ona już nie ma siły, więc chce
przepisać się do liceum muzycznego, bo dla niej muzyka jest
najważniejsza. Ponieważ ten projekt nie znalazł w domu ani
krzty poparcia, bo rodzice sugerowali, że to raczej z liceum
muzycznego powinna zrezygnować, więc panienka w ramach
protestu uciekła z domu - niezbyt daleko, bo do własnej ciotki.
Z trudem ukończyła pierwszą klasę licealną, podkreślając swe
postanowienie jeszcze kilkoma ucieczkami z domu.
W następnym roku szkolnym była uczennicą liceum muzycznego.
W ostatniej klasie podjęła decyzję, że chce studiować pedagogikę
specjalną i zajmować się resocjalizacją.
Rodzice zgodzili się z jej wyborem. Zdała egzamin wstępny i
pierwsze trzy lata mijały w spokoju.
I nagle, panienka oświadczyła, że poczuła powołanie i wstępuje
do klasztoru, ale będzie nadal studiować, bo dostanie na to
zezwolenie.
Okres nowicjatu przebiegał gładko, panienka piała z zachwytu
jak miłe, kochane itp. itd. są siostry z jej Zgromadzenia.
Na pierwsze śluby zjechała cała rodzina, wszystkim bardzo się
ta uroczystość podobała. Ale co innego nowicjat, a co innego
się dzieje gdy już są złożone pierwsze śluby. Dostała zezwolenie
na kontynuowanie studiów, ale na kierunku teologicznym.
Resocjalizacja i kontakt z młodzieżą trudną lub przestępcami
nie był dla przyszłej zakonnicy wskazany.
Podjęła te studia - ale gdy zbliżał się termin złożenia drugich
ślubów, oświadczyła przełożonej, że ona wcale nie jest pewna
swego powołania i w tej sytuacji nie będzie składała ślubów,
które związałyby ją do końca życia z klasztorem.
Dotychczasowa względnie miła atmosfera zmieniła się.
Nasłuchała się pod swoim adresem całej gamy inwektyw.
Na pożegnanie otrzymała życzenia wszystkiego złego na dalszej
drodze życia.
W domu rodzice też nie podskakiwali z radości, w końcu nastawili
się, że córka ma powołanie do zakonu i nagła odmiana wytrąciła
ich nieco z błogostanu. Poza tym w międzyczasie zmienili mieszkanie
i powracająca z klasztoru córka nie miała już w domu rodziców
miejsca dla siebie by tam mieszkać na stałe.
Z dodatkowych atrakcji to nie miała ukończonych żadnych studiów,
ani tej pedagogiki specjalnej ani też teologii. I pracy też nie miała.
Choć w stolicy jest stosunkowo dużo miejsc pracy, to dla osoby
"zielonej", bez studiów pracy brakuje.
Dziewczę, razem z koleżanką która również zrezygnowała z zakonu,
wyjechały z W-wy. Podjęły wpierw pracę w jednej ze znanych sieci
fast foodu, wynajęły do spółki pokój i wspierając się wzajemnie
starały się ułożyć sobie jakoś życie. Obie wróciły do przerwanych
studiów, z tym, że córka znajomej kontynuowała teologię, ponieważ
ten kierunek miała bardziej zaawansowany.
Po jakimś czasie poznała miłego, młodego człowieka. Był od niej nieco
starszy, miał za sobą nieudane małżeństwo, za którego rozpad
obarczał swą teściową.
W skrócie wyglądało to tak, że żona za namową swej mamy, wyrzuciła
go z domu, który zbudowali jej rodzice i który był wyłączony ze
wspólnoty majątkowej małżonków.
Oczywiście panienka nie wpadła na pomysł, że wysłuchanie racji
tylko jednej ze stron nie da jej pełnego obrazu sytuacji.
Po roku znajomości, w czasie której upewniała się w przekonaniu, że
jej wybranek jest cudownie dobrym i miłym człowiekiem, wzięli ślub.
No a to, że w tym czasie dwa razy zmieniał pracę, nie uruchomiło
w jej mózgu czerwonego, ostrzegawczego światełka.
Była tak zachwycona swym mężem, że zgadzała się, by on pod ich
wspólny , wynajęty dach, wziął dwoje swoich dzieci. Na szczęście
był ktoś, kto miał nieco więcej rozumu niż ona i sąd oddalił jego
wniosek.
W międzyczasie przekonała się, że z jakiegoś względu jej mąż nigdzie
nie mógł zagrzać dłużej miejsca.
Każda nowa praca po kilku miesiącach kończyła się rozwiązaniem
umowy.
Poza tym okazało się, że on jest ścigany przez komornika, bo od czasu
rozwodu zaledwie kilka razy uregulował kwotę należnych alimentów.
