drewniana rzezba

drewniana rzezba

poniedziałek, 4 listopada 2013

Asymetria

Lubie asymetrię, więc zrobiłam tym razem naszyjnik asymetryczny.
Nie dość, że strony naszyjnika różnią się wzorem, to różnią się też
serokością.

Kamyczki, które go utrzymują na szyi to mokait i unakit

czwartek, 31 października 2013

Mix


Tak wygląda Katedra w Berlinie  w dniu Festiwalu Światła
W festiwalowy wieczór były pięknie oświetlone wszystkie ważne
i znane berlińskie budynki.
A tu, poniżej moje Krasnoludki. Młodszy, w ramach protestu
rozsiadł się na chodniku, więc  Starszy go pocieszał. 




Starszy to jest niezły aparacik - w styczniu kończy 5 lat, a w sierpniu
idzie do I klasy. Przedszkole, do którego chodzi orzekło, że powinien
iść do szkoły i dołączyło go do grupy dzieci z 2008 rocznika i Starszy
miał razem z nimi brać udział w zajęciach przygotowawczych do
szkoły. Starszy odmówił, tłumacząc wychowawczyni, że on nie może
iść do szkoły, bo do szkoły ma iść rocznik 2008, a on jest z 2009.
Dopiero gdy w domu córka dała Mu do przeczytania czarno na białym,
że zdaniem komisji nadaje się do szkoły, zaczął brać udział w tych
zajęciach.
Coś mi się widzi, że będą z nim jeszcze cyrki, bo to dziecko takie
"bardzo pod linijkę".
Zastanawiam się co to będzie, gdy Starszy pójdzie do szkoły a
Młodszy pozostanie w przedszkolu. Pewnie będzie ryk, że on też
chce iść do szkoły, bo jego celem nadrzędnym jest robienie tego
wszystkiego co Starszy.
W związku z tym Młodszy przeżywa wiele rozczarowań - chce
do jedzenia to co je  Starszy i jest mocno zdziwiony, że wcale a
wcale  to mu nie smakuje.
Jeszcze trochę i zobaczę się z moimi Krasnalami.



piątek, 25 października 2013

Relaksowo

Tym razem nie wsadzę kija w mrowisko, ale spróbuję namówić Was
na dogodzenie własnemu podniebieniu.
To nic,  że danie jest raczej tuczące - raz na jakiś czas można coś  tak
mało dietetycznego zjeść bez wyrzutów sumienia.
Zresztą będą one skutecznie wytłumione naleśnikami  Gundela,
rozsiewającymi  woń czekolady i orzechów.
Przepisów na te naleśniki jest kilka -  swój przywiozłam z Węgier,
od Klary, u której przez trzy tygodnie mieszkałam z  dzieckiem.
Klara znała tylko  język węgierski , ale cudownie żeśmy się we trzy
porozumiewały. Obydwie nabrałyśmy wielkiej wprawy w pracy
ze słownikiem - kartki ino furczały.
Moja trzyletnia wówczas córcia zapałała od pierwszej chwili  żywą
sympatią do Klary i choć każda z nich ćwierkała we własnym
języku, spędzały ze sobą długie godziny i buzie im się nie zamykały.
Ad rem:
Do naleśników  Gundela potrzeba:
1.   cienkie naleśniki zrobione z mieszanki:  mąka, woda gazowana,
 olej (2 łyżki) , trzy jajka, odrobina soli
2.  200 g mielonych włoskich orzechów,
3.   duża garść rodzynek, które muszą być namoczone w rumie
lub soku winogronowym, jeśli mają to jeść dzieci.
4.   150 ml rumu (może być i inny aromatyczny alkohol) jeśli to
będzie wersja tylko dla dorosłych
5.   cukier puder ilość dobrana organoleptycznie, wg smaku
6.   masło prawdziwe (85% tłuszczu), świeże lub klarowane
7.   150 ml gęstej, słodkiej śmietanki 36%
8.   cukier waniliowy
Przygotowanie Farszu:
Kolejne  czynności wykonujemy "na czuja" -
na rozgrzaną patelnię wrzucamy  masło , mielone orzechy, cukier.
Musimy dać taką ilość masła, by się  w nim orzechy  smażyły.
Mieszamy, próbujemy, czy dosyć słodkie, smażymy cały czas
mieszając, dodajemy rodzynek i smażymy  aż masa będzie gęsta.
Gdy otrzymamy pożądana gęstość masy zdejmujemy patelnię
z ognia. Nadziewamy naleśniki formując ruloniki, zawijamy
brzegi by nadzienie nie wyciekło.
Układamy naleśniki na półmisku, jednowarstwowo.
W kąpieli wodnej rozpuszczamy czekoladę ( u mnie zawsze taka
powyżej 70% kakao), dodajemy do niej śmietankę i ewentualnie
odrobinę cukru oraz cukier waniliowy i rum pozostały z namoczenia
rodzynek (w wersji dla dorosłych).
Roztopioną czekoladą polewamy naleśniki.

