drewniana rzezba

drewniana rzezba

czwartek, 11 września 2025

Wydaje mi się.......

 ........że mam o  czym  napisać. 

Bo jak  zwykle nic  się u  mnie  ciekawego nie  dzieje, co właściwie jest sprawą zrozumiałą,  jako że  z racji wieku w pewnym  sensie  "wyszłam z obiegu". Nie mam tu kontaktów z Polonią, bo jakoś tak  jest, że ta  Polonia berlińska to ludzie  w tak  zwanym "wieku produkcyjnym",  a więc zapracowani od rana  do  późnego popołudnia a potem wracają  do  swych  domów i mają  co robić.  

Oczywiście zdaniem   mojej  córki powinnam  była  zaraz  po przyjeździe  do Berlina ruszyć tyłek i pojechać  do centrum, gdzie jest coś jakby ośrodek polonijny, no ale nie  da  się ukryć, że ja  wcale   jakoś  nie tęsknię za Polonusami. Nigdy nie  byłam super  towarzyska i 3 osoby "w kupie" to już dla  mnie  tłum. Poza tym nie  da  się ukryć, że osób zbliżonych do  mnie  wiekiem to można tutaj, zgodnie  z powiedzeniem,  "ze świecą  szukać". Bo Polacy  póki mogą  pracować to tu pracują a na  wiek  emerytalny wracają na Ojczyzny łono. No ale  ja niemal  zawsze  szłam pod prąd, więc właśnie będąc już od  14 lat  w wieku emerytalnym osiadłam  - w Berlinie.

Dziś rano  ( tylko się nie  zgorszcie, że u mnie  to jest rano) czyli tak ok.10,00 gdy właśnie  skończyłam sączenie "po-śniadaniowej" kawy nagle poderwało mnie koszmarne  wycie. Oderwałam się od  monitora i zerknęłam  w stronę, z której owo wycie  dochodziło i  zdębiałam - mój,  właśnie podładowujący  się smartfon "zionął" krwistą czerwienią i  wył. 

Nie ukrywam, że jako rasowa debilka skojarzyłam ową  czerwień ekranu  za znak ostrzeżenia, że ani chybi on zaraz albo wybuchnie albo się zapali i przeczytawszy jednym okiem wyraz ostrzeżenie - wyrwałam wtyczkę z kontaktu i tym samym nie  mogłam  się już dowiedzieć co to za ostrzeżenie  było. Na  wszelki wypadek wyjrzałam  wpierw  na podwórku (puste), potem nawet wyszłam na  balkon od strony ulicy, ale wszystko było "jak  zawsze", pusto, ani pół człowieka.

W godzinę później zatelefonowała do mnie  córka, która w niedzielę wieczorem wróciła  z wojażu służbowego do Brazylii  i..... przeprosiła, że zupełnie  zapomniała  mnie uprzedzić o tym, że będzie  dziś w Berlinie ( a może i nie  tylko tu) próbne  alarmowe ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. Bo okazuje  się, że kraj ma  w całkowitej  rozsypce  wszelakie systemy alarmowe. Trochę  się pośmiałyśmy, że nim przeczytałam co było napisane na  ekranie  smartfona to szybko wyciągnęłam wtyczkę z kontaktu i tym  samym nie wiedziałam z jakiej  to racji smartfon tak ślicznie  zawył. No ale  z drugiej strony był  to niewątpliwe  wyraz  przytomności mego zaawansowanego wiekiem mózgu.

Przy okazji dowiedziałam się, że kuchnia brazylijska jest super,  wszystko było bardzo  smaczne a na dodatek nie  wywoływało żadnych  sensacji gastrycznych. No nic dziwnego, bo tam właściwie większość spożywanych produktów jest  ze  swej natury bezglutenowych. Tam po prostu nie ma  czegoś takiego jak mąką pszeniczna, która tak mniej więcej nieco  ponad  50 lub   nawet  60 lat  wcześniej  została w Europie "przeprogramowana" biologicznie na produkt o zwiększonej ilości glutenu. Tylko jakoś organizmy ludzkie się nie przeprogramowały i te  zwiększone w mące ilości  glutenu nie wyszły ludziom na  zdrowie.  