Zastanawiałyśmy się ostatnio z jej matką, jak to się dzieje, że osoba
zdolna, wykształcona, znająca prefect trzy języki i aktualnie ucząca
się kolejnego, dokonuje w życiu tak kiepskich wyborów.
wybierają, zawsze zle trafią.
I gdyby to dotyczyło tylko kiepskiego wyboru sukienki czy też
nakrycia głowy, nikt by nad tym rąk nie załamywał.
Ale gdy sprawa dotyczy wyboru szkoły, kierunku studiów, drogi
życiowej a wreszcie męża - ręce najbliższych nie tyle się
załamują, co opadają bezwładnie.
Córka moich znajomych jest właśnie tak utalentowaną osobą -
nieomal każdy jej wybór to porażka.
Wiadomo- przedszkole i szkoła podstawowa- tu na szczęście
dzieci na ogół mają niewielki wybór, więc ten okres w jej życiu
nie zapowiadał żadnych niemiłych niespodzianek w przyszłości.
Pierwszego, dość istotnego wyboru musiało dziewczę dokonać
wybierając liceum. Oczywiście rodzice nie skąpili rad, ale dziewczę
wybrało jedno z renomowanych liceów, niestety w drugim końcu
miasta. Z drugiej strony może i nie był to bardzo zły wybór, wg.
rankingów to liceum zajmowało wysokie miejsce, bo duży procent
jego absolwentów dostawał się na studia.
A dziewczyna była zdolna i pracowita, więc została zapisana
do tej właśnie szkoły. Jezdziła więc w drugi koniec miasta a poza
tą szkołą, równolegle kontynuowała naukę w szkole muzycznej.
Od rana do wieczora była poza domem.
W pewnej chwili oświadczyła, że ona już nie ma siły, więc chce
przepisać się do liceum muzycznego, bo dla niej muzyka jest
najważniejsza. Ponieważ ten projekt nie znalazł w domu ani
krzty poparcia, bo rodzice sugerowali, że to raczej z liceum
muzycznego powinna zrezygnować, więc panienka w ramach
protestu uciekła z domu - niezbyt daleko, bo do własnej ciotki.
Z trudem ukończyła pierwszą klasę licealną, podkreślając swe
postanowienie jeszcze kilkoma ucieczkami z domu.
W następnym roku szkolnym była uczennicą liceum muzycznego.
W ostatniej klasie podjęła decyzję, że chce studiować pedagogikę
specjalną i zajmować się resocjalizacją.
Rodzice zgodzili się z jej wyborem. Zdała egzamin wstępny i
pierwsze trzy lata mijały w spokoju.
I nagle, panienka oświadczyła, że poczuła powołanie i wstępuje
do klasztoru, ale będzie nadal studiować, bo dostanie na to
zezwolenie.
Okres nowicjatu przebiegał gładko, panienka piała z zachwytu
jak miłe, kochane itp. itd. są siostry z jej Zgromadzenia.
Na pierwsze śluby zjechała cała rodzina, wszystkim bardzo się
ta uroczystość podobała. Ale co innego nowicjat, a co innego
się dzieje gdy już są złożone pierwsze śluby. Dostała zezwolenie
na kontynuowanie studiów, ale na kierunku teologicznym.
Resocjalizacja i kontakt z młodzieżą trudną lub przestępcami
nie był dla przyszłej zakonnicy wskazany.
Podjęła te studia - ale gdy zbliżał się termin złożenia drugich
ślubów, oświadczyła przełożonej, że ona wcale nie jest pewna
swego powołania i w tej sytuacji nie będzie składała ślubów,
które związałyby ją do końca życia z klasztorem.
Dotychczasowa względnie miła atmosfera zmieniła się.
Nasłuchała się pod swoim adresem całej gamy inwektyw.
Na pożegnanie otrzymała życzenia wszystkiego złego na dalszej
drodze życia.
W domu rodzice też nie podskakiwali z radości, w końcu nastawili
się, że córka ma powołanie do zakonu i nagła odmiana wytrąciła
ich nieco z błogostanu. Poza tym w międzyczasie zmienili mieszkanie
i powracająca z klasztoru córka nie miała już w domu rodziców
miejsca dla siebie by tam mieszkać na stałe.
Z dodatkowych atrakcji to nie miała ukończonych żadnych studiów,
ani tej pedagogiki specjalnej ani też teologii. I pracy też nie miała.
Choć w stolicy jest stosunkowo dużo miejsc pracy, to dla osoby
"zielonej", bez studiów pracy brakuje.