Naleśniki te są naprawdę sycące. Jeszcze nie spotkałam nikogo
kto zjadłby więcej niż 3 sztuki.

 



środa, 23 października 2013

Słucham i .....

niczego nie mogę pojąć. Taka tępa jestem, jak zużyty nóż kuchenny.
Nie rozumiem zupełnie co jest z tym protestem przeciwko wysyłaniu
sześciolatków do szkoły.
Dlaczego taki raban? Czy naprawdę tak trudno pojąć, że większość
sześciolatków wie o wiele więcej niż ich rówieśnicy 50 lat temu?
Osobiście  zostałam  zapisana do szkoły gdy ukończyłam sześć lat.
I wcale nie było łatwo, bo do szkoły były zapisywane siedmiolatki.
Ale idąc do szkoły umiałam już czytać a nawet trochę pisać i robiłam
zabójcze szlaczki.
Chodziłam do podstawówki, która miała koszmarne warunki, choć to
była stolica - w jednym budynku były aż trzy szkoły. Nauka była na
trzy zmiany, klasy liczyły od 45 do 50 łebków.
Nigdy nie było w łazienkach ciepłej wody, papieru toaletowego też nie,
nie mówiąc już o jakichś ręcznikach.
Salę gimnastyczną  poznałam dopiero w szóstej klasie, bo wybudowano
nowa szkołę i nas przeniesiono.
Gdy było względnie ciepło WF był na podwórku, w pozostałe dni na
korytarzu szkolnym.
I wierzcie mi - nikt się nie przejmował pierwszoklasistami, dla nikogo
nie było taryfy ulgowej.
Tablice wisiały wysoko, nawet nauczycielka (jeśli nie miała 165 cm
wzrostu) korzystała z "przedłużacza", czyli małego stołeczka, na którym
myśmy stawali gdy trzeba było coś napisać wysoko na tablicy.
Dziwnym trafem nie było wtedy wcale dysgrafików ani dyslektyków, za
to ortografii uczyliśmy  się pisząc pełne zdania, pod dyktando, a nie
uzupełniając literki w ćwiczeniach.
Tabliczki mnożenia uczono nas długo, a nie trzy  lekcje, jak w szkole,
do której chodziła moja latorośl. Musieliśmy ją wykuć na pamięć, ale gdy
zaczęła się nauka dzielenia, nikt już nie miał problemów.
Jeśli któreś dziecko zle czytało lub pisało, to wezwany rodzic był
instruowany jak ma dziecku pomóc, by jak najszybciej uzupełniło braki.
Nie  było wtedy TV i komputerów, ale czytelnictwo kwitło - od samego
początku nasza wychowawczyni zwracała uwagę na to, by dzieci czytały
w domu książki.
A dziś - naprawdę bardzo wiele dzieci w wieku 5 lat jest na tyle bystrych,
że z powodzeniem mogą iść do szkoły gdy ukończą 6 lat.
Córka mojej znajomej wyjechała na rok służbowo do Anglii i zabrała ze
sobą swą pięcioletnią córkę, którą tam posłała do szkoły. Wg kryteriów
brytyjskich mała nadawała się już do szkoły i nikt nie robił problemu
z faktu, że dziecko nie zna języka angielskiego. Po miesiącu mała
zaczęła do matki mówić w domu po angielsku. Dzieci w tym wieku są
naprawdę bardzo pojętne i łatwo przystosowują się do nowych
warunków, czego polscy rodzice jakimś cudem nie dostrzegają.
Odnoszę wrażenie, że większość tych protestujących rodziców broni się
przed posłaniem dzieci do szkoły z  czystej wygody- teraz dzieciaki są
w przedszkolu, od samego rana do bardzo póznego popołudnia.
Wrócą z przedszkola i nie trzeba się interesować czy i co mają  zadane
do domu, więc rodzice  zdecydowanie mają mniej obowiązków.
Bo szkoła to obowiązek nie tylko dla dzieci - rodziców także.
Mój Starszy wnuczek  na początku stycznia skończy 5 lat i pójdzie do
szkoły w systemie Montessori. Młodszy w lutym skończy 3 lata, ale
od maja tego roku już awansował ze  żłobka do przedszkola.
Starszy wcale nie jest geniuszem, ale gdy byliśmy w lipcu czytał na
głos czytanki dla dzieci z II klasy, a w metrze napisy informacyjne.
I wcale nie był znów takim wyjątkiem, sporo dzieci czyta w tym wieku.
Może niewiele ma  takie zamiłowanie jak on  do liczb,  bo w wieku 3 lat
znał wszystkie cyfry, potrafił liczyć, dodawać a ostatnio już fascynuje go
mnożenie. Nie ma za to ani krzty talentu do plastyki. Ale tańczy i śpiewa.
Dobre i to:)))

