Przeczytałam przed chwilą dwa posty Stokrotki.
Wprawiły mnie nie tylko w dobry humor, ale i przypomniały mój własny pobyt
przed wielu, wielu laty w sanatorium bardzo specjalistycznym, bo "dla stanów
pożółtaczkowych".
No cóż, zdarzyło mi się w młodości załapać na wirusowe zapalenie wątroby
typu B, czyli wszczepiono mi tego wirusa. Ówczesne autoklawy nie osiągały temperatury ponad 300 stopni Celsjusza, a w niższych ten wirus nie rozstaje
się z życiem.
Zaraz po leczeniu w szpitalu chorób zakaznych, gdzie spędziłam calutki wrzesień
w wieloosobowym pokoju z zakratowanymi oknami, bez nawet najmniejszego
kontaktu z rodziną (widzeń nie było, automat telefoniczny wiecznie nieczynny) wysłano mnie na cztery tygodnie właśnie do tego specjalistycznego sanatorium, które było w Długopolu Zdroju.
Mój ówczesny narzeczony odwiózł mnie na miejsce, a ja całą drogę usiłowałam
sobie wyobrazić jak tam będzie, bo w moim pojęciu do sanatorium kierowano
ludzi w wieku zbliżonym do emerytalnego lub też tuż przed zgonem, a ja byłam
jeszcze bardzo młoda (miałam raptem 20 lat) i perspektywa pobytu tam bardzo
mnie przerażała.
Pokój przydzielono mi całkiem znośny, zaledwie trzyosobowy - jedna z pań
była około trzydziestki, druga już po pięćdziesiątce - wdowa, której męża
rozjechał wieczorem pijany czołgista. Mąż był trzezwy.
W tym czasie w Długopolu Zdroju były trzy budynki sanatoryjne oznaczone
z wielkim polotem: sanatorium I, sanatorium II, sanatorium III.
Moje lokum było w tym sanatorium III, jadalnia i zabiegi znajdowały się
w budynku sanatorium I. Nie było to daleko, około 400 metrów.
Tak ogólnie rzecz biorąc całe Długopole Zdrój to były te trzy sanatoryjne budynki i Park Zdrojowy z kawiarnią oraz kilka małych domków autochtonów.
Krajobraz uzupełniał przystanek PKS- bardzo ważny, bo łączył to zadupie
z cywilizacją o nazwie Bystrzyca Kłodzka.
Żadnego kiosku "Ruchu", sklepiku lub też biblioteki. Jeśli ktoś miał ochotę
na kontakt z prasą to musiał wybrać się PKS-em do Bystrzycy, co należało
do pozycji zabronionych.
Pierwsza wizyta w jadalni podniosła mnie na duchu - sporo było osób młodych. Chyba ci wszyscy młodzi mieli podobne do moich wątpliwości, bo ponad zastawionymi dietetyczną karmą stolikami krzyżowały się pełne ciekawości spojrzenia i uśmiechy.
Ku memu zdziwieniu okazało się, że w tym miejscu wszyscy musieliśmy bywać
5 razy dziennie na posiłkach, a w określonych godzinach na nagrzewaniach
organu zwanego wątrobą. Po obiedzie, więc regularnie zasypiałam.
Po kolacji większość kuracjuszy czas wolny spędzała w kawiarni Domu Zdrojowego, gdzie codziennie były tańce- przytulańce.
I zupełnie jak w piosence Młynarskiego, do tańca grał pianista. Oczywiście grał
tylko "powolne kawałki", ponieważ nieco żywsze rytmy były zabronione.
Tak ogólnie kuracjusze mieli się dietetycznie odżywiać pięć razy dziennie,
wolnym krokiem pokonywać ścieżki Parku Zdrojowego i gasić światło o 22,00.
Zabronione były wszelkie wyprawy turystyczne na okoliczne górki jak również
wieczorne wyprawy do Bystrzycy na prawdziwe dancingi i testowanie kuchni
regionalnej.
Wieczorem pielęgniarki przychodziły gasić światlo w pokoju i sprawdzić czy
czy są wszyscy na swoich miejscach.
W ramach dodatkowych rozrywek mieliśmy wykłady nt. prawidłowego odżywiania się przez najbliższy rok, bo przez cały rok musieliśmy być na diecie. Trzeba przyznać, że były to całkiem fajne wykłady, bo tłumaczono jak
zmienić normalne jedzenie w dietetyczne i smaczne.
Jedno co jest pewne- to czym nas karmiono było naprawdę smaczne i bardzo
estetycznie podane. Niestety miało podstawową wadę - wszyscy w obłędnym
tempie przybieraliśmy na wadze.