Dziewczę, razem z koleżanką która również zrezygnowała z zakonu,
wyjechały z W-wy. Podjęły wpierw pracę w jednej ze znanych sieci
fast foodu, wynajęły do spółki pokój i wspierając się wzajemnie
starały się ułożyć sobie jakoś życie. Obie wróciły do przerwanych
studiów, z tym, że córka znajomej kontynuowała teologię, ponieważ
ten kierunek miała bardziej zaawansowany.
Po jakimś czasie poznała miłego, młodego człowieka. Był od niej nieco
starszy, miał za sobą nieudane małżeństwo, za którego rozpad
obarczał swą teściową.
W skrócie wyglądało to tak, że żona za namową swej mamy, wyrzuciła
go z domu, który zbudowali jej rodzice i który był wyłączony ze
wspólnoty majątkowej małżonków.
Oczywiście panienka nie wpadła na pomysł, że wysłuchanie racji
tylko jednej ze stron nie da jej pełnego obrazu sytuacji.
Po roku znajomości, w czasie której upewniała się w przekonaniu, że
jej wybranek jest cudownie dobrym i miłym człowiekiem, wzięli ślub.
No a to, że w tym czasie dwa razy zmieniał pracę, nie uruchomiło
w jej mózgu czerwonego, ostrzegawczego światełka.
Była tak zachwycona swym mężem, że zgadzała się, by on pod ich
wspólny , wynajęty dach, wziął dwoje swoich dzieci. Na szczęście
był ktoś, kto miał nieco więcej rozumu niż ona i sąd oddalił jego
wniosek.
W międzyczasie przekonała się, że z jakiegoś względu jej mąż nigdzie
nie mógł zagrzać dłużej miejsca.
Każda nowa praca po kilku miesiącach kończyła się rozwiązaniem
umowy.
Poza tym okazało się, że on jest ścigany przez komornika, bo od czasu
rozwodu zaledwie kilka razy uregulował kwotę należnych alimentów.
Zastanawiałyśmy się ostatnio z jej matką, jak to się dzieje, że osoba
zdolna, wykształcona, znająca prefect trzy języki i aktualnie ucząca
się kolejnego, dokonuje w życiu tak kiepskich wyborów.
środa, 19 sierpnia 2015
Mix
Nareszcie jest pogoda w sam raz dla mnie! Słońce świeci, wiaterek
wieje a temperatura sympatyczna i przyjazna.
Mam wielce mordercze zakusy względem NFZ i Min. Zdrowia za ich
super genialny pomysł wprowadzenia wymogu posiadania skierowania
na wizytę do okulisty lub dermatologa.
Zdaniem tych niedorobionych umysłowo pomysłodawców ten krok
miał zmniejszyć kolejki do specjalistów.
I zmniejszyły się, za to nagle zrobiły się kolejki do okulistów którzy
przyjmują odpłatnie.
Ostatnio miałam jakąś infekcję oka, poszłam do "pierwszego kontaktu"
po skierowanie , a p. doktor uznała, że wizyta u okulisty jest zbędna
i zapisała mi kropelki.
To było tydzień temu, a wczoraj dostałam w oku pięknego, krwawego
wylewu, więc zaraz idę do okulisty- prywatnie.
O ile kiedyś do prywatnego okulisty można było się dostać "z marszu",
to tym razem wczoraj już się nie załapałam na wizytę.
*****
Żal mi niezmiernie wszystkich uchodzców, rozumiem ich trudną
sytuację życiową, ale wciąż powraca mi na myśl pewna książka,
napisana 40 lat temu przez Jeana Raspail'a "Obóz Świętych".
Zaskakuje mnie jej niebywała aktualność i wynikająca z niej
konkluzja - Europa nie mogąca sobie poradzić z sytuacją napływu
uchodzców - umiera.
Jak na razie to rosną mury na różnych granicach, teraz przeciwko
tym spoza Europy, ale to już krok od tego, by zaczęto się bardzo
intensywnie zastanawiać czy aby wszyscy obywatele tego
kontynentu są godni tego, by być razem, bez granic, z możliwością
swobodnego przepływu pomiędzy państwami.
A tym, którzy choć trochę interesują się zdrowiem swoich i swych
bliskich, polecam książkę naturopaty p. Jerzego Zięby "UkryteTerapie.
Czego ci lekarz nie powie".
Nie jest to podręcznik medycyny, ani nie służy do diagnostyki ale
jest zbiorem informacji o różnych metodach leczenia, które u nas
często są nieznane. Autor jest dyplomowanym naturoterapeutą.
To nie jest zbiór teorii spiskowych ale zbiór informacji z różnych
czasopism medycznych i prac naukowych, których "zwykły"
śmiertelnik nie czyta. Śmiertelnik zwany lekarzem też najczęściej nie.