Podejrzewam, że zostanę za ten post niemal zlinczowana.
Nie po to go napisałam, by przywracać tamte warunki szkolne sprzed lat.
Ale  jestem zdania, że posłanie sześciolatka do szkoły nie jest zabieraniem
mu dzieciństwa - jest po prostu przystosowaniem go do wciąż pędzącego
postępu, jest ułatwieniem mu startu w dorosłe życie.
Wiem też, że część szkół ma gorsze warunki, więc może zamiast jojczeć i
jednoczyć się w proteście, rodzice zebrali by się i pomogli taką szkołę
odpowiednio przystosować.
Wiem co mówię - gdy posyłałam córkę do społecznego liceum (płatne i to
dużo) to szkoła otrzymała budynek po przedszkolu, który trzeba było
przystosować dla młodzieży. I wszyscy rodzice włączyli się do tych prac-
choć teoretycznie każdy mógł powiedzieć - "płacę, więc wymagam".

wtorek, 22 października 2013

Coś na ruszt

Pogoda dziś była cudna i jak dla mnie  cała jesień i zima mogłyby
tak wyglądać. Słońce i +15 stopni w cieniu- czegóż chcieć więcej???

Jak wiecie, moje gotowanie polega głównie na robieniu różnych
"dziwnych " potraw. Dziwne to nie znaczy wcale,że niesmaczne.