Nie powinno to nikogo dziwić -przez cały pobyt w szpitalu każdy musiał pochłonąć szklankę-musztardówkę proszku glukozowego. Sposób spożywania był dowolny - na sucho lub w postaci płynu.
A jeśli ktoś nie był w stanie tego zjeśc/wypić to musiał leżeć codziennie pod
kroplówką z glukozy.W sanatorium już nie katowali nas owymi szklankami
sproszkowanej glukozy, ale wszystko było z dużą ilością glukozy. Bo chora
wątroba lubi jedzenie chude i....słodkie.
Poznałam tam kilka b. miłych osób, w podobnym do mojego wieku, tworzyliśmy
bardzo zgraną i wesołą paczkę.
Pewnego dnia któreś z nas poczuło przemożną chęć na kogel-mogel. Ale kogel mogel wymagał zdobycia jajek.
Wysnuliśmy się z terenu sanatoryjnego w poszukiwaniu jakichś wiejskich
gospodarstw i przeżyliśmy jedno , wielkie rozczarowanie. Jajek albo nie mieli,
albo nie chcieli sprzedać.
Przy okazji okazało się jak piękne były poniemieckie zabudowania. Tyle tylko,
że przesiedleńcy z naszych wschodnich terenów zupełnie o nie nie dbali.
W kilku pokojowym domku z kuchnią i łazienką wszyscy mieszkali w jednym
pomieszczeniu- najczęściej w kuchni, z częścią inwentarza.
Jeśli w dniu, w którym zamieszkali była dziura w dachu, to nikt nie uważał za stosowne naprawić dach - dziura w dachu nadal była i nikomu nie przeszkadzało, że pomieszczenia zalewa woda i wszystko niszczeje. Byliśmy przerażeni i bardzo zdegustowani.
Usiłowaliśmy się dowiedzieć czemu nikt nie dba o swój dom. Nie dbali , bo
to nie oni postawili te domy, więc one nie były ich. Ich zostały daleko stąd.
I tak żyli z głowami wykręconymi na wschód, wspominając swe dawne gospodarstwa i patrząc obojętnie jak te niszczeją.
Niestety nigdzie jajek nie nabyliśmy i kogel mogel pozostał niespełnionym
marzeniem każdego z nas.
Pod koniec pobytu z przerażeniem dostrzegłam, że wszystkie moje ciuchy jakoś dziwnie się skurczyły - niemal nie miałam w czym chodzić. Zaniepokojona
wskoczyłam na wagę i.....omal nie zemdlałam. Przez miesiąc choroby i ten pobyt w sanatorium przytyłam 10 kg. Nic dziwnego, że wszystkie moje ciuchy zrobiły się za ciasne.
Nie mogę powiedzieć, że ten pobyt w sanatorium był zły- przynajmniej byłam
na odpowiedniej diecie, którą zakończyłam po powrocie do domu.
Nie mniej wiem jedno - nigdy więcej żadnego sanatorium. I tego się trzymam,
mocno i konsekwentnie.
A ja się chciałam zapytać dlaczego Ty jeszcze książki o tym nie napisałaś????
OdpowiedzUsuńBuźka:-)))
A kto by to wydał i kto przeczytał????
UsuńZaraz Cię złapie, tylko zjem wpierw coś na kształt obiadu, czyli indyk marynowany w kefirze i żółty ryż z zielonym groszkiem.
Serdeczności;)
Wspomnienia fajne. ładowanie glukozy w takiej ilości jest dla mnie szokujące. Nawet ja, hipoglikemik, nie dałabym chyba rady znieść.
OdpowiedzUsuńCi przesiedleńcy do końca bali się, że wrócą prawowici właściciele i im te chałupy odbiorą. Tak że, żyli z głową odwróconą na wschód do południa, a po południu z głową odwrócona na zachód. Nikt im nigdy poważnie nie powiedział, że to teraz ich jest i nikt im tego nie zabierze. W dodatku ci, którzy nie wyjechali na zachód mocno ich straszyli i pilnowali. W sumie żal mi ich, chociaż taka niemota jest wkurzająca.