Z dziwnych ciekawostek - Sao Paulo nie zachwyciło córki pod  względem architektonicznym - bo to coś jak Nowy Jork, czyli tunele  ulic ciągnące  się u podnóża  wieżowców. 

Zaraz  po przylocie  kolega córki, który od pewnego  czasu  mieszka  w Sao Paulo  uprzedził ich, by  absolutnie  nie korzystali z telefonów  komórkowych  na ulicy i by nosili je  dobrze ukryte. Bo każde użycie  komórki na ulicy  może  się  skończyć jej.......kradzieżą.  Poza tym miasto jest pełne bezdomnych, których  los jest   chyba  władzom absolutnie obojętny. Nie  ma żadnych noclegowni, bezdomni nocują pod  szpalerami drzew które  są posadzone pomiędzy chodnikiem  a jezdnią  (a  zieleń tam rośnie jak na  drożdżach), nocują też pod wiaduktami. I nikt się ich losem  nie przejmuje.

Drugie  zadziwienie - w toaletach wisi informacja, by nie  wrzucać zużytego papieru  toaletowego do muszli klozetowej ale do stojącego obok niej  pojemnika. A to wszystko dlatego, że system kanalizacyjny jest "niewydolny" i  namoczony papier  zatyka   światło  rur.  A w lepszych miejscach  publicznych  i hotelach jest w toaletach instalowane  "skrzyżowanie" muszli klozetowej z bidetem. W jednym  z  warszawskich szpitali też się  z tym "wynalazkiem" wiele lat  wcześniej  spotkałam.

A poza tym to z przyjemnością odnotowała  fakt, że przy plażach w Rio de Janeiro są toalety a na dodatek są one bardzo zadbane, czyste, pachnące.

Mnie osobiście  Brazylia  kojarzy  się nieodmiennie z piosenkami  francuskiego zespołu KAOMA, którego solistką  była  Loalwa Braz (urodzona w 1953roku), która wylansowała piosenkę pt. LAMBADA. Nie wiem  czy wiecie,  ale w styczniu 2017  roku kierownik zajazdu, którego właścicielką była Loalwa oraz  jego  dwaj koledzy pobili dotkliwie  piosenkarkę. Wprawdzie udało się jej uciec do  swojego  samochodu,  ale  gdy zdołała odjechać  zaledwie  kilometr straciła przytomność a  samochód się  rozbił. Z tego  co ja  pamiętam, to Loalwa Braz udzielała dużej pomocy instytucjom zajmującym  się bezdomnymi. I wtedy, zaraz  po jej śmierci krążyła wersja, że została  zaatakowana przez  bezdomnych, którym pomagała. A dziś wyczytałam, że to wcale nie  byli  bezdomni  sprawcami jej  śmierci.

A ja w sobotę lub  w niedzielę obejrzę  u córki zdjęcia z owego wojażu.

A poniżej mała  ciekawostka, która  dla mnie  była  dziś odkryciem. Otóż na  mojej  zaokiennej pelargonii odkryłam dziś  takie  coś:


 

 Po przekwitłych kwiatach są wyraźnie  nasionka - maleńkie i wyposażone  w wątlutkie  pióreczka. Pieczołowicie  je  zebrałam do pudełeczka i może uda  mi  się na wiosnę wyhodować z nich sadzonki.


 Tak  się prezentują te  nasionka  mojej pelargonii Flower Fairy White Splash i  zaraz będę szukać w  sieci  coś na temat hodowli pelargonii z  nasion. A jeżeli ktoś  z Was  wie  coś  na ten temat, to napiszcie proszę.

Miłego  Wszystkim!!! 

 


 

  

 

poniedziałek, 1 września 2025

Podobno......

  ....................dziś 1 września, a u mnie od świtu  słońce  "szaleje" a temperatura to 25 stopni w  cieniu, flauta  absolutna, nawet żaden listek na drzewie nie zadrży.

W Berlinie jeszcze nie ma  szkolnej stonki, szkoła zacznie  się 8 września, moi  są jeszcze  na  wakacjach. I to daleko stąd, bo w Brazylii. W związku z tym dostałam od  nich  wiadomość, że właśnie są w Paraty .