Lektura ta pomoże nam zastanowić się czy aby naprawdę jesteśmy
dobrze leczeni i pomoże zorientować się o czym porozmawiać z lekarzem
w trakcie wizyty lekarskiej. Ja to mam zamiar kupić tę książkę swemu
lekarzowi rodzinnemu - facet ma "otwartą głowę" , więc dobrze
wykorzysta jej zawartość. Bo to pozycja dla wszystkich -i lekarzy i
pacjentów.
*****
Właśnie wróciłam od okulistki - za wizytę zapłaciłam cenę o 30%
niższą od regularnej, z uwagi na status emerycki. Te 30% kwoty
pokrywa im NFZ. Wg mnie powinno być odwrotnie.
No cóż, starość nie radość, choć podobno i młodość nie wesele.
Dostałam kropelki z rutyną, rutinoscorbinę do łykania i wiadomość, że
w tym nie zalanym krwią oku będę miała za kilka lat zaćmę.
Gdy zapytałam się, czy mam już rejestrować się do szpitala, pani
z uśmiechem odrzekła : "eee, to taki stan, że nim się rozwinie to
może już nie będzie potrzebna operacja". No cóż, nic dodać, nic ująć.
Z zaleceń ogólnych mam: nie wychodzić z domu w upały, nie schylać
się, nie dzwigać i nie denerwować.
Naprawdę nie wychodziłam w upały, nie dzwigałam bo mam wózek na
zakupy, a tylko zdenerwowałam się przedwczoraj piekielnie.
Pozostaje mi tylko dostojnie leżeć lub siedzieć. Poezja życia, no nie?
Ale był też zabawny moment w tej przychodni -podeszłam do recepcji,
podaję swoje imię i nazwisko, pani patrzy w monitor kompa, potem na
mnie i wreszcie pyta: a ile właściwie ma pani lat? Wyciągam więc
dowodzik osobisty i pcham kobiecie przed oczy. Poczytała i mówi:
wyraznie ma pani sobowtóra, bo jest pacjentka o tym samym imieniu
i nazwisku, no ale ona ma 18 lat!
Mąż mój stoi obok, więc go szturcham i mówię: "no to ładnie, ładnie".
Pani recepcjonistka też się na niego patrzy i mówi :" i co pan na to?".
Zapłaciłam, idziemy poczekać pod gabinetem i nagle mam olśnienie-
Mój "sobowtór" to najwyrazniej albo pózna córka albo wnuczka
stryjecznego brata mego męża. Bo nikt inny w tym mieście nie ma
tego nazwiska. Bo nie sadzę, by stryjeczny brat mego męża zgłupiał
doszczętnie i ożenił się z osiemnastką.
Trochę mnie to rozbawiło, że czasem trzeba wybrać się prywatnie do
okulisty, by dowiedzieć się czegoś o rodzinie.
******
Wszystkich, którzy nie boją się myśleć samodzielnie i trzezwo
zapraszam do wizyty na tym blogu
wieje a temperatura sympatyczna i przyjazna.
Mam wielce mordercze zakusy względem NFZ i Min. Zdrowia za ich
super genialny pomysł wprowadzenia wymogu posiadania skierowania
na wizytę do okulisty lub dermatologa.
Zdaniem tych niedorobionych umysłowo pomysłodawców ten krok
miał zmniejszyć kolejki do specjalistów.
I zmniejszyły się, za to nagle zrobiły się kolejki do okulistów którzy
przyjmują odpłatnie.
Ostatnio miałam jakąś infekcję oka, poszłam do "pierwszego kontaktu"
po skierowanie , a p. doktor uznała, że wizyta u okulisty jest zbędna
i zapisała mi kropelki.
To było tydzień temu, a wczoraj dostałam w oku pięknego, krwawego
wylewu, więc zaraz idę do okulisty- prywatnie.
O ile kiedyś do prywatnego okulisty można było się dostać "z marszu",
to tym razem wczoraj już się nie załapałam na wizytę.
*****
Żal mi niezmiernie wszystkich uchodzców, rozumiem ich trudną
sytuację życiową, ale wciąż powraca mi na myśl pewna książka,
napisana 40 lat temu przez Jeana Raspail'a "Obóz Świętych".
Zaskakuje mnie jej niebywała aktualność i wynikająca z niej
konkluzja - Europa nie mogąca sobie poradzić z sytuacją napływu
uchodzców - umiera.
Jak na razie to rosną mury na różnych granicach, teraz przeciwko
tym spoza Europy, ale to już krok od tego, by zaczęto się bardzo
intensywnie zastanawiać czy aby wszyscy obywatele tego
kontynentu są godni tego, by być razem, bez granic, z możliwością
swobodnego przepływu pomiędzy państwami.