My byliśmy tym stanem rzeczy przerażeni- to były kiedyś naprawdę piękne domy,a nie kurne chaty.Tam nawet stodoły były porządne, murowane a nie sklecone z byle odpadów drewnianych.W kuchni był olbrzymi bojler, żeby była ciepła woda do łazienki i do zmywania w kuchni. A na widok pięknej terakoty w kuchni, obfajdanej przez spacerujące po niej kury to nas zupełnie zatkało. Być może, że się bali, że ktoś przyjdzie i im zabierze, ale bardziej to mi wyglądało na zupełny brak cywilizacji, bo na mój
Usuńgust strach strachem a brud i bałagan niewiele miał z tym wspólnego.To była mniej więcej połowa lat sześćdziesiątych, więc już jakaś stabilizacja jednak była.
Miłego,;)
Z drugiej strony, to jest wschodnia mentalność. Nie chcę nikogo krzywdzić, ale oni mają tempo wolne, a często ganc wolne. Przez dwa lata pracowałam w Legnicy. Dużo w niej mieszka przesiedleńców powojennych. Nieraz się wściekałam na ich indolencję i to tempo ruszania się, podejmowania decyzji. Ogólnie fajni ludzie, ale...
UsuńDopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że to nie był żaden strach a tylko i wyłącznie taka mentalność.
UsuńTeż miałem okazję pobyć w sanatorium o „zaostrzonym rygorze” z dancingiem do 22-giej :) I tez przyrzekłem sobie, że już nigdy więcej, choć z zupełnie innych powodów.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Mnie najbardziej wpieniało to gaszenie światła przez pielęgniarę i brak lampek nocnych.Dzielenie pokoju z obcymi osobami też mi nie przypadło do gustu. Jedno było fajne- po zgaszeniu światła moje współlokatorki snuły wielce ciekawe opowieści, a należę do tych, które lubią słuchać opowieści o życiu.Bo lepiej uczyć się na cudzych błędach niż na własnych.
UsuńMiłego;)
:))) Mnie gaszenie świateł wręcz odpowiadało. I nie było opowieści, były za to czyny, które światła nie lubią :) Uciekałem w popłochu...
UsuńNasz budynek był tylko dla pań.
UsuńA już myślałam, że mogę bezkarnie jeść chudo i słodko. :)
OdpowiedzUsuńGosku- niestety. Za to można niezle schudnąć, bez bólu i wiotczejącej skóry gdy się konsekwentnie obniża zawartość cukru i zmniejsza ilość węglowodanów prostych. To dość skomplikowane co prawda, bo trzeba b. dokładnie czytać wszystkie etykiety na produktach spożywczych i pamiętać, że "cukier niejedno ma imię".
UsuńMiłego;)
Sanatorium? NIgdy w życiu!
OdpowiedzUsuńI tak trzymajmy!!!!!
UsuńMiłego;)
Nigdy nie byłam w sanatorium i chyba się nie skuszę.
OdpowiedzUsuńZaintrygowała mnie ta glukoza mi lekarz zaleca unikanie słodkiego właśnie ze względu na wątrobę.
Pozdrawiam.
Może wątroba w stanie zapalnym wymaga innego traktowania. Z pobytu w szpitalu zapamiętałam tę glukozę, klamki owinięte bandażami nasączonymi chloramina (śmierdziały jak zaraza), wodę również śmierdzącą chloraminą i cholernie bolesne zastrzyki hepasonu. Z doświadczenia wiem, że wątroba najbardziej lubi gdy się je wszystko ale w małych ilościach. A tak naprawdę każda wątroba co innego lubi, bo każdy z nas ma nieco inne felery w układzie trawiennym i inne braki w enzymach.
UsuńMiłego,;)
Do Długopola 'zsyłano' wątrobiarzy z całego kraju - mój ojciec był, mój teść też, obaj w różnym czasie i z różnych miast. Zaglądnęłam jakieś dwa, trzy lata temu jesienią - straszna dziura, w porównaniu z innymi uzdrowiskami, choć swój wdzięk ma; kawa byłą beznadziejna, ale park mi sie podobał:)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, to było sanatorium wybitnie specjalistyczne. Park jest podobno po jakiejś rewitalizacji. Kawa zawsze była lurowata, taka w sam raz dla wątrobiarzy.
OdpowiedzUsuńMiłego;)
Ja zaliczyłam sanatorium będąc dziecięciem dwunastoletnim. To była Rabka i rekonwalescencja po ciężkim zapaleniu płuc. Jedyne tańce to szkolna zabawa, po której tego zapalenia się nabawiłam.
OdpowiedzUsuńW podstawówce to wcale nie było szkolnych zabaw. Były dopiero w liceum. A gdy moja chadzała, to po każdej zabawie mnóstwo dzieciaków chorowało, bo spocone i zziajane wracały do domów rozpięte, bez czapek i szalików, bo było im gorąco.
OdpowiedzUsuńMiłego;)