Niedługo zaczną się spotkania rodzinne z okazji  Wszystkich
Świętych i wtedy trzeba z czymś dobrym wjechać na stół. Na taką
okazję można zrobić "kurczaka w czekoladzie". Nie jest to ani
trudne ani drogie danie.
Składniki:
1 kg mięsa z kurczaka, np.udka bez kości ( made in Lidl)
2 czerwone papryki, 4 pomidory,  2 ząbki czosnku,
1 łyżeczka cynamonu,  1 łyżka przyprawy warzywnej,
1łyżeczka pieprzu, 1 łyżka ostrej papryki, 1 łyżka słodkiej papryki,
garść migdałów,  garść ziaren sezamu.,
1 tabliczka czekolady gorzkiej powyżej 70% zawartości kakao.
Wykonanie:
Pół tabliczki czekolady zetrzeć na tarce, pomidory obrać ze skórki,
pokroić na kawałki, paprykę  oczyścić z nasion i też pokroić na małe ,
kawałki, migdały rozdrobnić lub użyć płatków migdałowych
 Wrzucić do miksera wszystkie składniki oprócz mięsa i dobrze
zmiksować - otrzymamy w ten sposób sos.
Kawałki kurczaka usmażyć na rumiano. Przerzucić je do rondla,
dodać pozostałą część czekolady i dokładnie ją wymieszać z kurczakiem.
Pod wpływem gorącego kurczaka czekolada się rozpuści.
Dodać zmiksowany sos i dusić wszystko razem około 15-20 minut,
często mieszając. Dodatkiem może być ryż lub frytki.
Osobiście zawsze to jadłam   "solo".

A ja dziś miałam "szybkościówkę", czyli ryż z fasolą.
Gotujemy ryż basmati (mało skrobi) w osolonej lekko wodzie.
Gdy jest prawie miękki dodajemy puszkę czerwonej fasoli,
jedną pokrojoną w paski czerwoną  paprykę  bez  skóry,
1 ząbek czosnku, 3 łyżeczki przecieru pomidorowego.
Wszystko razem mieszamy widelcem i gotujemy jeszcze około
10 minut. Trudno być po tym głodnym , wierzcie mi.

poniedziałek, 21 października 2013

Ostatni dzwonek....

...na zrobienie "wybornej śliwowicy". Oto przepis według pani
Lucyny Ćwierczakiewiczowej:
"W gąsior z szerokim otworem nakłaść pełno dojrzałych węgierek,
nalać je najlepszym spirytusem Nr 4, zatkać korkiem i zostawić
w cieniu na 4 do 6 tygodni, po tym przeciągu czasu zlać spirytus
ze śliwek a w jego miejsce wsypać cukru miałkiego tyle ile się
tylko zmieści. Po dwóch tygodniach cukier się powinien  zupełnie
rozpuścić, wtedy zlać płyn i wymieszać z poprzednio zlanym
spirytusem, przefiltrować przez szwedzką bibułę, zlać w butelki,
zakorkować i zostawić przynajmniej na pół roku, a będzie
wyborna i wystała śliwowica."
Nie mam wprawdzie pojęcia,  co to  był za spirytus nr 4, ale
ten przepis już był wypróbowany i napitek nie był zły. Zamiast
bibuły szwedzkiej używaliśmy filtru do kawy.
A jedna z moich koleżanek robi co roku "sałatę z białej
kapusty na czerwono". Uwielbiam tak ukwaszoną kapustę-
po prostu kwasi się ją  razem z burakami. Ma piękny różowy
kolor i naprawdę wspaniały smak.
Wprawdzie wg p.Lucyny "buraki należy wyjąć i zostawić je
do ugotowania dla służby" - my jednak nałogowo je drobniutko
kroimy i dodajemy do  każdej porcji kapusty.Zresztą służby
 nie mamy, a szkoda.
Czytanie przepisów pani Ćwierczakiewiczowej zawsze poprawia
mi humor.
                                        *****
Byliśmy wczoraj na Cmentarzu  Wojskowym - pogoda była
prześliczna, choć było dość chłodno.
Stoisk z kwiatami jeszcze nie było za wiele, ale obowiązkowo
były stoliki z "cmentarnymi przegryzkami" - była  "pańska
skórka" , czyli kawałki czegoś różowego owinięte w papier,
(możecie mnie nawet zabić, ale nie mam pojęcia co to jest,
ponoć dzieci to lubią), były stosy puszystych obwarzanków, jakieś
kule z ryżu, kule z orzeszków arachidowych i chrupki kukurydziane.
Groby moich bliskich są z 50 metrów od mogił tych co zginęli
w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem.
I wiecie co - w życiu bym takiego pomnika nie  zatwierdziła-
jest po prostu brzydki. Z daleka wygląda  jak zdewastowany,
betonowy bunkier, choć naprawdę jest z  białego granitu.
W tygodniu doczłapię się jeszcze na pobliski cmentarz, który
jest otoczony domami mieszkalnymi. Mamy do niego zaledwie
cztery przystanki autobusowe. Jest niebywale ciasny, w każdej
alejce (dość wąskiej) są cztery rzędy  grobów, do których niemal
nie ma dojścia - by dostać  się do trzeciego lub czwartego rzędu
trzeba skakać po innych grobach. A odstępy pomiędzy grobami
są szerokości  stopy - szerokości, nie długości stopy.
                                     *****
W szale redukcji swych ciuchów gdzieś zutylizowałam czapki -
muszę się rozejrzec za jakimś wdziankiem na łepetynę. Wczoraj
paradowałam w kapturze.
Wszelkie nakrycia głowy doprowadzają mnie do rozpaczy - tak
naprawdę wygladam dobrze tylko w kapeluszu, ale nie bardzo
widzę połączenie kapelusza z dżinsami i kurtką.
Chyba muszę sobie jakąś czapeńkę udziergać.
Właśnie leje deszcz, ale ponoć rano ma już być ładnie w ciągu dnia
nawet ciepło. Pożyjemy- zobaczymy.
Miłego tygodnia  Wszystkim:)