A tym, którzy choć trochę interesują się zdrowiem swoich i swych
bliskich, polecam książkę naturopaty p. Jerzego Zięby "UkryteTerapie.
Czego ci lekarz nie powie".
Nie jest to podręcznik medycyny, ani nie służy do diagnostyki ale
jest zbiorem informacji o różnych metodach leczenia, które u nas
często są nieznane. Autor jest dyplomowanym naturoterapeutą.
To nie jest zbiór teorii spiskowych ale zbiór informacji z różnych
czasopism medycznych i prac naukowych, których "zwykły"
śmiertelnik nie czyta. Śmiertelnik zwany lekarzem też najczęściej nie.
Lektura ta pomoże nam zastanowić się czy aby naprawdę jesteśmy
dobrze leczeni i pomoże zorientować się o czym porozmawiać z lekarzem
w trakcie wizyty lekarskiej. Ja to mam zamiar kupić tę książkę swemu
lekarzowi rodzinnemu - facet ma "otwartą głowę" , więc dobrze
wykorzysta jej zawartość. Bo to pozycja dla wszystkich -i lekarzy i
pacjentów.
*****
Właśnie wróciłam od okulistki - za wizytę zapłaciłam cenę o 30%
niższą od regularnej, z uwagi na status emerycki. Te 30% kwoty
pokrywa im NFZ. Wg mnie powinno być odwrotnie.
No cóż, starość nie radość, choć podobno i młodość nie wesele.
Dostałam kropelki z rutyną, rutinoscorbinę do łykania i wiadomość, że
w tym nie zalanym krwią oku będę miała za kilka lat zaćmę.
Gdy zapytałam się, czy mam już rejestrować się do szpitala, pani
z uśmiechem odrzekła : "eee, to taki stan, że nim się rozwinie to
może już nie będzie potrzebna operacja". No cóż, nic dodać, nic ująć.
Z zaleceń ogólnych mam: nie wychodzić z domu w upały, nie schylać
się, nie dzwigać i nie denerwować.
Naprawdę nie wychodziłam w upały, nie dzwigałam bo mam wózek na
zakupy, a tylko zdenerwowałam się przedwczoraj piekielnie.
Pozostaje mi tylko dostojnie leżeć lub siedzieć. Poezja życia, no nie?
Ale był też zabawny moment w tej przychodni -podeszłam do recepcji,
podaję swoje imię i nazwisko, pani patrzy w monitor kompa, potem na
mnie i wreszcie pyta: a ile właściwie ma pani lat? Wyciągam więc
dowodzik osobisty i pcham kobiecie przed oczy. Poczytała i mówi:
wyraznie ma pani sobowtóra, bo jest pacjentka o tym samym imieniu
i nazwisku, no ale ona ma 18 lat!
Mąż mój stoi obok, więc go szturcham i mówię: "no to ładnie, ładnie".
Pani recepcjonistka też się na niego patrzy i mówi :" i co pan na to?".
Zapłaciłam, idziemy poczekać pod gabinetem i nagle mam olśnienie-
Mój "sobowtór" to najwyrazniej albo pózna córka albo wnuczka
stryjecznego brata mego męża. Bo nikt inny w tym mieście nie ma
tego nazwiska. Bo nie sadzę, by stryjeczny brat mego męża zgłupiał
doszczętnie i ożenił się z osiemnastką.
Trochę mnie to rozbawiło, że czasem trzeba wybrać się prywatnie do
okulisty, by dowiedzieć się czegoś o rodzinie.
******
Wszystkich, którzy nie boją się myśleć samodzielnie i trzezwo
zapraszam do wizyty na tym blogu
sobota, 15 sierpnia 2015
Mix.......
......bo na więcej mnie nie stać.
Wreszcie zrozumiałam, dlaczego tyle osób głosowało na p. Dudę.
Skoro 5,8 procent mieszkańców naszej planety słyszy głosy
w swojej głowie i ma zwidy, to jakiś procent z tego przypada też
na nasz kraj, więc nie powinnam się dziwić, że tak głosowali.
*****
Wyczekuję z wielką niecierpliwością deszczu, niech wreszcie pada
i najlepiej kilka dni z rzędu.
Z każdym lekkim powiewem wiatru lecą z drzew pożółkłe liście,
trawa całkowicie wyschła, schną krzewy i liściaste i iglaki.
Kilka lat temu też były takie wysokie temperatury przez niemal dwa
miesiące, ale można było przynajmniej podlewać- teraz niestety
nie można.