Paraty to nieduże  miasteczko leżące pomiędzy Rio de Janeiro a  Sao Paulo, a tak  dokładnie  to 250 km od  Rio de Janeiro i 350 km od  Sao Paulo. Temperatury  tam w tej  chwili  znośne, bo pomiędzy 18 a 26  stopni- no to prawie jak w Berlinie. Tyle  tylko, że mi tu nigdzie   w pobliżu  nie śmigają  kolibry, a jak  mi napisała  córka to gdy jedli śniadanie  na tarasie to śmigały obok  kolibry a z owego tarasu  mieli widok na tropikalny las.   A pomysł na Paraty wziął  się  stąd, że córka jest  zaproszona na międzynarodową konferencję, która  zaczyna  się jutro w Sao  Paulo i potrwa  do piątku i w niedzielę  moi już w komplecie  wylądują w Berlinie. 

Podróż z Berlina  do Brazylii jest  dwuetapowa, pierwszy odcinek  to Berlin-Paryż,  drugi to Paryż Rio de Janeiro, w sumie to na ogół 12 godzin  lotu a  czasem trzeba w Paryżu poczekać na samolot do Rio. O Sao Paulo to  się nasłuchałam  sporo opowieści bo przez kilka  lat pracował tam nasz przyjaciel i oczywiście  razem  z nim była jego żona i dwie  córki. Ich  zdaniem Sao Paulo jest straszliwie  zabudowane i nieco w nim  ciasno i gęsto od  budynków,  za to okolice  ładne. 

Dziś  właśnie  moi  się już z Paraty wyprowadzają i jadą do Sao Paulo. Do Berlina  powinni  przylecieć  w niedzielę,  bo Młodszy w poniedziałek  już idzie  do  szkoły.  No to jak  amen w pacierzu w przyszłą niedzielę będę oglądała zdjęcia z tego wojażu.  

Miłego nowego   tygodnia Wszystkim!!!              

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Widzi mi się .........

 ..........że nadchodzi pora przejściowa.

Teraz za oknem  tylko +18 stopni, a niebo nade mną tak  się prezentuje:


 

Meteo przewiduje na środę skok temperatury aż  do  +27  stopni pana  C, ale to już  zapewne będzie  ostatni ciepły dzień, potem następne dwa  dni  mają nas obdarować  deszczem i temperaturą  już nie  grożącą przegrzaniem. No ale jak zawsze  z pogodą - pożyjemy- zobaczymy. 

Od jutra  znów będę sama w Berlinie, moi wykorzystują ostatnie  wolne dni.  Młodszy rozpoczyna szkołę dopiero 8 września. A Starszy jest przeszczęśliwy, bo został przyjęty na  studia informatyczne na Universitat  Potsdam, który cieszy się  bardzo dobrą opinią w tej  dziedzinie. Trochę się chłopak najeździ  szybką koleją miejską (S-Bahn) bo od Berlina do  Poczdamu to jest 35 kilometrów. Tu to ma  do kolejki  miejskiej tak ze  750 metrów a ile  w Poczdamie  to nie mam pojęcia.   

Strasznie się ten mój starszy , obecnie 16-letni  wnuczek postarzał - już  musi się  zacząć golić! Ale nie wykluczam, że pójdzie w  ślady  swego taty i  zapuści  brodę, bo dziś paradował z  całkiem dobrze  widocznym zarostem, chyba już  centymetrowym. Starszy ma w tej  chwili 178 cm wzrostu, a o dwa lata Młodszy jest od  niego o całe 2 centymetry wyższy, czyli ma  180 cm  wzrostu  i szalenie to go cieszy. Nareszcie jest w  czymś lepszy od starszego brata. A my,   dorośli,  po cichu się  naśmiewamy  z tego, że te dwa centymetry  wzrostu tak  radują Młodszego.

Ciekawa jestem na jakie studia pójdzie Młodszy, na razie ma jeszcze sporo  czasu przed  sobą, bo ukończył w lutym 14 lat a do szkoły  trafił w "normalnym" wieku,  czyli gdy  miał 7 lat.  A chodzi do gimnazjum, w którym cały program liceum będzie  wykładany w języku francuskim.

Zadziwił mnie nieco system rekrutacji na  studia, bo Starszy  wcale nie zdawał egzaminu na owe studia, musiał tyko napisać w domu "wypracowanie" uzasadniające wybrany  kierunek oraz przedstawić do wglądu wykaz swych osiągnięć  w Gimnazjum, czyli ważne były  stopnie końcowe z każdego zakończonego roku nauki w gimnazjum.