piątek, 18 października 2013

Mix

Doszłam do wniosku, że na starość zrobiłam się naiwna.
Myślałam, że skoro wyleczyłam się z trudem z rzekomobłoniastego
zapalenia jelit (po kuracji antybiotykami) to już jestem zdrowa.
To tylko złudzenie - rodzaj fatamorgany.
Zastanawiałam się długo i namiętnie czemu jestem taka marna, bez
sił, humoru i chęci do życia- winiłam moje wierne mi Hashimoto,
jesienną aurę, metrykę - a to okazało się, że wszystko to są skutki
przebytego zapalenia - mam zniszczone kosmki  jelitowe.
Sadząc, że skoro byłam chora w czerwcu to w pazdzierniku już jestem
całkiem zdrowa (bakterie beztlenowe zostały wszak "wytłuczone")
zaczęłam jeść owoce . Skutki opłakane. Jedno jest pewne - do wiosny
żadnej surowizny,a potem to tylko owoce krajowe -najlepiej jabłka i
to bez skórki. Nie jeść "gotowców", bo to same konserwanty, kupować
tylko takie produkty, które mają krótki termin  ważności, licząc od daty
produkcji. Żadnych lodów, gotowych ciast, posiłków w restauracji.
Podobno kosmki jelitowe regenerują się do 3 lat. Masakra!
                                             *****
Mimo tego trochę dłubię.  Udłubałam dla koleżanki, w podzięce za
pewną przysługę coś takiego:
Wedle  jej życzenia miało być:
"skromne, na lepsze okazje, nie rzucające się w oczy".
Na myśl przyszedł mi tylko malutki wisiorek z diamentem na
platynowym cieniutkim łańcuszku.
Ale w końcu zakupiłam złote perełki, oczywiście sztuczne,
poprzekładałam je maleńkimi japońskimi koralikami i wyszło
takie coś, jak wyżej.
Muszę poćwiczyć robienie kolczyków - sama ich nie noszę, więc
mam pewne problemy z ich zrobieniem.
Wiecie co - znów jest piątek!!! A dopiero co był początek tygodnia.