*****
Obejrzałam dość niepokojący program dokumentalny- zależności
pomiędzy szczelinowaniem gruntu w procesie wydobywania gazu
łupkowego a trzęsieniami ziemi. Nas jeszcze ten problem nie dotyczy,
ale może warto się jednak uczyć na cudzych doświadczeniach.
W rejonach, w których szczelinuje się grunt i gdzie dotąd nie było
żadnych trzęsień ziemi (bo nie leżą na styku płyt tektonicznych),
owe trzęsienia zaczęły występować. Wtłaczanie zanieczyszczonej
wody w szczeliny gruntu powoduje wzrost naprężeń ziemskiej
skorupy i tym samym wywołuje trzęsienia ziemi.
Podobnie jest przy budowie super dużych zbiorników wodnych -
przy napełnianiu zbiorników przy zaporze asuańskiej, jak również
przy na rzece Jangcy w Chinach i zaporze Hoovera w USA w dość
nieodległym czasie wystąpiły trzęsienia ziemi.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ludzkość w dość niedługim
czasie sama sobie zrobi wielkie "kuku".
To ciągłe "więcej, szybciej, wyżej, dalej" nie wyjdzie nam na zdrowie.
*****
Miłośniczkom Johnny'ego Depp'a donoszę, że ów aktor za cztery
miliony euro zakupił grecką wyspę Stroggilo. Jest okazja, bo teraz
Grecja z całą pewnością będzie się pozbywać części ze swych
6 tysięcy wysepek. Niektóre są bezludne, więc zabawa w Robinsona
Cruzoe murowana. To chyba lepsze niż działka. Zapewne jedyne co
tam wyrośnie to kaktusy.
*****
A tym, które czują się za grube, donoszę, że królowa Wiktoria
miała w talii 132 cm. Niestety nie podali ileż cm miała w obwodzie
królewskich bioder.
I jeszcze jedna ciekawostka - wartość Mony Lizy szacuje się na
dwa miliardy euro, a chuda wszak nie była.
Trzeba się zastanowić, może warto dać się sportretować a potomni
potem będą mieli zyski???:)))
Liczbowe ciekawostki pochodzą z Forum 16/2015.
Wreszcie zrozumiałam, dlaczego tyle osób głosowało na p. Dudę.
Skoro 5,8 procent mieszkańców naszej planety słyszy głosy
w swojej głowie i ma zwidy, to jakiś procent z tego przypada też
na nasz kraj, więc nie powinnam się dziwić, że tak głosowali.
*****
Wyczekuję z wielką niecierpliwością deszczu, niech wreszcie pada
i najlepiej kilka dni z rzędu.
Z każdym lekkim powiewem wiatru lecą z drzew pożółkłe liście,
trawa całkowicie wyschła, schną krzewy i liściaste i iglaki.
Kilka lat temu też były takie wysokie temperatury przez niemal dwa
miesiące, ale można było przynajmniej podlewać- teraz niestety
nie można.
*****
Obejrzałam dość niepokojący program dokumentalny- zależności
pomiędzy szczelinowaniem gruntu w procesie wydobywania gazu
łupkowego a trzęsieniami ziemi. Nas jeszcze ten problem nie dotyczy,
ale może warto się jednak uczyć na cudzych doświadczeniach.
W rejonach, w których szczelinuje się grunt i gdzie dotąd nie było
żadnych trzęsień ziemi (bo nie leżą na styku płyt tektonicznych),
owe trzęsienia zaczęły występować. Wtłaczanie zanieczyszczonej
wody w szczeliny gruntu powoduje wzrost naprężeń ziemskiej
skorupy i tym samym wywołuje trzęsienia ziemi.
Podobnie jest przy budowie super dużych zbiorników wodnych -
przy napełnianiu zbiorników przy zaporze asuańskiej, jak również
przy na rzece Jangcy w Chinach i zaporze Hoovera w USA w dość
nieodległym czasie wystąpiły trzęsienia ziemi.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ludzkość w dość niedługim
czasie sama sobie zrobi wielkie "kuku".
To ciągłe "więcej, szybciej, wyżej, dalej" nie wyjdzie nam na zdrowie.
*****
Miłośniczkom Johnny'ego Depp'a donoszę, że ów aktor za cztery
miliony euro zakupił grecką wyspę Stroggilo. Jest okazja, bo teraz
Grecja z całą pewnością będzie się pozbywać części ze swych
6 tysięcy wysepek. Niektóre są bezludne, więc zabawa w Robinsona
Cruzoe murowana. To chyba lepsze niż działka. Zapewne jedyne co
tam wyrośnie to kaktusy.
*****
A tym, które czują się za grube, donoszę, że królowa Wiktoria
miała w talii 132 cm. Niestety nie podali ileż cm miała w obwodzie
królewskich bioder.