Gdy mi opowiadał, że dostał się na te  swoje  wymarzone  studia to aż mu się oczy świeciły. I ogromnie się cieszę, że się  dzieciak załapał na taki  kierunek jaki sobie  wybrał.

Dobrego nowego tygodnia  Wszystkim życzę!!!!! 

wtorek, 19 sierpnia 2025

Wakacje, wakacje i....

 ......za moment  będzie po  wakacjach. Odkąd  mieszkam w Berlinie w ogóle  nie mogę  się połapać z tymi  wakacjami, no bo każdy z Landów  ma wakacje  i ferie w nieco innym terminie. Pamiętam, że  gdy byłam w Monachium, to ze zdumienia aż przecierałam oczy, gdy widziałam w sierpniu dzieciaki pomykające  do szkoły z tornistrami na plecach. W pierwszej  chwili to myślałam, że mam omamy wzrokowe. No ale dość szybko  doszłam do wniosku, że to właściwie  dobre  rozwiązanie, że każdy Land ma  w nieco innym terminie wakacje i ferie. Dzięki temu nie ma  tego "wariactwa wakacyjnego", że nagle, jednego dnia cała niemiecka  dzieciarnia zaczyna  wakacje.

Gdy sięgam pamięcią wstecz, to niemal każde całe wakacje szkolne spędzałam nad morzem i najczęściej były  to wakacje  na Półwyspie  Helskim, w Jastarni oraz na pełnym lądzie   w Gdyni.  Niedawno  wyczytałam, że nazwa Półwysep  Helski jest nazwą nieprawidłową, bo to  wcale  nie jest półwysep ale  mierzeja, więc  powinno się mówić Mierzeja Helska  a  nie Półwysep Helski. 

Jak zwał tak  zwał, ale dla mnie  Jastarnia zawsze  była ukochanym miejscem  wakacyjnym. Nie  da się ukryć, że plaże  Półwyspu są piękne. Najbardziej  lubiłam z tych miejscowości Półwyspu Helskiego  Jastarnię. Plaża  była  szeroka , od "miasta" odgradzał ją las mieszany ale z przewagą drzew iglastych i wydmy. W lipcu było zawsze mnóstwo plażowiczów, większość  miała  "własne" na  czas pobytu grajdoły, których wielkość zależała od liczebności rodziny. Każda rodzina  zaraz pierwszego dnia przebywania  na plaży "budowała grajdoł" na tyle  duży by mieściła  się w nim cała  rodzina. A że nad Bałtykiem nie  wieją  ciepłe wiatry owe tak potępiane parawany  były wielce przydatne, bo chroniły przed  wiatrem. Ci z maluchami  starali  się o miejsce  na grajdoł bliżej wody, bo było  wiadomo, że maluchy będą aż do sfioletowienia ( to kolor  skóry dziecięcia, które było sine  z zimna) sterczały po kostki w  zimnym Bałtyku, więc rozsądek nakazywał by rodzinny  grajdoł był możliwie jak najbliżej wody, ale jednocześnie  by  nie  tarasował drogi spacerowej  wzdłuż brzegu  morza, którą zawsze  sporo  osób dreptało - w obie  strony. 

Przez wiele lat nie  było na plażach żadnych punktów gastronomicznych, za to wędrowali pomiędzy  grajdołami sprzedawcy lodów ( tych na  patyku) oraz sezonowych owoców ewentualnie gotowanego bobu.

Zdecydowanie brakowało infrastruktury typu toalety i łazienki, więc zdecydowana większość oddawała spokojnie  mocz  w wodzie lub udawała  się na  spacer do lasu poza  wydmami. Tu należy  się małe wyjaśnienie - piszę o  sytuacji w latach 1950 - 1960.  A rok 1959 był rokiem,  w którym przez cały lipiec byłam w Jastarni jako opiekunka moich dwóch ciotecznych braci - jeden był 6 lat  młodszy niż ja, drugi o półtora  roku  młodszy od tego  sześciolatka,  a ja jeszcze nie byłam pełnoletnia bo miałam raptem nieco ponad 15 lat, tylko wyglądałam na  o kilka lat starszą niż to wskazywała moja metryka. Ja miałam być sama z braćmi przez  cały lipiec, a w sierpniu  miała przyjechać do nas  nasza  babcia, która mnie  wychowywała. A mama moich podopiecznych  była siostrą mego ojca.

Nieskromnie zauważę, że całkiem dobrze mi  szła opieka nad  chłopcami. Do godziny piętnastej siedzieliśmy na plaży nad  pełnym morzem, potem szliśmy na obiad do pensjonatu w którym mieszkaliśmy a po obiedzie plażowaliśmy po drugiej  stronie, czyli nad zatoką i albo wypożyczałam kajak i pływaliśmy kajakiem, albo  szliśmy oglądać jak ćwiczą chłopcy, którzy mieli  zamiar zostać marynarzami lub wędrowaliśmy przez  las do Juraty, w której było wtedy jeszcze mniej  atrakcji niż w Jastarni. W Jastarni to chociaż  było kilka  sklepów z pamiątkami,  wędzarnia,  centrala rybna, jakieś  małe kafejki, kościół no i port, do którego zawsze przypływało sporo stateczków. Był też przed wojną  wybudowany Dom Zdrojowy,  w którym wieczorami można  było zjeść kolację i potańczyć na parkiecie, który był na  zewnątrz. 

W sierpniu przyjechała  babcia i wreszcie i ja  miałam  wakacje, w ramach których omal się nie utopiłam i to brodząc w wodzie sięgającej mi nieco wyżej pasa.  Po prostu idąc trafiłam  w jakiś dół i gdyby  nie pomoc pewnego młodzieńca najzwyczajniej w  świecie  bym  się utopiła. Ów młodzian w pobliżu poszukiwał muszelek  ( tak twierdził) i zorientował  się, że ja nagle zniknęłam. Przy okazji dowiedziałam  się, że jeżeli w Bałtyku, niedaleko brzegu widać miejsce, w którym woda nie  faluje, jest nieruchoma,  to należy je ominąć, bo to  właśnie jest nagła  głębia. Ale do dziś  nie mam pojęcia  skąd  się takie zagłębienia w dnie  biorą. Bo ponoć one  nadal istnieją. Nie wiem  czy nadal istnieją, czy nie- po prostu nie   sprawdzałam. Zakładam, że skoro o tym nawet napisano, to zapewne  może tak jest.

Z owym  moim "wybawicielem", który był rodem chyba z Legnicy przez kilka lat korespondowałam,  ale nigdy  więcej się nie  spotkaliśmy.

A mój starszy wnuczek jest obecnie na obozie informatycznym i to całkiem niedaleko, bo w Poczdamie.  Wszak po wakacjach rozpocznie zapewne studia na  wydziale informatyki.

U mnie  dziś niebo jasnobłękitne , w tej chwili nawet listek żaden nie drgnie, zero wiatru i +27 stopni więc- bez  wyrzutów sumienia pożarłam porcję lodów ze  szwajcarską czekoladą. Ale możecie  mnie zabić - nie mam pojęcia  czym się ona  różni od innych gorzkich czekolad.

Miłych -  dla Wszystkich-kolejnych  dni  tygodnia. 

sobota, 16 sierpnia 2025

Coś chyba.....

 .......ze mną jest  nie tak. Za moim oknem, na  "zwyczajnym" termometrze zaokiennym  jest  raptem + 21 stopni  (i znów jest  to zgodne  z tym co wskazuje  elektroniczna pogodynka)  a na dworze jakaś dziwaczna  spiekota, bo po prostu podmuchy  słabego  wiaterku są  dziwnie cieplutkie - tak na  moje  mało geograficznie wykształcone oko, to wiatr jest z południowego zachodu. Dobrze, że słaby, to przynajmniej piachu z Sahary  nie  doniesie. Nawet  w cieniu jest gorąco. Idąc, a właściwie wlokąc  się ulicą z ulgą zauważyłam, że nie  tylko ja  się wlokę - jakoś nikt nie gnał dziś kłusem. Oczywiście w sklepie starannie  chłodzonym klimatyzacją też nikt się  nie  spieszył, podejrzewam, że tak jak i ja  każdy rozkoszował  się miłym  chłodem. Tylko wyjście z tego  chłodnego sklepu jest niestety mało  miłe.