I jeszcze jedna ciekawostka - wartość Mony Lizy szacuje się na
dwa miliardy euro, a chuda wszak nie była.
Trzeba się zastanowić, może warto dać się sportretować a potomni
potem będą mieli zyski???:)))
Liczbowe ciekawostki pochodzą z Forum 16/2015.
poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Działka i ja
Tytuł nieco przewrotny, bo nie posiadam działki. Pomimo nacisków i wielu
perswazji nie daliśmy się namówić na posiadanie działki poza miastem.
Nasi przyjaciele bardzo starali się przekonać nas do pomysłu pt, "działka".
Był to okres, w którym niektóre instytucje załatwiały dla swych pracowników
tzw. "działki pracownicze".
Transakcja taka była niezmiernie korzystna dla rolników, którzy posiadali
ziemię bardzo niskiej klasy, żeby nie powiedzieć - nieużytki.
Nasz przyjaciel pracował właśnie w takiej instytucji i jedną z działek, nic
nam nie mówiąc, zarezerwował dla nas. Teoretycznie było to niedaleko
Warszawy, drobne siedemdziesiąt kilka kilometrów, nad Bugiem.
Już pierwsza wizyta na tym miejscu dostarczyła nam wielu wrażeń, niekoniecznie pozytywnych.
Wpierw przejazd w poprzek przez całą Warszawę, potem kilkadziesiąt km
zatłoczoną szosą, wreszcie skręt w leśną drogę, piaszczystą, nieutwardzoną
Ta droga wynosiła 4 km i była świetna do spacerów ale wymuszała na kierowcy halsowanie, żeby się nie zakopać w piachu. Potem "kawałek" w prawo, przez coś jakby dużą piaskownicę, potem w lewo, po 1 km minąć wieś zostawiając ją po lewej i dalej prosto ze 2 km, drogą polną.
I tu już zaczynały się działki, czyli ogrodzone pole. Okazało się,że działki mają już coś ponad rok i wszyscy ich właściciele, oprócz nas, już coś na nich zdziałali. U niektórych już stały domki, u innych jakieś chatki, działki były od siebie oddzielone małymi żywopłotami, które łatwo można było pokonać górą.
Uwagę moją przykuł fakt, że wszystkie domki miały niezwykle wysokie
podmurówki, niektóre wręcz dwumetrowe. Rzecz wyjaśniła się wkrótce -
Bug, jako rzeka nieuregulowana, regularnie wylewał, najczęściej rozlewisko miało kilka, a czasami kilkanaście km długości. Ta wielka piaskownica, którą pokonywaliśmy po wyjezdzie z lasu była właśnie pamiątką po wiosennej powodzi.
Działki, które leżały zaledwie pół km od rzeki były zalewane regularnie i cały ten teren był pokryty półtorametrową warstwą wody.
Drugie ponure odkrycie - na calutkim terenie rosło tylko jedno, jedyne stare
drzewo i to akurat na ewentualnie naszej działce. Drugą "atrakcją" tej działki
był dół - pozostałość po wybieraniu gliny, co zdaniem naszych przyjaciół
dawało nam szansę na posiadanie własnego oczka wodnego lub - basenu.
I byłby to nawet niezły basen- nie tyle o dużej powierzchni, co o sporej głębokości.
Jedynym miłym dla mnie akcentem był młodnik, w którym można było codziennie rano zbierać maślaki. I był poza terenem działek.
A wszystko to było w okresie, gdy jeszcze w Polsce nie było wolnych
sobót, jako że budowa socjalizmu szła pełną parą.
No a my, dwa podłe indywidua, typowe bachory betonowej dżungli, wcale
nie mieliśmy ochoty na posiadanie działki.
Argumenty moje, że : nie jestem amatorem grzebania w ziemi, nie znam się
na uprawie czegokolwiek a na mój widok nawet kwiaty doniczkowe mrą, że jestem leniwa i robota w drugim domu nie jest moim marzeniem, że każda
mucha, giez czy inne paskudztwo przyprawia mnie o histerię - zupełnie do
nikogo (oprócz mego męża) nie trafiały.
Argument, że nie mamy zamiaru spędzać na działce każdego urlopu też im
wydawał się dziwny.
W końcu dyskusja stanęła na dziwnej argumentacji -nie bo nie i nie ma o
czym gadać.
W kilka lat pózniej ich córka telefonowała do mnie z prośbą bym wytłumaczyła
jej "starym", że ona chce w niedzielę być w Warszawie, bo na tej działce to
można kota dostać.
Ja tak bardzo nie lubię działek, że nawet jako gość nie lubię na nich bywać.
Czemu? - nie bo nie.
P.S.