Właśnie sobie  uświadomiłam, że jednak jestem jeszcze kobietą - poszłam do spożywczaka, bo naszła mnie przemożna  chęć odżywienia  się świeżymi ogórkami  to raz,  a dwa nie  chce  mi się wlec  do parku, więc się przewlokłam nieco dłuższą drogą do sklepu. Najwięcej czasu zajęło mi stanie  w kolejce do kasy.  A co do tego , że jeszcze  jestem kobietą - nie odmówiłam  sobie  przyjemności przewleczenia  się koło stoiska z ciuszkami mojej ulubionej  firmy Tchibo, obejrzenia  niespiesznie wszystkiego i zakupiłam sobie taką bluzunię - raptem 19,00 E, mięciutka, mieszanka  wiskozy i  streczu,  tuszująca swym  wzorem wszelkie  niedoskonałości figury no i wreszcie  coś w moim  rozmiarze,  czyli 40/42  a nie wciąż przeważający tu rozmiarek 46. 


 Były też do niej i spodnie, ale stwierdziłam, że jeden taki "oczopląsny" wzór na  człowieku  całkiem wystarczy, poza tym mam  gładkie, popielate  dżinsy, made in  "Moda  Polska"  więc  wszystko będzie pasowało do siebie. Bardzo mi pasuje to stoisko w tym spożywczaku, bo do najbliższego sklepu Tchibo mam dość  daleko, a lubię ich ciuszki. I nie  tylko ciuszki. Mają sporo różnych  rzeczy umilających życie.

A poza  tym byłam  szalenie  dzielna i z  daleka ominęłam lodówkę z ulubionymi lodami i to nie  ze względów oszczędnościowych  ale nie  da  się ukryć, że lody niestety nie  odchudzają.

Miłego weekendu Wszystkim!!!!! 

środa, 13 sierpnia 2025

No to .........

 ..........ponarzekam. 

I to chyba  na  wszystko,  bo wszystko  mnie drażni albo nudzi albo delikatnie pisząc wnerwia. 

Przed  wyjściem  z mieszkania  odruchowo "odwiedziłam" termometr  zaokienny, na którym  stało jak byk, że w cieniu, na  wysokości  współczesnego 5-tego  piętra (czyli u  mnie  trzeciego bo budynek jest z roku 1900)   temperatura  to tylko + 22 stopnie, co mnie  ogromnie uradowało. Niestety - jak na 22 stopnie  to pierwsze co odczułam po wyjściu na  zewnątrz to.....upał, choć  akurat prosto  z budynku wychodzi  się w tak zwany cień drzew a i godzina  była  zaliczana  jeszcze do  wczesnych, bo było to raptem przed godziną  9,00. Do sklepu też  całą  drogę  miałam w cieniu  nie  tylko drzew ale i budynków, czyli  szłam  w "głębokim  cieniu", co jakoś wcale nie poprawiło mego komfortu. 

W sklepie, który posiada  bardzo  sprawnie działającą klimatyzację niespiesznie odwiedziłam wszystkie  "alejki" pomiędzy  regałami, głównie po to  by się ochłodzić. No bo ileż jedzenia  można  kupić  tylko dla siebie?  Po bardzo krótkim namyśle doszłam do wniosku, że jedyne  śniadanie  w tych  warunkach pogodowych to..... mała porcja najlepszych w Berlinie  lodów firmy Florida  Eis. To są lody wyrabiane z prawdziwych  składników  a nie erzaców, czyli są tu prawdziwe  jajka a nie proszek  jajeczny i są wyrabiane "tak  jak przed wojną"- żadnych nowych technologii. Oczywiście  są sporo droższe od tych lodów wytwarzanych współcześnie - no ale smak - nie do podrobienia. I tym sposobem dzisiejsze  moje śniadanie  to porcja lodów - dziś skonsumowałam jedną "kulkę" mango i jedną kulkę czekoladową. A opakowanie tak wygląda:


 Oczywiście gdy  wyszłam ze  sklepu, w którym  była przyjazna  dla organizmu  człowieka temperatura to poczułam się tak, jakbym weszła do łaźni i chociaż nadal wędrowałam w tak zwanym głębokim  cieniu to dotarłam do domu ledwie żywa i spocona  tak, że nadawałam  się tylko  pod prysznic.