Jak ktoś chce, niech zajrzy na drugi blog.
perswazji nie daliśmy się namówić na posiadanie działki poza miastem.
Nasi przyjaciele bardzo starali się przekonać nas do pomysłu pt, "działka".
Był to okres, w którym niektóre instytucje załatwiały dla swych pracowników
tzw. "działki pracownicze".
Transakcja taka była niezmiernie korzystna dla rolników, którzy posiadali
ziemię bardzo niskiej klasy, żeby nie powiedzieć - nieużytki.
Nasz przyjaciel pracował właśnie w takiej instytucji i jedną z działek, nic
nam nie mówiąc, zarezerwował dla nas. Teoretycznie było to niedaleko
Warszawy, drobne siedemdziesiąt kilka kilometrów, nad Bugiem.
Już pierwsza wizyta na tym miejscu dostarczyła nam wielu wrażeń, niekoniecznie pozytywnych.
Wpierw przejazd w poprzek przez całą Warszawę, potem kilkadziesiąt km
zatłoczoną szosą, wreszcie skręt w leśną drogę, piaszczystą, nieutwardzoną
Ta droga wynosiła 4 km i była świetna do spacerów ale wymuszała na kierowcy halsowanie, żeby się nie zakopać w piachu. Potem "kawałek" w prawo, przez coś jakby dużą piaskownicę, potem w lewo, po 1 km minąć wieś zostawiając ją po lewej i dalej prosto ze 2 km, drogą polną.
I tu już zaczynały się działki, czyli ogrodzone pole. Okazało się,że działki mają już coś ponad rok i wszyscy ich właściciele, oprócz nas, już coś na nich zdziałali. U niektórych już stały domki, u innych jakieś chatki, działki były od siebie oddzielone małymi żywopłotami, które łatwo można było pokonać górą.
Uwagę moją przykuł fakt, że wszystkie domki miały niezwykle wysokie
podmurówki, niektóre wręcz dwumetrowe. Rzecz wyjaśniła się wkrótce -
Bug, jako rzeka nieuregulowana, regularnie wylewał, najczęściej rozlewisko miało kilka, a czasami kilkanaście km długości. Ta wielka piaskownica, którą pokonywaliśmy po wyjezdzie z lasu była właśnie pamiątką po wiosennej powodzi.
Działki, które leżały zaledwie pół km od rzeki były zalewane regularnie i cały ten teren był pokryty półtorametrową warstwą wody.
Drugie ponure odkrycie - na calutkim terenie rosło tylko jedno, jedyne stare
drzewo i to akurat na ewentualnie naszej działce. Drugą "atrakcją" tej działki
był dół - pozostałość po wybieraniu gliny, co zdaniem naszych przyjaciół
dawało nam szansę na posiadanie własnego oczka wodnego lub - basenu.
I byłby to nawet niezły basen- nie tyle o dużej powierzchni, co o sporej głębokości.
Jedynym miłym dla mnie akcentem był młodnik, w którym można było codziennie rano zbierać maślaki. I był poza terenem działek.
A wszystko to było w okresie, gdy jeszcze w Polsce nie było wolnych
sobót, jako że budowa socjalizmu szła pełną parą.
No a my, dwa podłe indywidua, typowe bachory betonowej dżungli, wcale
nie mieliśmy ochoty na posiadanie działki.
Argumenty moje, że : nie jestem amatorem grzebania w ziemi, nie znam się
na uprawie czegokolwiek a na mój widok nawet kwiaty doniczkowe mrą, że jestem leniwa i robota w drugim domu nie jest moim marzeniem, że każda
mucha, giez czy inne paskudztwo przyprawia mnie o histerię - zupełnie do
nikogo (oprócz mego męża) nie trafiały.
Argument, że nie mamy zamiaru spędzać na działce każdego urlopu też im
wydawał się dziwny.
W końcu dyskusja stanęła na dziwnej argumentacji -nie bo nie i nie ma o
czym gadać.
W kilka lat pózniej ich córka telefonowała do mnie z prośbą bym wytłumaczyła
jej "starym", że ona chce w niedzielę być w Warszawie, bo na tej działce to
można kota dostać.
Ja tak bardzo nie lubię działek, że nawet jako gość nie lubię na nich bywać.
Czemu? - nie bo nie.
P.S.
Jak ktoś chce, niech zajrzy na drugi blog.
niedziela, 9 sierpnia 2015
Coś na ten gorący letni wieczór
Dopiero całkiem niedawno doszłam do wniosku, że ta piosenka ma
całkiem ładne słowa. Na dowód -tekst na filmiku.
I wiecie co, świetnie się to tańczy.
całkiem ładne słowa. Na dowód -tekst na filmiku.
I wiecie co, świetnie się to tańczy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)