A poza tym na  mojej  drodze , tuż przed mną wylądował na  chodniku "orzeszek platanowy":


 I wpadłam na  pomysł, że może wyhoduję sobie platan. One  nie  rosną błyskawicznie, więc kilka lat będę  miała  na balkonie drzewko - wpierw w niedużej doniczce a potem -  a potem się  zobaczy. A "moje" dęby  burgundzkie już  zrzucają żołędzie, część już jest dojrzałych, ale sporo  zielonych też już opadło - jest po prostu zbyt sucho. No i jak na razie to u mnie jest 31 stopni w  cieniu, na jutro zapowiadają 33 i obawiam  się, że ta   zapowiedź  się spełni. Bo tu te prognozy się sprawdzają, co mnie nieodmiennie dziwi, chociaż  mieszkam tu już ósmy  rok.

Miłych dni Wszystkim  życzę!!!

 

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Starość.....

 ..........to ponoć   nie  radość a  młodość  nie  wesele - jak mówi pewne  stare  przysłowie.  Wychodzi na  to, że życie  jako takie  to bardzo  dziwna przygoda i nie  ma  w życiu rzeczy  niemożliwych ani też na 100% pewnych i oczywistych.

Gdy byłam dzieckiem nie  mogłam się wręcz doczekać "dorosłości" bo  wydawało mi  się, że dorośli to mogą robić  wszystko o  czym  tylko zamarzą.W miarę dorastania   coraz  częściej  życie  mi pokazywało, że dorosłość to w  sumie  nic wspaniałego i właściwie  nie  było  się  do czego  spieszyć.

Dowiedziałam się dziś, że jestem jeszcze  młoda, bo w kraju, w którym teraz  mieszkam kobiety bez problemu dożywają w pobliże  setki, bo nie  da  się ukryć, że długość  życia wyraźnie wzrosła i dotyczy to obu płci. A panowie, głównie  z powodu  wielu nałogów, których  za nic  w świecie  nie mają ochoty się pozbyć, żyją jednak znacznie krócej.

Nie  wiem jak w Warszawie, ale tu jakoś dziwne to lato. Dziś przelatują nad  miastem deszcze, rano  po porannym  deszczu wybrałam się do sklepu i gdy  wracałam po kwadransie to ledwo  się doczłapałam  do  domu, bo po tym  deszczu  zrobiło  się tak duszno i  gorąco,  że  aż zaraz po powrocie zajrzałam  w pogodynkę i nieco zdębiałam, bo na termometrze  było raptem......19  stopni. Zajrzałam więc jeszcze  na "tradycyjny" termometr i ku memu zdziwieniu tam też temperatura wskazywała 19 stopni. Tak  się  tym zadziwiłam, że aż  sobie zmierzyłam temperaturę, bo pomyślałam  twórczo, że  skoro mnie tak  gorąco a zaokienne "wskaźniki" nie wskazują upału,  to może ja mam temperaturę - no nie, termometr  oznajmił mi na  wyświetlaczu, że mam  swą normalną temperaturę czyli "hashimotowe" 35,5, czyli u mnie  standard. Podumałam, podumałam i nagle  doznałam "olśnienia" - dziś jest u mnie  wiatr południowo-zachodni,  a więc nawiewa chmurzyska z  ciepłym  a nie  zimnym deszczem.

I mam na  zmianę  - albo takie  niebo nad głową:


 

albo słońce. Tego słońca to mało.  Za to  miejska zieleń jest szczęśliwa i gdy  wychodzę na  balkon  to mam taki  widok:




 Jak widać  dęby  burgundzkie już mają całkiem  spore  żołędzie. A moje "osobiste" balkonowe kwiatki prezentują  się tak:

                                                       



 

W tym roku ograniczyłam balkonową zieleń do minimum - jedna  skrzynka kwiatowa i jedna "ziołowa", a tym zielem jest  rozmaryn.  Mam draczny pomysł, by ów rozmaryn przetrzymać zimą w pokoju na oknie. A może i pelargonie mi spokojnie przezimują w  mieszkaniu?

Miłego  nowego  tygodnia - Wszystkim!!!